Na wydziale zabójstw praca wrzała jeszcze w najlepsze o świcie, kiedy Harry zdecydował się pójść do domu. W ciągu paru godzin przejrzał zeznania świadków i wykaz dowodów z miejsca zbrodni. Nieskończoną ilość razy przesłuchał taśmę z nagraniem głosu Suzie. Za każdym razem słowa godziły prosto w jego serce.
Rossetti nie był w stanie tego słuchać, więc Harry sam szukał dźwięków w de, czegoś, co mogło zdradzić mordercę. Odesłał w końcu taśmę do laboratorium w nadziei, że odkryją coś elektronicznie.
Nie potrzebował raportu doktora Blacke’a z sekcji: była to straszna krzywda dla Suzie, że musiała zostać pokrojona po raz dragi po to, by on mógł się dowiedzieć, z czego składał się jej ostatni posiłek, czy zażyła narkotyki, i które ze strasznych ran ciętych okazały się śmiertelne.
Oboje z Rossettim zaczęli określać Suzie mianem „ofiary”, starając się za wszelką cenę stworzyć dystans między dziewczyną, którą znali a ciałem w kostnicy.
– Dostaniemy sukinsyna, Profesorku – powiedział Rossetti ponuro. W niczym nie przypominał już wytwornego, wiecznie uśmiechniętego Casanovy. Wzrok miał posępny, zżerał go gniew. Harry dobrze go rozumiał; czuł dokładnie to samo.
– Jesteśmy policjantami, Rossetti – przypominał, próbując uświadomić sobie i partnerowi ich rzeczywistą sytuację.
– Aha! Prócz tego jesteśmy również ludźmi – odparował Rossetti. Wyszli razem na parking, przez chwilę stali przy samochodach, nie mówiąc nic. Rossetti kopnął kamień; uderzył w błotnik jaguara.
– Przepraszam – powiedział chmurnie.
Harry wzruszył ramionami, nie miało to żadnego znaczenia. Ze współczuciem poklepał Rossettiego po ramieniu.
Skierowali się do swoich wozów i po para krokach zawrócili.
– Dokąd się wybierasz, Profesorku?
– Myślałem, żeby wpaść do klubu, zobaczyć, co i jak – Harry wiedział, że w tym stanie nie zaśnie. Wolał pojechać na siłownię, wyładować sztuczną energię, która go napędzała. – A ty?
– Pomyślałem, że wdepnę do kościoła. A nuż mi to coś pomoże? Harry miał nadzieję, że Bóg osiąga lepsze wyniki pracy niż oni. Wsiadł do jaguara i pojechał wolno przez szary, chłodny świat do Moonlighting Club.
W klubie było spokojnie, tylko para młodocianych pederastów kręciło się przy barze, popijając coca-colę. Nawet muzyka była stonowana. Zamiast zwykłego rapu, z głośników płynął głos Whitney Houston.
Powiedział w przelocie „cześć”, poszedł do szatni i odłożył broń do szafki.
Zamknął starannie drzwiczki, choć wątpił, by ktoś połakomił się na jego pistolet. Założyłby się, że większość klubowych bywalców posiadała broń o wiele bardziej wyszukaną i siejącą spustoszenie szybciej niż policyjny pistolet.
Wziął prysznic, naciągnął dres i pobiegł na salę. Pierwsze pół godziny spędził na deptaku mechanicznym, potem zabrał się za podnoszenie sztang. Potrzebny mu był namacalny dowód, że panuje nad własnym ciałem.
Po kolejnych trzydziestu minutach, mokry i wykończony, wrócił do szatni, wziął drugi prysznic, otworzył szafkę, wyjął ubranie. Sięgał po broń, kiedy zobaczył kawałek papieru wepchnięty pod pistolet. Wiedział, że nie było go tam, kiedy odkładał pistolet.
Ostrożnie wysunął kartkę spod kabury. Wiadomość nagryzmolono czarnym cienkopisem.
Facet, który strzelał w „7 Eleven” nazywa się Isiah Tulone alias Gregory Tallman alias Ike the Man. Teraz przycupnął na 9 West Street. Zabity był przyjacielem.
Oczywiście autor notatki się nie podpisał, ale Harry nie wątpił, że wiadomość była prawdziwa. Stracił dziesięć sekund, zastanawiając się, jak otworzyli szafkę, potem przypomniał sobie, że nie jest to obóz harcerski. Większość chłopaków, uczęszczających do klubu, miała kryminalną przeszłość, prawie wszyscy, w taki czy inny sposób, byli powiązani z narkotykami. Otwarcie szafki to dla nich małe piwo. Zawiedli wprawdzie jego zaufanie, ale po to, by powiadomić go o mordercy, który zastrzelił jednego z nich.
Tak czy inaczej, wykazał karygodną lekkomyślność – nie spodziewał się czegoś podobnego. Był nieostrożny i miał dużo szczęścia, że tak się to skończyło.
Nikt na niego nie spojrzał, kiedy szedł przez bar w stronę drzwi; chłopcy zajmowali się własnymi sprawami, jakby go tam w ogóle nie było. Harry uśmiechał się szeroko, wzywając radiowozy. Czasem jednak opłacało się żyć.
Zadzwonił do Rossetti’ego.
– Jak twoje modły? – zapytał, ciągle z uśmiechem.
– Nie spodziewasz się chyba natychmiastowych rezultatów? – odparował Rossetti.
– Ale już czuję się lepiej.
– To, co teraz usłyszysz wybitnie zwiększy twoją wiarę w Opatrzność – Harry opowiedział mu w skrócie o zabójcy z „7 Eleven”. – Właśnie jadę po nakaz aresztowania – powiedział, mile podekscytowany. – Zobaczymy się na West Street, stary.
Aresztowanie zabójcy sprawiło mu jednak zawód. Facet był w łóżku, odsypiając heroinowy haj i nie stawiał opora. Potem zrobił się wojowniczy, ale prędko podał im nazwisko swojego wspólnika.
– To on go zastrzelił, nie ja – wybełkotał, kiedy Harry krążył wokół niego w pokoju przesłuchań.
Rossetti sączył spokojnie swoją kawę, świadomy faktu, że Tulane dałby się za nią porąbać. Za kawę i fajkę. Wyjął paczkę cameli, ostentacyjnie wytrząsnął papierosa, zrolował w palcach i wsadził w usta.
Tulane nie odrywał od niego wzroku. Oblizał wargi. Jego twarz była popielatoszara, usta spękane. Kokaina przestała działać i trząsł się jak galareta.
– Muszę zapalić, człowieku! – powiedział z gniewem. – Zdaje się, że macie obowiązek zaproponować podejrzanemu papierosa? I kawę?
– Jasne – Rossetti zapalił i wydmuchał dym w stronę Tulane zaciągnął się nim, jakby to była koka.
– Jezu! – jęknął. – Ale z was dranie.
– Detektywie Jordan, czy możemy oskarżyć pana Tulane o obrazę funkcjonariusza policji?
– Dostaniesz tyle papierosów i kawy, ile zechcesz, Isiah – powiedział Harry łagodnie. – Kiedy się przyznasz.
Wiedział, że jest to tylko kwestia czasu. Rossetti rozdrażnił faceta. Jego wspólnik był poddawany tym samym zabiegom w sąsiednim pokoju. Mieli narzędzie zbrodni i zardzewiałego białego Forda. Przygwoździli tych facetów. Przyznają się za godzinę, dwie. Przyjechali adwokaci, zrzędząc na wczesną porę. Harry ziewnął.
Wydawało mu się, że ta noc nigdy się nie skończy.
Była dziesiąta rano, kiedy uzyskał przyznanie się do winy i pojechał do domu, zaniepokojony o psa. Nie musiał się martwić; Squeeze był przyzwyczajony do nienormowanego czasu pracy gliniarza. Powitał go leniwym machnięciem ogona.
Harry przypiął mu smycz i zabrał na energiczny spacer w górę i w dół Beacon Hill. Zatrzymał się w „Strabucks”, napił porządnej kawy i podzielił się z psem cynamonową bułeczką.
W domu przesłuchał taśmę z nagranymi wiadomościami. Pierwsza pochodziła od matki.
– Harry, dziękuję, że przyszedłeś na przyjęcie – powiedziała Miffy radośnie.
Harry jęknął. Matka była cała w skowronkach, on ledwo trzymał się na nogach.
Poza tym, miał wrażenie, że przyjęcie urodzinowe odbyło się przed wiekami.
– Czyż nie było udane?! Czasem wydaje mi się, że przechodzę samą siebie. I dziękuję za przyprowadzenie Mallory. Taka miła niespodzianka.
Urocza kobieta. Twój wuj Jack mówi, że byłbyś szalony, gdybyś przegapił taką okazję, tylko dlatego że poślubiłeś wydział zabójstw. Muszę przyznać, że się z nim zgadzam. – Roześmiała się. – Mam nadzieję, że umówimy się wkrótce na lunch, chłopcze.
Tu nastąpiła krótka pauza, po czym matka odezwała się z lekkim zdziwieniem, jakby właśnie coś sobie uświadomiła: „Nie sądzisz, że to trochę śmieszne umawiać się z tobą oficjalnie na lunch, skoro mieszkamy tak blisko siebie? Po prostu wpadnij, kiedy będziesz miał ochotę. Och, zapomniałabym. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam z Julią do Pragi. Wiem, zadajesz sobie w tej chwili pytanie: po co ona jedzie do Pragi? Odpowiedź brzmi: ponieważ nigdy tam nie byłam. Au revoir! – dodała, po czym rozległ się trzask słuchawki.
Harry uśmiechnął się szeroko. Nie znał osoby bardziej nieprzewidywalnej niż matka. Czekał przy aparacie na dragą wiadomość.
Była od Mal.
– Myślałam o tobie – powiedziała miękkim, głębokim głosem. – Chcę ci jeszcze raz podziękować. Za wszystko. Dobranoc, Harry.
Chciał ją przytulić, mocno przycisnąć do piersi, całować. Zamiast tego, uśmiechnął się czule i poklepał urządzenie do nagrywania rozmów. Miał nadzieję, że będzie śnił o Mal, kiedy dostanie się w końcu do łóżka. Ale nie śnił o niczym.