Parę dni później, o siódmej trzydzieści rano, Harry siedział w swoim pokoju z rękoma założonymi na kark, nogami na biurku, zamkniętymi oczami. Myślał o Summer Young.
Przed chwilą odbyli z Rossettim wyczerpującą konferencję z wściekłym szefem policji, który oznajmił, że burmistrz traci cierpliwość, musi w końcu powiedzieć coś mieszkańcom miasta. Czy w Bostonie grasuje masowy morderca? Jeżeli tak, chce wiedzieć, co policja robi w tej sprawie?
– A myśli, że co policja robi w tej sprawie? Siedzi na dupie i pozwala facetowi wykręcić się sianem? – dopytywał się Rossetti z oburzeniem.
Harry solidaryzował się z nim. Obaj odczuwali presję śmierci Summer Young. Palił ich gniew.
– Robimy, co w naszej mocy – powiedział szefowi policji. – Robimy wszystko, co możliwe, żeby złapać drania – nie zapomniał, że Summer tak właśnie nazwała swojego oprawcę, na chwilę przed śmiercią.
– Tak, tak – szef był zdenerwowany. – Cóż, Harry, będziecie się musieli bardziej postarać. Potrzebuję wyników, natychmiast! Burmistrz chce widzieć tego mordercę za kratkami. Boston jest sławny ze swych uczelni, burmistrz nie chce, żeby gwałcono i zarzynano studentki, musi dbać o wizerunek miasta. Poza tym, on też ma córkę w Northeastern. Można powiedzieć, że jest zainteresowany osobiście.
Chce wyników, Harry. Zaraz!
Harry zdjął nogi z biurka i włączył komputer, przywołując katalog dowodów w sprawie Summer Young.
Technicy policyjni odwalili kawał dobrej roboty. Znaleźli odciski kolan w miejscu, gdzie morderca klęczał nad ofiarą. Na ich podstawie ustalono, że był niskim, krępym mężczyzną, metr sześćdziesiąt osiem-siedemdziesiąt.
Znaleźli również miejsce zaparkowania samochodu, niestety na piaszczystym podłożu nie odbiły się ślady opon. W laboratorium kryminalistyki nadal badano cząsteczki gumy zdrapane z drogi, choć istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by udało się na ich podstawie określić rodzaj opon. Za to samochód Summer powiedział im o wiele więcej.
Wiedzieli, że zabójca ukrył się na podłodze fiata, ogłuszył dziewczynę ciosem karate, o czym świadczą sine ślady na jej szyi tuż powyżej tętnicy szyjnej i na czole. Musiała przechylić się w przód i uderzyć głową o kierownicę.
Medycyna sądowa nie pozostawia pytań bez odpowiedzi. Opiera się na założeniu, że kryminalista zawsze pozostawi po sobie jakiś ślad na miejscu zbrodni. I że zawsze zabierze coś ze sobą, na ubraniu lub na ciele: cząsteczki skóry, kurzu, nitkę, włos, okruch farby. Dlatego lekarze sądowi szukają dowodów w nieprawdopodobnych miejscach.
Technicy policyjni mieli nadzieję zdjąć odcisk buta z podłogi fiata za pomocą elektronicznej maty. Umieścili arkusz folii między dwoma arkuszami włókna octanowego i puścili przez nie prąd elektryczny. Jeżeli odcisk istniał, pod wpływem prądu cząsteczki pyłu powinny przylgnąć do włókna. Tym razem go tam nie było, więc zebrali tylko kurz i odnieśli do laboratorium.
Znaleźli również czarną nitkę na tylnym siedzeniu fiata, a na ubraniu denatki kilka włosów, które nie należały do Summer Young. Laboratorium nadal przeprowadzało testy i Harry lada chwila spodziewał się wyników. Oczywiście, same w sobie nie stanowiły żadnego dowodu, ale Harry nauczył się cenić te materiały. Medycyna sądowa była współczesnym odpowiednikiem Sherlocka Holmesa.
Jeżeli zbrodni dokonał kamerdyner, lekarze sądowi mogli to potwierdzić.
Badali również ślinę zebraną z ranek na piersiach denatki, a sądowy stomatolog odtwarzał uzębienie mordercy na podstawie śladów po ugryzieniach.
Lecz najważniejszym dowodem rzeczowym była sperma znaleziona na ciele ofiary.
Mając wyniki DNA, będzie można powiązać morderstwo Summer Young z zabójstwem dwóch innych kobiet. Sperma była równie obciążająca jak odciski palców. DNA zaprowadzi mordercę za kratki.
Tymczasem minął tydzień od rozesłania portretu pamięciowego. Miejscowe stacje telewizyjne pokazywały go we wszystkich wydaniach dziennika, gazety umieszczały go na pierwszych stronach, rano i po południu. Przyjęto mnóstwo zgłoszeń: od wariatów i od odpowiedzialnych obywateli, którym wydawało się, że rozpoznali mordercę. Sprawdzano każdy ślad, każdy meldunek. I nic.
Harry zaczął powątpiewać w wiarygodność opisu, może za mocno naciskał na tych rybaków, zasugerował ich.
Myślał o tym, co dziewczyna powiedziała przed śmiercią, „nieruchome oczy… delikatne dłonie”. Tylko ona wiedziała, jak naprawdę wyglądał zabójca. Nawet doktor Blake, po przeprowadzeniu autopsji, spojrzał na niego z powątpiewaniem.
– Myśli pan, że istnieje jakieś prawdopodobieństwo? – zapytał. – Skąd ta pewność? Tylko dziewczyna mogłaby to potwierdzić, niestety nie dożyła tej chwili.
On ma rację, pomyślał Harry, znowu zakładając nogi na biurko i przeczesując palcami ciemne włosy.
Nie ulegało wątpliwości, miał problem.
Albo portret pamięciowy nie oddawał wyglądu zabójcy, albo facet nie był miejscowy. Jeżeli mają go powstrzymać, muszą uzyskać pomoc społeczeństwa, muszą nagłośnić sprawę na cały kraj.
– Potrzebna nam Mallory Malone – powiedział do Rossettiego. Rossetti uniósł ciemne brwi i patrzył na swojego partnera, jakby ten nagle postradał zmysły.
– Jasne, tylko tego nam trzeba! Niech wystrychnie nas publicznie na policyjnych dudków, wytrzeszczy te swoje niebieściutkie oczęta i powie całej Ameryce, że gdybyśmy mieli trochę oleju w głowie i wykonywali swoje obowiązki jak należy, złapalibyśmy faceta przy jego pierwszej próbie. Innymi słowy, koleś dokopie nam publicznie za trzy morderstwa. Dziennikarze opadną nas jak piranie w porze karmienia – wzruszył ramionami. – Przemyśl to stary, dobrze ci radzę.
– Korona nam z głowy nie spadnie, nawet jeżeli pokaże portret w swoim programie. Może wyłowi jedną osobę, która zna faceta? W Kalifornii. Na Florydzie. W Teksasie albo w Montanie? Jezu, Rossetti! Potrzebujemy pomocy i to prędko. Zanim trop ostygnie.
– Jaki trop? – Rossetti przeszył go gniewnym spojrzeniem. – Po co szukać nowych kłopotów? Zdaje się, że tkwimy w starych po uszy. Nie wystarczy ci, że masz na głowie szefa policji, nie wspominając o burmistrzu, wszystkich rektorach uniwersytetów w całym stanie Massachusetts? Po co ci jeszcze Mallory Malone?
Przez chwilę dwaj partnerzy patrzyli sobie gniewnie w oczy, potem Rossetti się roześmiał. Wzruszył ramionami, pokonany.
– Niech to diabli, oczywiście masz rację. Cóż jest warta kariera, skoro człowiek nie potrafi wykonać roboty, za którą mu płacą. Dzwoń do Malone, jeżeli musisz, ale mnie wyłącz. Idę do „Ruby” katować się jajecznicą i naleśnikami ze „specjalnym” syropem klonowym. Idziesz?
Harry pokazał mu w uśmiechu wszystkie zęby.
– Pozwolę, by „Ruby” wyświadczyła ci przysługę i wysłała cię na tamten świat.
Ja zadowolę się jeszcze, jedną filiżanką czarnej śmierci, którą tu nazywają kawą.
Harry przedarł się przez tłum do automatu z kawą w końcu sali. Cuchnęło potem, papierosowym dymem i stęchłą pizzą, i nawet o tak wczesnej porze szumiało tu jak w ulu. Cmentarna zmiana minęła pracowicie; na tapecie była rodzinna kłótnia zakończona próbą zaszlachtowania, nieudaną, choć losy ofiary jeszcze się ważyły, strzelanina na tle handlu narkotykami oraz ucieczka z miejsca wypadku. Sala pełna była pijaków, ofiar i sprawców rodzinnych waśni, chuliganów, złodziei i wykończonych policjantów, wystukujących na maszynie protokoły sprawy i odbierających telefony. Niezły połów, jak na ośmiogodzinny dyżur. Po raz setny Harry pomyślał, że ludzka głupota nie zna granic, z niewiadomych powodów człowiek nie jest w stanie pojąć, że kiedy w grę wchodzi przemoc, nie ma zwycięzców.
Z łatwością, jaką dają lata praktyki, odciął się od tumultu i pogrążył w rozmyślaniach o Mal Malone.
Sądząc z tego, co robiła w telewizji, była prawdziwym tropicielem. Dwukrotnie ujawniła informacje, dzięki którym stworzono portrety pamięciowe. Dwukrotnie pokazała te portrety w swoim programie i doprowadziła do schwytania mordercy.
Malone postawiła sobie za punkt honoru wiedzieć absolutnie wszystko o ludziach, o których robi się programy, a jej zespół zdawał się być obdarzony szóstym zmysłem. Miała dojścia do bardzo ważnych osobistości i potrafiła odkryć nawet najlepiej strzeżoną tajemnicę rodzinną. Ludzie żartowali nerwowo, że jeżeli dobierze się do ciebie Malone, lepiej, żebyś był niewinny jak dziecię. Nawet gliniarze mówili, że jest twarda. Mówili, że zatapia zęby w swoje ofiary jak rottweiler i już nie puszcza.
A uchodzi jej to na sucho tylko dlatego że wygląda jak anioł.
Jej niebieskie oczy miały zawsze niewinny, lekko zdziwiony wyraz, jakby sama nie mogła uwierzyć w to, co robi. W swoich garsonkach od Donny Karan wyglądała jak grzeczna Amerykanka z klasy średniej, która postanowiła pójść na całość. Jej naiwny, pogodny sposób bycia skrywał nieposkromioną ambicję i żelazną wolę.
Publiczność mogła ją kochać, natomiast z gliniarzami łączył ją związek oparty w równych dawkach na miłości i nienawiści. Byli jej wdzięczni, kiedy pomagała łapać oszustów, morderców, narkotykowych bonzów, ale wieszali na niej psy, kiedy dawała im odczuć, że wykonuje tę robotę lepiej od policyjnych asów.
Harry wzruszył ramionami; znalazł się między młotem a kowadłem. Ujął słuchawkę telefonu i wykręcił numer Malmar Productions.
– Mówi Harry Jordan, detektyw wydziału zabójstw z bostońskiego departamentu policji – powiedział kobiecie, która odebrała telefon. – Chciałbym rozmawiać z panną Malone.
– Chwileczkę, przełączę pana do jej asystentki – padła odpowiedź. Po para minutach, wypełnionych zaskakująco łagodnym utworem na fortepian, odezwał się inny głos.
– Tu Beth Hardy. W czym mogę pomóc, detektywie Jordan?
– Mam tu sprawę, którą chciałbym omówić z panną Malone. Morderstwo młodej studentki sprzed paru tygodni.
– Och, tej z Uniwersytetu Bostońskiego?
– Czytała pani o tym?
– Tak, to potworne. Ja sama skończyłam Uniwersytet Bostoński. Nie jestem wiele starsza od tamtej dziewczyny. Prawdę mówiąc, myślę często, że to mogłam być ja.
Biedna mała – dodała współczująco.
– Przydałaby nam się pomoc panny Malone. Beth Hardy westchnęła z ubolewaniem.
– Przykro mi, detektywie Jordan, ale wybrał pan złą chwilę. Właśnie wczoraj wróciła z Londynu i postanowiła zrobić sobie małe wakacje. Zresztą programy są ustalane na sześć tygodni naprzód – zawahała się, przypomniawszy sobie telefon w drodze na lotnisko. Zespół dokumentalistów zebrał już prawdopodobnie informacje, o które prosiła.
– Wie pan co? – dodała. – Zadzwonię do niej. Może będzie zainteresowana, może nie.
Harry zmarszczył brwi. Rossetti miał rację: już czuł się jak głupiec. Sądząc po tym, co mówiła asystentka, Malone była arogancką osobistością telewizyjną.
– Serdeczne dzięki, panno Hardy – powiedział sardonicznym tonem – nie będę czekał na telefon panny Malone.
Śmiech Betty zabrzmiał prowokująco.
– Ależ niech pan nie będzie taki przewrażliwiony, detektywie Jordan! Niczego nie obiecuję, ale zobaczę, co się da zrobić.