16.

Harry czuł się najlepiej w swoich wygodnych, dobrze znoszonych dżinsach, ale dla Mal zrobił wyjątek i nałożył jedyne porządne spodnie, marynarkę, białą płócienną koszulę i jaskrawy, jedwabny krawat, który kupił na ulicznym targowisku podczas jakiejś podróży. Kiedy wiązał go przed lustrem, pomyślał z uśmiechem, że już dragi raz stroi się dla panny Malone. Miał nadzieję, że ona doceni tak daleko idące poświęcenie.

Postanowił spędzić noc w „Mark Hotel” na Madison i złapać ranny samolot do Bostonu. Czuł się jak uczeń na wagarach i miał z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. Jakby chcąc zaakcentować, że nie jest tu tylko dla przyjemności, wziął ze stolika brązową kopertę z portretem pamięciowym mordercy, złożył na pół i wsadził do kieszeni marynarki.

Dozorca zadzwonił z recepcji z informacją, że kwiaty czekają. Harry po raz ostatni zerknął w lustro, wyprostował krawat, przesunął dłonią po starannie uczesanych włosach i wyszedł z pokoju.

Kwiaciarka stworzyła arcydzieło, wypełniając ogromny wiklinowy kosz parmeńskimi fiołkami. Trzymając go ostrożnie, bokiem wsunął się do taksówki.

– Na pogrzeb, bracie? – zgryźliwie zapytał kierowca.

– Mam nadzieję, że nie – odparł Harry. – Choć te kwiaty pachną o wiele lepiej niż ta taksówka.

W budynku Malony podał portierowi swoje nazwisko.

– Ostatnie piętro, sir – powiedział portier. – Panna Malone oczekuje pana.

W windzie Harry spojrzał na zegarek. Był punktualnie. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak ona go powita; co powie; jak to jest – być z nią sam na sam.

Niosąc w ramionach wielki kosz fiołków, wyszedł z windy na marmurowy hol. Ujrzał antyczne, weneckie lustra na ścianach, miękki, francuski dywan na podłodze i atrakcyjną kobietę w jedwabnej, czerwonej sukni, która się do niego uśmiechała. Nie była to Mallory.

– Chyba pomyliłem piętra – powiedział niepewnie.

Kobieta miała długie, czarne włosy, roześmiane oczy i seksowny uśmiech. Nie śpiesząc się, obejrzała go od stóp do głowy, po czym potrząsnęła głową.

– Mam nadzieję, że nie. A kogo pan szuka?

– Mallory Malone.

Podeszła bliżej i przyjrzała się fiołkom. Ostra woń jej perfum dotarła do niego ponad zapachem kwiatów.

– A więc cieszę się, że pan dotarł pod właściwy adres – obdarzyła go jeszcze jednym seksownym uśmieszkiem i poprowadziła do drzwi.

– Mal! – zawołała, przekrzykując gwar panujący w mieszkaniu. – Przyszedł posłaniec z kwiatami. Wyjdź do niego.

W drzwiach ukazała się Mal. Ubrana była w obcisłą, koronkową suknię na złotej podszewce. Złoty spód zaczynał się tuż nad linią piersi, czarna koronka przylegała do nich jak druga skóra. Krótka spódniczka i czarne pantofle na wysokich obcasach sprawiły, że jej nogi wydawały się niemożliwie długie i smukłe.

– O, to ty, Harry! – podniosła rękę do ust, żeby ukryć uśmiech na widok Harry’ego Jordana z bukietem fiołków w ramionach i Lary, która wzięła go za chłopca na posyłki.

Mieszkanie pełne było ludzi, kelnerzy krzątali się, roznosząc kanapki i drinki.

Harry poszukał oczu Mal.

– Nie wspominałaś o przyjęciu – powiedział zaskoczony. Uniosła niedbale jedno opalone ramię.

– Dowiedzieliśmy się, że ostatni program pobił nasz własny rekord oglądalności i postanowiliśmy to uczcić.

Kobieta w czerwieni obserwowała ich z zainteresowaniem.

– Więc nie jesteś dostawcą kwiatów – stwierdziła. Harry wręczył Mallory kosz fiołków.

– To dla ciebie. Zanurzyła w nich twarz.

– Cudowne! Pachną jak las wiosną – uśmiechnęła się do niego zachwycona. I tyle ich! Harry, musiałeś ograbić wszystkie kwiaciarnie na Manhattanie! Dziękuję ci.

Z jakiegoś nie wyjaśnionego, powodu topniał, kiedy tak się do niego uśmiechała.

Jakby podarował jej świat na talerzu, a nie garść fiołków. Jednak przyjęcie niemile go zaskoczyło, choć musiał przyznać, że nie miał żadnych praw do Mallory Malone, a ona nie miała żadnych praw do niego.

– Chodź, Harry – powiedziała radośnie kobieta w czerwieni, biorąc go pod ramię.

– Wyglądasz jak rozrywkowe zwierzę. Osobiście wystarczy mi samo zwierzę. Jestem Lara Havers. Kiedy przysunęła się bliżej, poczuł przy sobie jej ciepłe ciało. – A kim ty właściwie jesteś? – zapytała na wpół ze śmiechem.

– Detektyw Harry Jordan z wydziału zabójstw w bostońskim departamencie policji – przedstawiła go Mal chłodno.

– Gliniarz? To ekscytujące! Powiedz mi, Harry… – Lara pociągnęła go za sobą w rozbrzęczany tłum. – Jesteś tu służbowo czy dla przyjemności?

Mal stała w drzwiach z koszem fiołków w ramionach i patrzyła za nimi z zazdrością. Poczuła nagle skurcz serca, taki sam jak w dzieciństwie, kiedy była jedyną osobą, której nie zaproszono na przyjęcie, na chwilę stała się znów Mary Mallory, najbardziej samotna wśród odludków.

Otrząsnęła się ze złych myśli. To było jej przyjęcie, jej dom, jej goście. To jej sukces przywiódł tu wszystkich tych ludzi. Co z tego, że Harry poszedł sobie z Lara Havers. Nic ją to nie obchodziło. Nic dla niej nie znaczył. Przelotny flirt, nic więcej.

Więc dlaczego obudziła się rano z myślą o Harrym? Dlaczego pobiegła do garderoby, pękającej w szwach od pięknych strojów, by stwierdzić, że nie ma co na siebie włożyć? Dlaczego poszła do sklepu „Dean and DeLucca” i nakupowała frykasów na kolację, którą zamierzała dla niego ugotować? Zadzwoniła nawet do handlarza win, żeby dostarczył ulubionego szampana Harry’ego.

I dlaczego pognała do „Barneya” i wahała się, niby nastolatka, między seksowną koronkową sukienką a kremową jedwabną bluzką i czarnymi skórzanymi spodniami?

Postanowiła, że tym razem nie da się zaskoczyć, więc kupiła i jedno, i drugie.

A potem powiedziała sobie, że jest obłąkana. Mogła się umówić u tuzinem mężczyzn, nie potrzebowała Harry’ego Jordana i jego masowego mordercy, o którym, czuła to przez skórę, będzie chciał rozmawiać.

Dlatego przyjęła niemal z ulgą propozycję producenta, żeby uczcić pobicie rekordu oglądalności.

– Urządzimy to u mnie! – zawołała entuzjastycznie. – Wszyscy są zaproszeni.

Beth zadzwoniła do zaopatrzeniowców, do przyjaciół i znajomych Mal, i ani się obejrzała, jak chowała frykasy „Deana and DeLucca” do lodówki, a w mieszkaniu odbywało się przyjęcie.

Z końca pokoju obserwowała Harry’ego. Był otoczony wianuszkiem kobiet, wśród których prym wiodły Beth i Lara. Harry coś im opowiadał, a one śmiały, się i rzucały mu uwodzicielskie spojrzenia. Harry wyglądał, jakby się świetnie bawił.

Poszła do sypialni i postawiła kosz fiołków na stoliku pod oknem. Osunęła się na fotel, nie odrywając od nich wzroku. Nie był to tylko śliczny bukiet kwiatów, lecz uroczy, starannie obmyślany prezent dla niej. Po chwili zastanowienia uznała, że pod powłoką twardego gliniarza, Harry Jordan jest, mimo wszystko, bardzo miły. Wstała, wygładziła spódnicę, wzięła głęboki oddech i wróciła na swoje przyjęcie.

O jedenastej goście zaczęli się rozchodzić, a ona nie zamieniła z Harrym nawet dwóch słów. Był gwiazdą wieczora, zabawiał jej gości historyjkami pełnymi krwi i grozy. Nauczył Larę i Beth, jak tańczyć „Si Senor” Glorii Estefan i obiecał pokazać im świetne ćwiczenie na klatkę piersiową. Rozprawiał z jej kolegami o koszykówce, opowiadał o Moolighting Club, o tym, jak się rozwija, że niedługo będą mogli zbudować sztuczne lodowisko do gry w hokeja i zebrać drużynę. Ze wszystkimi był za pan brat, a ona była bardzo zajętą panią domu.

Mal patrzyła kpiąco, jak wszystkie panie po kolei całują Harry’ego na dobranoc i roześmiała się, kiedy Lara szepnęła: „To najseksowniejszy gliniarz, jakiego widziałam poza ekranem telewizora. I o wiele łatwiej dostępny, moja droga. Nie będziesz miała nic przeciwko, jeżeli do niego zadzwonię, prawda? Powiedział, że łączą was jedynie interesy”.

– Proszę bardzo – powiedziała Mal lekko. Jesteśmy dalekimi znajomymi.

Lara skierowała się ku drzwiom, z niedowierzaniem kiwając głową.

– Chyba postradałaś zmysły, moja droga – powiedziała już w progu. – Tym lepiej dla mnie.

Mal pożegnała reżysera i jego żonę, producenta, Beth i Roba.

– Och, poczekajcie chwilę! – zawołała i pobiegła do sypialni. Po paru sekundach wróciła z paczką.

– Prezent rocznicowy – powiedziała, wręczając paczkę Beth. – Przepraszam, że zapomniałam. Londyn zupełnie mnie ogłupił.

Machając im na pożegnanie, czuła na sobie wzrok Harry’ego. Odwróciła się i popatrzyła na niego.

Stał przy kominku z rękami w kieszeniach, niedbale oparty o marmurowe obramowanie. Włosy miał potargane, rosła mu broda i wyglądał jak mężczyzna, który marzy o zdjęciu marynarki.

– Co trzeba zrobić, żeby dostać tu coś do jedzenia? – zapytał radośnie, szczerząc do niej zęby.

Wzruszyła ramionami.

– Było jedzenie. Mnóstwo dobrego jedzenia.

– Przekąski – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. – Pamiętasz mnie? Tego faceta, którego zaprosiłaś na kolację?

Gdybyś, zamiast nauczać tańca, rozejrzał się wokół siebie, zauważyłbyś zapewne potrawy od najlepszych dostawców w tym kraju. Innym gościom bardzo smakowały.

– Kolacja jest wtedy, gdy siadasz za stołem, żeby ją zjeść. Najlepiej naprzeciwko osoby, która cię zaprosiła.

– Co nasunęło ci myśl, że zaprosiłam cię na kolację? – zapytała zdziwiona. – O ile pamiętam, w naszej rozmowie w ogóle nie padło słowo „kolacja”. Czy zawiodła cię dzisiaj doskonała pamięć supergliniarza?

– Na to wygląda. Tak jak twoja pamięć zawiodła cię w sprawie portretu pamięciowego. O co chodzi z tym portretem, Malone? Rozpoznałaś gościa, czy co?

Niecierpliwie wzruszyła ramionami.

– Nie bądź niemądry, oczywiście, że nie. Skąd mogłabym go znać?

– Chociażby z racji twojej pracy. Spotykasz mnóstwo kryminalistów. Pomyślałem, że mógł to być ktoś, z kim się zetknęłaś. No bo kto? Chyba nie brat?

– Postradałeś rozum?

– W porządku, nie brat. Więc, kto, do cholery?!

– Skąd mam wiedzieć?!

Patrzyli na siebie w gniewnym milczeniu.

– Czy my się kłócimy? – zapytał w końcu z uśmiechem szczęścia.

– To zdarza się tylko ludziom, którzy się dobrze znają. Przypominam, detektywie, że nas to nie dotyczy.

Myślałem, że zaprosiłaś mnie tu dzisiaj, żebyśmy się mogli lepiej poznać.

Roześmiała się.

– Gdyby nie fiołki, pomyślałabym, że zjawiłeś się tylko po to, by mnie wypytać o zabójcę.

– Uznałem, że piękna kobieta, z którą jem kolację, przyjmie ten drobny upominek z przyjemnością.

– Naprawdę uważasz, że jestem piękna?

– Połowa Ameryki tak uważa.

– A draga połowa uważa, że nie – zagryzła wargę, żałując, że to powiedziała, odsłoniła się przed nim.

Patrzył na nią zdumiony.

– Obchodzi cię, co myślą inni? Wiesz, jak wyglądasz. Jesteś wspaniała w tym, co robisz, odniosłaś sukces. Naprawdę jesteś aż tak zakompleksiona, Malone?

Wzruszyła ramionami, unikając jego wzroku.

– Tylko żartowałam. Przyglądał jej się, zaintrygowany.

– Wcale nie żartowałaś – powiedział łagodnie. – Chcesz o tym porozmawiać?

– Nie ma o czym.

– Wręcz przeciwnie – ujął jej podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała. – Mnie możesz powiedzieć, Mal. Zachowam to dla siebie.

– Och, Harry! – zawołała ze śmiechem. – Zupełnie jakbym słyszała samą siebie.

– Czasem wcale nie wydajesz się być sobą. Jesteś dla mnie zagadką – przesunął dłonią po jej karku, po miękkich włosach.

Czuła opuszki jego palców na swojej skórze, ciepło, którym emanował.

Leciutki dreszczyk przyjemności przeleciał jej po krzyżu. Wsparła się o Harry’ego ramieniem. Przytulił ją delikatnie, masując kark. Mal czuła, jak miękną jej kolana.

– Dobrze? – szepnął.

– Mmmm, minąłeś się z powołaniem, detektywie. Powinieneś zostać masażystą – topniała mu w ramionach i wiedziała o tym.

Uniosła ku niemu twarz. Ich oczy zwarły się w długim spojrzeniu. Musnął wargami jej usta i Mal westchnęła cicho. Potem wzięła się w garść i odsunęła.

Obciągnęła sukienkę, przygładziła ręką włosy.

Wiem, że w głębi duszy jesteś po prostu staroświeckim facetem i nie wykorzystasz mojej słabości – powiedziała, rzucając mu kokieteryjne spojrzenie spod rzęs, po czym odmaszerowała do kuchni.

Harry poszedł za nią. Zdjął marynarkę i stanął z założonymi rękoma, oparty o kuchenną futrynę.

– To prawda – powiedział. – Tylko że… I nie wiem, czy ktoś już ci to mówił, ale…

Urwał, a ona spojrzała na niego wyczekująco.

– Twoje usta są aksamitne jak płatki fiołków.

– Hmmm. Doprawdy, detektywie? – wyjęła z lodówki butelkę szampana i podsunęła mu ją do inspekcji. Twój ulubiony. Nie zapomniałam.

Skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.

– Nie zapomniałaś – wziął od niej butelkę, otworzył, nie roniąc ani kropli, po czym rozlał do dwóch kryształowych kieliszków na cienkich nóżkach.

– Piję za uroczy wieczór, detektywie Harry – wróciła już do dawnej Mallory Malone, traktującej życie z przymrużeniem oka.

– To znaczy, że ten wieczór jeszcze się nie skończył? Roześmiała się.

– Nie mogę odesłać cię głodnego do hotelu. W tej lodówce prócz alkoholu jest również jedzenie.

Otworzył drzwiczki i przestudiował zawartość.

– Wygląda na to, że planowałaś uraczyć kogoś kolacją.

– Planowałam, dopóki nie stchórzyłam. Wyjął surową przepiórkę.

– Chciałaś to ugotować? Dla mnie?

– Aha. A także faszerowaną paprykę i kus-kus z cebulką, szpinakiem i cytryną.

Harry wzniósł oczy ku niebu.

– Boże, ona potrafi gotować! – powiedział z nabożnym podziwem.

– Co powiesz na kanapkę? Będzie prędzej. Musztarda czy majonez? – postawiła przed nim słoiki.

– Jedno i drugie – patrzył, jak przyrządza kanapki i układa je na dwóch niebiesko-żółtych talerzach.

– Dokładnie tak namalowałby je Matisse – powiedział z zachwytem. – Martwa natura pod tytułem „Dwie kanapki z indykiem i musztardą na Manhattanie”.

– Nie zapomnij o butelce szampana – chwyciła kieliszki i zaprowadziła go do salonu. Ustawiła szampana na stoliku do kawy, zrzuciła pantofle i usiadła na dywanie przed kominkiem. Wcisnęła odpowiedni guzik w odtwarzaczu kompaktowym i pokój wypełniły „Wariacje Enigmy” Elgara.

Zerknęła spod oka na siedzącego naprzeciwko niej Harry’ego i powiedziała:

– Zastanawiam się, jak to się stało, że mężczyzna, który porównuje kanapki z indykiem do obrazów Matisse’a, został detektywem policyjnym?

– Wiesz jak. Omówiliśmy to na ostatniej randce, pamiętasz?

– Randce?

– Jak byś to inaczej nazwała?

Nadgryzła kanapkę, starając się wymyśleć inne określenie.

– Spotkanie. To było spotkanie.

– Może dla ciebie.

– No i mamy jeszcze „aksamitne płatki fiołków”. To zupełnie nie w stylu gliniarza.

– A co twoim zdaniem jest w stylu gliniarza?

– No wiesz, wszystko co męskie, przyziemne, twarde. Czarne, białe i żadnych niuansów.

– Jestem znany ze swoich niuansów. Uśmiechnęła się.

– Widzę, że smakuje ci kanapka.

– Trochę brakuje mi „Ruby”, powiedział z pełnymi ustami. – Ale zważywszy na wszystkie okoliczności – luksusowe wnętrze, wysoką jakość kanapki z indykiem, żółto-niebieskie talerze Matisse’a, aksamitne usta i całą resztę – wolę być tutaj.

Nie powiedział – „z tobą”, ale Mal wiedziała, że właśnie to miał na myśli.

Zadowolona przysiadła na piętach, sącząc wino, patrząc jak Harry zajada kanapkę.

Rozejrzał się po pokoju.

– Wygląda, jakbyś mieszkała tu od zawsze. Dom przodków: portrety na ścianach, rodzinne fotografie w srebrnych ramkach.

Wziął fotografie z bocznego stoliczka i przyjrzał się jej uważnie. Było to zdjęcie pary. Wysoki, krzepki, zdrowo wyglądający mężczyzna obejmował ramieniem drobną, roześmianą blondynkę. Stali na drewnianej werandzie wychodzącej na jezioro i wydawali się szczęśliwi.

– Twoi rodzice – domyślił się. Wzruszyła ramionami.

– Jestem do nich podobna? Jeszcze raz przyjrzał się fotografii.

– Trochę.

– Dlatego ich wybrałam.

Harry podniósł głowę znad fotografii.

– Wybrałaś ich? – powiedział z lekkim przestrachem.

– Jasne. W sklepie ze starzyzną. Wybrałam wszystkich ludzi, których tu widzisz na obrazach i zdjęciach. Zrobiłam to, kiedy tworzyłam swoją przeszłość.

Harry ostrożnie odłożył fotografię na miejsce.

– Chcesz mi o tym opowiedzieć, Malone?

– Nie.

Usta miała zaciśnięte, na twarzy wyraz cierpienia, który zauważył już wcześniej.

– Chyba nie chcę wiedzieć, co miałaś na myśli – podszedł do niej i wziął ją za rękę. Ale uważam, że powinnaś o tym komuś powiedzieć. Dlaczego nie mnie?

– Och, nie wiem! – zawołała niecierpliwie. – To dość banalna historia. Ale tak się namęczyłam, żeby zostawić to wszystko za sobą. Stać się zupełnie kimś innym.

Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, a ona powiedziała:

– Chodzi o to, że praktycznie nie istniałam, dopóki nie stworzyłam Mallory Malone – i nagle zaczęła mu opowiadać o swoim dzieciństwie, o ojcu brutalu, matce melancholiczce, o tym, jak uciekły nad morze i znalazły się w Golden.

„Kurewska dziura”, takim mianem jej matka określiła Golden, kiedy po raz pierwszy wjechały do miasteczka, z całym dobytkiem upchniętym w turkusowym chevrolecie z chromowanymi wykończeniami. Matka miała rację.

Zwichrowane, drewniane domy Golden z nieskończoną wytrwałością czepiały się smaganego wiatrem wybrzeża. Był tam „Hotel Kiwanis”, klub „Elks”, pomnik weteranów wojennych, supermarket „W pół drogi”, jadłodajnia o pretensjonalnej nazwie „Lido Cafe”, oraz starzejąca się ludność. Miasteczko przelotnie flirtowało z letnikami, usiłując kryć swoją siermiężną nijakość pod przykrywką wyblakłych, zachęcających rekwizytów. Ale przyjezdni szybko się stąd wynosili.

Jechali dalej w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk.

Wszyscy mieszkańcy urodzili się w Golden, podobnie jak ich ojcowie i dziadowie.

Szybko zaliczyli Malonów do miejskiej hołoty i wykluczyli ze swej zamkniętej, klanowej społeczności.

Mal brakowało słów, by opisać straszną samotność tamtych lat. Wiele pustych dni, składających się w nieskończoność. Matka była jedyną bliską jej osobą, choć ta bliskość wynikała wyłącznie z faktu, że razem mieszkały. Matka nigdy się o nią nie troszczyła, nie troszczyła się o nic. Czasem, kiedy Mal leżała nocą na pomarańczowej, plastikowej kanapie, ogarniała ją tępa groza.

Wiedziała, że jeżeli umrze, nikogo na całym bożym świecie to nie obejdzie. Była naprawdę niczyja.

Jeszcze teraz wystarczyło jej zamknąć oczy, by zobaczyć starą, odrapaną przyczepę, poczuć zapach morza, gnijących śmieci, kwaśny odór biedy. Przenosiła się do nich w jednej chwili – mieszkała tam, wdychała tamto powietrze, nienawidziła takiego życia.

Teoretycznie wynajęły przyczepę na lato. Była mała i gorzej niż obskurna, bo brzydka. Wszystko w niej było zniszczone i poszarzałe, z wyjątkiem plastikowej kanapy, choć można było podejrzewać, że i ona straciła czerwony odcień i stała się krwistopomarańczowa. Matka zajmowała sypialnię na tyłach przyczepy, z małym, szczelnie zamkniętym oknem. Nie można go było otworzyć nawet w najgorętsze dni.

Mary Mallory próbowała podważyć je śrubokrętem, wypchnąć, wyrwać z zawiasów.

Ponieważ na okno nie było mocnych, w upalne noce matka po prostu przenosiła się do salonu, szeroko otwierała drzwi i przez całą noc oglądała telewizję, podczas gdy Mary Mallory próbowała zwabić sen.

Matka była uzależniona od telewizji. Oglądała wszystko, jak leci, wszystkie powtórki i wznowienia, choć Mary Mallory mogłaby przysiąc, że matka nie słyszała ani słowa. Obrazy po prostu przepływały przed jej oczami: ludzie, miejsca, wydarzenia, podczas gdy dym z papierosa snuł się wieczną stróżką ku sufitowi.

Mary Mallory nie sądziła, by matka żyła poprzez telewizję, tak jak ona żyła swego czasu poprzez kino, telewizor był matce potrzebny po to, by przypomnieć jej, że w ogóle żyje. Nawet nie zmieniała kanałów, oglądała ciurkiem to, co się pojawiło na ekranie po włączeniu telewizora.

Mary Mallory próbowała namówić matkę na pójście spać.

– Chodź, mamo – mówiła, ustawiając się przed telewizorem. – Jest strasznie późno, a ja muszę się trochę przespać.

Matka spoglądała na nią przelotnie i zapalała następnego papierosa.

– Oglądam telewizję – odpowiadała łagodnie. Ale patrząc w nieobecne oczy, Mary Mallory wiedziała, że matka ma własną ścieżkę dźwiękową w głowie.

Matka nigdy nie znalazła pracy. Żyły z zasiłków rządowych i do obowiązków Mary Mallory należało pójść co poniedziałek do biura opieki społecznej i odebrać kupony żywnościowe.

– To znowu ty! – mówiła panna Aurora Peterson, spoglądając na nią znad długiego nosa. Poprawiała sznur drobnych perełek na kościstej, ale bardzo szacownej piersi i sięgała po teczkę z napisem: „Malone”. Choć Mary Mallory była pewna, że panna Peterson zna na pamięć każdy szczegół ich nędzy, nadal robiła wielkie przedstawienie z przewracaniem papierów, podnoszeniem wzroku i mówieniem:

„hm…hmmmm… No tak…”

Mary Mallory myślała często, że byłoby lepiej, gdyby w biurze pomocy społecznej pracowali ludzie, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Z pewnością odnosiliby się z większą uprzejmością i współczuciem do towarzyszy niedoli.

Ale panna Aurora Peterson mieszkała po właściwej stronie torów, w ładnym białym domu, ocienionym przez stare dęby. W tym samym domu, w którym się urodziła, i który otrzymała w spadku po ojcu. Nosiła bladoniebieskie garsonki i trzy razy do roku robiła trwałą w salonie fryzjerskim „U Jody”, gdzie malowała sobie również paznokcie na bladoróżowy kolor. Jeździła prawie nowym, białym buickiem, spędzała dwutygodniowy urlop w tym samym ośrodku wczasowym w górach i co niedziela uczęszczała do prezbiteriańskiego kościoła w Golden, choć w sercu nie żywiła miłości dla nikogo – Mary Mallory podejrzewała, że nie miała jej nawet dla Jezusa – ale dawało jej to okazję zaprezentowania nowego kapelusza.

Mary Mallory wbijała wzrok w porysowane linoleum i zniszczone buty ludzi stojących za nią w kolejce, podczas gdy panna Petersom czytała jej akta tak wnikliwie, jakby łamała tajemniczy szyfr. Po pięciu minutach podnosiła wzrok i mówiła ze znużeniem: Malone, Malone, kiedy twoja matka weźmie się w końcu za jakąś pracę, zamiast kazać za siebie płacić nam, podatnikom?

Brała wielką, gumową pieczęć i odciskała ją w stosownym miejscu, potem odliczała kupony żywnościowe i przepychała je przez mały otwór w szybie, która chroniła ją przed szorstkością manier i niewyparzonymi językami tych, którym noga się powinęła. I ani razu nie spojrzała na Mary Mallory.

Z twarzą płonącą ze wstydu, Mary Mallory jechała na dragi koniec miasta do supermarketu. Brała wózek i szybko szła między półkami, wybierając artykuły spożywcze: pudełko płatków kukurydzianych, mleko, margarynę, żółty ser, mortadelę i krojony salceson. Potem wybierała puszkę fasoli, pół funta najtańszego mięsa mielonego i puszkę najtańszej kawy. Przechodziła do działu warzyw po dwa słodkie ziemniaki i dwa zielone jabłka. Szła do kasy, gotując się na drugie upokorzenie tego dnia.

Fala krwi podchodziła jej do twarzy, kiedy kasjerka odliczała kupony. Bała się, że nakupowała za dużo i kierowniczka sklepu każe jej odstawić coś na półkę.

Przyciskając do siebie brązową, papierową torbę, szła potem na małą stację benzynową, której właściciel sprzedawał jej papierosy, mimo że była nieletnia.

Uważała, że jest to humanitarny akt z jego strony. W rzeczywistości robił to, ponieważ nie potrafił wyrzec się najdrobniejszego zysku, a nie dlatego, że było mu jej żal. Tak czy inaczej, oszczędzał jej kłopotów. Po roku pobytu w Golden matka przestała wychodzić z przyczepy, a Mary Mallory była pewna, że bez papierosów matka naprawdę oszaleje.

Wychodziła z domu tylko wtedy, gdy ogarniała ją czarna depresja. Po powrocie ze szkoły, Mary Mallory zastawała wtedy pustą przyczepę. Wyruszała na poszukiwanie matki i znajdowała ją na urwisku, wpatrzoną w morze, albo powoli spacerującą po plaży, zupełnie obojętną na wiatr i deszcz, na gigantyczne fale, walące z hukiem, od którego ziemia drżała pod stopami.

Ostatecznie matka wracała do domu. Suszyła przemoczone ubranie i mokre włosy, robiła sobie kawę i włączała telewizor, jakby nawałnica uciszyła burzę, szalejącą w jej mózgu.

W drodze z supermarketu Mary Mallory mijała często dziewczęta ze szkoły. Były ubrane w śliczne, nowe swetry i jeździły na czerwonych rowerach o metalicznym połysku, a usta miały pomalowane różową, błyszczącą szminką. Zazwyczaj jej nie zauważały, a kiedy już natknęły się na nią wzrokiem, szybko spoglądały w inną stronę. Rozmawiając z przejęciem o chłopcach, jechały wolniutko w chmurze perfum, które właśnie zakupiły w drogerii na Main Street.

Mary Mallory przerzucała torbę z zakupami na drugie ramię, poprawiała sowie okulary w plastikowych oprawkach i z zazdrością zerkała na dziewczęta. Była ślepa jak nietoperz, a szkła były tak grube, że przypominały dno butelki coca-coli. Miała wrażenie, że się za nimi chowa, że nikt jej nie widzi. Chyba rzeczywiście była niewidoczna, bo inaczej dziewczęta powiedziałyby przynajmniej „cześć”. Z drugiej strony, nikt nigdy nie mówił jej „cześć”.

Doskonale pamiętała pierwszy straszny dzień w szkole. Sekretarka zaprowadziła ją do klasy i wypchnęła na środek. Wwierciło się w nią trzydzieści par oczu.

Przywitajcie się z Mary Mallory – zarządziła nauczycielka. Ze zniecierpliwieniem spoglądała na dziewczynkę, bezradnie stojącą przed klasą.

– Dzień dobry, Mary Mallory! – powiedziały dzieci chórem i znów rozległy się chichoty.

Mary Mallory bąknęła: „Dzień dobry” i chyłkiem przemknęła do ławki, którą wskazała jej nauczycielka.

Obawiała się odrzucenia, zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak nikt z nią nie rozmawiał. Nikt nie zaproponował, że oprowadzi ją po szkole, że zostanie jej przyjacielem. Nikt nawet nie wytykał jej palcem ani się z niej nie wyśmiewał.

Jeżeli chodzi o siódmą klasę szkoły podstawowej w Golden High, Mary Mallory mogłaby w ogóle nie istnieć.

Najbardziej dokuczała jej panująca wokół niej cisza. W domu matka rzadko się odzywała, zagubiona we własnym świecie. A w szkole, jeżeli nie liczyć pytań ze strony nauczycielki, nikt się z nią nie witał. Zawsze była nieśmiała, a teraz zupełnie zamknęła się w sobie. Uznała, że dzieje się tak dlatego, ponieważ jest brzydka, biedna, ponieważ wszyscy uważają jej matkę za wariatkę, ponieważ w każdy poniedziałek musiała ustawiać się w kolejce do okienka protekcjonalnej panny Aurory Peterson w biurze opieki społecznej i wręczać hańbiące kupony żywnościowe w „Golden Supermarket”. Ponieważ jej ubranie było tanie i kupowane w sklepach z używaną odzieżą; ponieważ kupować „Glamour”, coca-coli, szminek i perfum w drogerii nie mogła ponieważ była nikim. Niewidzialną dziewczyną z Golden High. Przynosiła zakupy do domu i wkładała je do szafek. Wręczała matce papierosy. Nieraz dostrzegała błysk przyjemności w jej pustych oczach. – Dziękuję Mary Mallory – mówiła głosem, który skrzypiał jak nieposmarowane drzwi. I już się więcej tego dnia nie odzywała. Nierzadko Mallory wkładała sweter i szła na spacer wzdłuż urwiska, wpatrywała się w wzburzony ocean i trudno jej było uwierzyć, że tak się kiedyś cieszyła na wieść że jedzie nad morze, do Golden High, 906 mieszkańców. Mogła się założyć, że przyjaźnie zmienili liczbę ludności na 908 odkąd zamieszkały tu z mamą.

Zostały prawdziwymi obywatelkami miasta, jak panna Aurora Peterson. Nie były darmozjadami żerującymi na uczciwych podatnikach.

Nagle zobaczyła dwóch chłopców biegających z psem. Tak dobrze się bawili, rzucając psu patyki, że zapragnęła się do nich przyłączyć.

„Jestem tutaj! Nie widzicie mnie?! Chcę się nauczyć, tak jak wy chcę się śmiać, bawić się, mieć przyjaciół.” Wyobrażała sobie, co by powiedzieli, gdyby to zrobiła, wiedząc, że nigdy się na to nie zdobędzie. Nieśmiałość była jak kalectwo. Była poza nawiasem i musiała tam zawsze pozostać.

Ale nie w marzeniach. Kiedy matka szła w końcu spać, Mary Mallory leżąc łóżku, marząc o bezpieczeństwie. Żyła w białym domu panny Aurory Peterson, po brzegi wypełnionym i dębowymi meblami. Marzyła, że zamiast starym, turkusowym Seatem, jedzie białym cadillakiem z opuszczonym dachem, a wiatr rozwiewa jej faliste, jasne włosy.

Marzyła, że w niedzielę na ich stole pojawia pieczone kurczę i świeżutka szarlotka, że matka ma nowy kapelusz, a ona nową sukienkę i idą razem do kościoła, a w drodze powrotnej przystają, by porozmawiać z przyjaciółmi, a potem zachodzą do drogerii na lody z wodą sodową. Kiedy dorastała, rosły jej marzenia. Marzyła o sukcesie. Wiedziała, że istnieją miejsca, inne światy, gdzie ludzie nie żyją tak jak ona, a nawet panna Aurora Peterson. Wyobrażała sobie, że pewnego dnia stanie się częścią tego świata. Wtedy kupi matce nowy dom z widokiem na ocean, gdziekolwiek sobie zażyczy, tylko nie w Golden. Wydadzą fortunę na ubrania, brylantowe kolczyki, sprawi, że matka znów się uśmiechnie, jak wtedy, gdy uświadomiła sobie, że już nigdy nie będzie się bała męża-sadysty. Mary Mallory chciała urzeczywistnić marzenia matki i swoje własne i rano była znów dziewczyną, która nie istnieje.

Mallory z wysiłkiem oderwała myśli od bolesnego dzieciństwa. Uniosła i spojrzała na Harry’ego. Ujrzała współczucie w jego szarych oczach, kiedy siedziała ze smutkiem:

– Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Bałam się pójść do psychiatry, nie chciałam tego przyznać, ująć w słowa. Bałam się, że wtedy stanę się znów Mary Mallory i zniknie wszystko, o co walczyłam, co zdobyłam.

Harry ujął jej dłonie; wydały się zimne jak lód, a jej śliczna twarz była blada i wymęczona. Odwrócił jej dłonie wnętrzem ku górze i ucałował.

– Jesteś dzielna, Mal. Wygrałaś – powiedział z podziwem. – Jak tego dokonałaś?

Wzruszyła ramionami.

– Normalnie. Byłam uparta i pracowita. Uczyłam się, dostałam stypendium do collegu. Przez wiele lat moje życie sprowadzało się do nauki i ciężkiej pracy.

Westchnęła, wspominając te długie, głodne lata. – Potem zrobiłam dyplom i… resztę znasz.

Wstała z kanapy, obciągnęła koronkową spódniczkę, poprawiła ramiączka, nagle pełna obaw, że wprawiła go w zakłopotanie.

– Żałujesz pewnie, że zapytałeś? – uśmiechnęła się z wysiłkiem. Potrząsnął głową.

– Wcale nie żałuję.

Był tak blisko, że mieszały się ich oddechy.

– Nie odchodź, Harry – powiedziała nagle, opierając mu głowę na ramieniu. – Boję się.

Przyciągnął ją do siebie, pogłaskał po włosach. Pomyślał, że wygląda na zupełnie rozbitą, jakby przeszła od nowa tamtą ciężką próbę;

– Nie ma się czego bać – powiedział uspokajająco. – To wszystko już minęło. Na tym polega dobrodziejstwo przeszłości. Czasem żałujemy, że coś nie wróci, a czasem dziękujemy Bogu, że mamy to za sobą. Wierz mi, wiem coś o tym.

Spojrzała na niego wielkimi oczami, próbując zrozumieć, co miał na myśli.

– Nie powinienem zostawać, Mal – dodał po chwili. – To nie jest właściwa chwila.

Przylgnęła do jego ręki; nie mogła znieść myśli, że odejdzie.

– Wiem. Ale ja boję się zostać sama. Obrysował palcami kontur jej twarzy.

– Nie ma się czego bać, Mary Mallory, przysięgam. Odwróciła twarz. Duża, krystaliczna łza stoczyła się po jej policzku. Przygarnął ją, wstrząśnięty.

Żelazna dama telewizji płakała! Tulił ją, powiedział, że wszystko będzie dobrze, zostanie z nią, oczywiście, że zostanie.

Pogłaskał ją po głowie, otarł łzy, podał chusteczkę, żeby mogła wydmuchać nos.

Uśmiechnęła się do niego niepewnie. Oczy miała podpuchnięte, nos czerwony.

Pomyślał, że nie powinien jej całować, po czym natychmiast to zrobił. Rozchyliła wargi pod dotknięciem jego ust. Pierwsze wrażenie go nie zmyliło; jej usta przypominały w dotyku płatki kwiatu. Odsunął się i uśmiechnął do niej ciepło.

– Prześpię się na kanapie.

– Mam pokój gościnny, ale łóżko jest nie posłane.

– Daj mi tylko poduszkę i koc, a z miejsca odpłynę w krainę snów. Puścił jej dłoń. Zawahała się na ułamek sekundy, po czym poszła do swojej sypialni. Poszedł za nią.

– Mmmm, przytulnie tu – powiedział. Leżąc w swoim wąskim łóżku, będę mógł sobie teraz wyobrażać, jak wyglądasz w swoim wielkim.

Zręcznie złapał poduszkę, którą w niego rzuciła.

– Lepiej trzymaj wyobraźnię na wodzy, Jordan.

– Spróbuję, choć może się to okazać ponad moje siły – zamiast niej przytulił do piersi poduszkę.- Śpij dobrze, Mary Mallory Malone. I obiecaj mi – żadnych złych snów!

– Obiecuję – uniosła w górę dwa palce, jak do przysięgi.

– A więc dobranoc – pocałował ją w czubek nosa.

– Dobranoc, Harry.

Stał, patrzył na zamknięte drzwi jej sypialni i zastanawiał się, czy naprawdę wypowiedziała jego imię na lekkim przydechu. Ale później, kiedy przewracał się bezsennie na łóżku, ogarnęło go paskudne uczucie, że nie powiedziała mu wszystkiego. Nadal była kobietą pełną tajemnic, którymi najwyraźniej nie chciała się z nim podzielić.

Mal usiadła, przestraszona. Spojrzała na zegarek – piąta rano. Ponownie usłyszała dźwięk, który wyrwał ją ze snu. Szum wody płynącej z kranu.

Uśmiechnęła się, opierając o poduszki i naciągając kołdrę pod brodę. Detektyw był rannym ptaszkiem.

Wyślizgnęła się z łóżka, narzuciła krótki różowy szlafroczek i boso podreptała do kuchni. Stanęła w drzwiach, obserwując go. Miał na sobie granatowe spodenki bokserskie i nic poza tym, jego ciało było smukłe i twarde. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, próbował dojść do ładu z jej maszynką do kawy.

– Twoje włosy wyglądają jakbyś w nich spał – powiedziała. Odwrócił się, zaskoczony.

– Przepraszam, nie wziąłem grzebienia. Ani szczoteczki do zębów.

– Mogę dostarczyć jedno i drugie.

– Taka operatywność o piątej rano! Nie chciałem cię obudzić.

– Nie ma sprawy. Za skarby świata nie zrezygnowałabym z szansy zobaczenia cię w tych szortach.

Uśmiechała się szeroko. Przeszłość pozostała za nią. Czuła się znów Mal Malone. Lepiej! Czuła się szczęśliwa, pełna wiary w siebie. Wyjęła mu z ręki paczkę kawy i odmierzyła stosowną ilość.

– Kupiłabym bagietkę, gdybym wiedziała.

– Gdybym wiedział, sam bym ją przyniósł.

Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Otoczył ją po przyjacielsku ramieniem.

– Czy jest to właściwa chwila, by poprosić panią Malone, psze pani, na randkę?

Prawdziwą randkę tym razem. Żadnego kręcenia.

Przyłożyła palec do warg, jakby w głębokim namyśle.

– Myślę, że znamy się już dość dobrze. Dlaczego nie?

– U ciebie, czy u mnie?

– U ciebie. Moja kolej, by dowiedzieć się, jak żyje druga połowa.

– Z przyjemnością to pani zademonstruję, pani Malone, psze pani. Niestety, najpierw muszę zapoznać się z rozkładem swoich zajęć.

– Ja też.

– Wobec tego zadzwonię do ciebie w ciągu dnia.

Maszynka do kawy zaczęła parskać i gulgotać. Mal wywinęła się z jego objęć i zaczęła wyjmować z szafek kubki, cukier, mleko.

– Niestety, tylko chude – powiedziała, nalewając kawę.

– Piję czarną.

Ich oczy się spotkały.

– Ciągle dowiaduję się o tobie czegoś nowego.

– To prawda. – Przysunął się i wziął od niej kubek. Był tak blisko, że mogła wyczuć zapach jego skóry, zobaczyć kędzierzawe włosy na piersiach. Był zdecydowanie niebezpieczny.

– Zarost ci widać – powiedziała, nalewając mleka do swojego kubka. Harry przesunął dłonią po ciemnej szczecinie na policzkach.

– To mnie zawsze wyda – powiedział ze smutkiem. – Co sobie pomyśli portier?

– Niech sobie portier myśli, co chce – roześmiała się.

– A więc nie obawiasz się, że sprzeda swoje informacje reporterom z „Enquirer”?

– Jestem nowoczesną kobietą – wzruszyła ramionami. Nigdzie nie jest powiedziane, że mam żyć w celibacie.

Popił kawy i powiedział:

– Muszę zabrać rzeczy z hotelu i złapać samolot o szóstej.

– Chyba powinieneś się pośpieszyć.

– Chyba tak. Ociągał się jednak, sącząc kawę. – Dziękuję za zaufanie, Mal.

Skinęła głową.

– Nie zdążysz na samolot – zmieniła co prędzej temat, żeby nie myśleć o tym, jak wiele mu powierzyła.

Wrócił do pokoju gościnnego i szybko się ubrał. Czekała na niego w holu.

– Czuję się, jak „ten drugi”, wymykający się cichcem o świcie.

– Dzięki Bogu, nie ma żadnego męża.

– Bardzo się? tego cieszę. Lubię, kiedy moje kobiety nie mają zobowiązań.

– Na wypadek, gdybyś się chciał zaangażować? – zadrwiła ze śmiechem.

– No właśnie – otoczył ją ramionami.

Czuła przy sobie twarde, męskie ciało, w nozdrzach zapach skóry. Wsparła się o niego, z niechęcią myśląc o samolocie o szóstej. Pocałował ją. Był to ten sam, długi, łagodny pocałunek, co poprzedniej nocy. Puścił ją i podszedł do drzwi prywatnej windy.

– Zadzwoni do ciebie Lara Havers – powiedziała z przekąsem.

– Jaka szkoda, że mam zastrzeżony numer! – z uśmiechem nacisnął guzik i drzwi windy się otworzyły. – Odezwę się – powiedział.

Uśmiechała się jeszcze, kiedy drzwi się zasunęły i Harry Jordan zniknął z jej pola widzenia. Wróciła do sypialni, żeby przygotować się na czekający ją pracowity dzień. Ubierała się, zerkając na kosz fiołków na stoliku pod oknem.

Obok leżała sfatygowana brązowa koperta, której nie dostrzegła wcześniej.

Zaintrygowana, otworzyła ją i zajrzała do środka. Spojrzała w ciemne, groźne oczy seryjnego mordercy na portrecie pamięciowym.

– Och, Harry! – szepnęła, wstrząśnięta. – Jednak mi to zrobiłeś. Ty parszywy, podstępny draniu!

Загрузка...