Stary dom Miffie Jordan w stylu neogotyckim zbudowany był z wyblakłej, czerwonej cegły, miał biały portyk, wysokie okna o czarnych okiennicach i balkony z żelaznymi balustradkami. Od ulicy odgradzał go ogród i rozległy trawnik, gładki i zielony niby stół do bilarda. Dom sprawiał wrażenie, jakby stał tam od zawsze, jakby był częścią historii Ameryki, nie tylko rodu Jordanów.
Squeeze samorzutnie skręcił w bramę i Mal pomyślała, że musi tu często przychodzić z Harrym.
– Twój drugi dom, co Squeeze? – powiedziała, wchodząc na białą werandę i naciskając dzwonek.
Miffie otworzyła drzwi natychmiast i Mal pomyślała, że musiała chyba za nimi stać.
– Moja droga Mallory! – Miffie obdarzyła ją promiennym uśmiechem.
– Jak miło cię widzieć – pocałowała gościa serdecznie w oba policzki, podała chusteczkę higieniczną.
Ubrana była w niebieską, jedwabną spódnicę, plisowaną, szarą bluzkę i czółenka na płaskim obcasie. Mal pogratulowała sobie zmiany stroju, choć nie sądziła, by Miffie zwracała uwagę na takie drobiazgi.
Dwa identyczne pekińczyki podbiegły do niej w podskokach, uszczęśliwione widokiem Squeeze’a. Łasiły się do niego, trącały go nosami i piszczały z uciechy, ale Squeeze siedział na zadzie, dumny jak udzielny książę, od czasu do czasu darząc je tylko przelotnym spojrzeniem.
– Widziałaś coś podobnego?! – zawołała Miffie z irytacją. – Powinny się już nauczyć, że zadawanie się z psimi miniaturkami jest poniżej godności Squeeze’a.
Ale łaszą się mimo to, dopraszając uwagi. – Roześmiała się.
– Czasami doskonale je rozumiem.
Poprowadziła Mallory przez elegancki hol, w górę kręconych schodów do, jak to nazwała, prywatnego saloniku.
– Jest o wiele przytulniejszy niż ten na dole – wyjaśniła, zapraszając Mal do uroczego pokoju z wysokimi oknami i żelazną balustradką, którą widziała z zewnątrz.
Pokój utrzymany był w żółtej tonacji. Ściany miały kremowożółty odcień, a białe, dekoracyjne gzymsy przywodziły na myśl polukrowany tort. Ciemnozłote zasłony z tafty opadały w gęstych fałdach na podłogę, bladozielony dziergany dywan w malutkie kwiatki rozpościerał się od ściany do ściany, antyki – niezwykle cenne i wspaniale utrzymane – zapierały dech w piersiach. Ozdobna rama przymglonego starego lustra, wiszącego nad marmurowym kominkiem, została wykuta w Anglii w siedemnastym wieku, a obrazy i portrety na ścianach liczyły ponad sto lat.
Miffy wskazała gościowi fotel. Na stoliku stał już srebrny dzbanek do herbaty, śliczne filiżaneczki Limoges, a także taca z kanapkami i ciasteczkami. Na bocznym, osiemnastowiecznym niezbędniku czekały szklanki i kubełek z lodem.
– Herbata czy dżin? – Miffie spojrzała na nią wyczekująco.
Mal zdecydowała się na herbatę z cytryną. Squeeze usiadł przy jej nogach z dwoma pekińczykami czule przytulonymi do swych boków.
– Zupełnie jak podpórki na książki, nieprawdaż? – powiedziała Miffie, z ubolewaniem kiwając głową.
Mal przyglądała się obrazom na ścianach, a Miffy przyglądała się jej. Pomyślała, że Mal jest urocza. Po obejrzeniu programu nabrała pewności, że Jack Jordan się nie myli. Harry byłby szalony, gdyby wypuścił ją z rąk. Miffie zdawała sobie sprawę, ile serca, ile taktu wymagało stworzenie wczorajszego programu. Było to niezwykle trudne, przekazać wszystkie okropne szczegóły morderstw w taki sposób, by ocalić godność rodzin i ofiar. Ale Harry ostrzegł ją, by o tym nie mówiła.
Spróbuje się powstrzymać.
– To portrety kobiet z rodu Peascottów – powiedziała do Mal. – Jesteś w domu Peascottów, moja droga. Moja pra-prababka urodziła się w sypialni, którą teraz zajmuję. Reszta pań miała dość oleju w głowie, by rodzić w bardziej higienicznych warunkach.
Portret pędzla Tissota, po twojej lewej ręce, przedstawia moją prababcię, Hannah Letitię Peascott, podczas podroży poślubnej do Paryża. Objechali całą Europę, ona i pradziadek. Była bardzo ładna, nie uważasz? I dożyła stu dwu lat. Dobre, peascottowskie geny – dodała z aprobatą.
– A ta dama, tutaj, to moja babka, Felicja Alice Peascott. Dargent, oczywiście.
Biedna kobieta, utonęła wraz z Titanikiem. Podróżowała samotnie, co wydało się wszystkim trochę dziwne. W rodzinie nigdy nie mówiło się o tym głośno, ale podobno uciekła z przyjacielem rodziny, który również znajdował się na pokładzie i również podróżował samotnie. Bardzo romantyczna historia, nie uważasz?
– A to jest portret mojej drogiej matki, pędzla Johna Warda. Wygląda zupełnie jak księżna Windsoru, tylko o wiele mniej pałąkowato. I miała o wiele więcej wdzięku. Za jej życia mówiono, że Marietta Peascott jest najbardziej uroczą kobietą, jaką nosiła ziemia.
Miffie westchnęła ze smutkiem.
– Umarła młodo, kiedy byłam dzieckiem. Wypadek na polowaniu. Uparła się gonić lisa za ogarami. Głupia, nigdy nie chciała przyznać, że kiepska z niej amazonka.
Ojciec mawiał, że duma ją zgubi. No i zgubiła. Ale kochaliśmy ją bardzo.
Miffie zaczerpnęła powietrza, przełknęła łyczek herbaty i uśmiechnęła się do Mal.
– Oto w skrócie najnowsza historia rodu Peascottów.
– To musi być wspaniałe, naprawdę znać dzieje rodziny. Ja nigdy nie poznałam dziadków, nie wiedziałam nawet, czy ich mam. Prawie nie znałam ojca. A co do matki… Cóż, nigdy nie wspominała o swojej rodzinie. Obawiam się, że Malone’owie nie posiadają dziedzictwa Peascottów i Jordanów – powiedziała Mal.
– W dzisiejszych czasach dziedzictwa niewiele znaczą – Miffie podsunęła Mal talerz z wybornymi babeczkami owocowymi. Wyglądały jak miniaturowe arcydzieła. – Liczy się co innego – dodała. – Energia, talent, pracowitość, odwaga – zawahała się. Wiedziała, że nie powinna tego mówić, ale nie mogła się powstrzymać.
– Podziwiałam cię wczoraj – odezwała się cicho. – Harry znienawidzi mnie za to, że poruszam ten temat. Nie chciał, żeby cię denerwować, powiedział, że i bez tego wiele przeszłaś. Widzę, że miał rację.
Pochyliła się i poklepała Mal po ręce.
– Zrobiłaś wspaniałą rzecz. Te młode kobiety nigdy nie zostaną zapomnianymi ofiarami. A kiedy go złapią, nikt nie pozwoli, by stał się gwiazdą mass mediów.
A złapią go, moja droga. Dzięki tobie.
– Ależ ja byłam tylko narzędziem, środkiem prowadzącym do celu. Złapią go ludzie, którzy pracują za kulisami, ludzie, o których opowiadał mi Harry. Wszyscy ci cierpliwi policjanci, którzy sprawdzają teraz każdego ogrodnika w Bostonie, technicy badający najmniejsze poszlaki. I detektywi, tacy jak Harry i Carlo Rossetti, i inni, którzy myślą tylko o tym, jak zapobiec morderstwu. To będzie ich zasługa. Ja tylko przedstawiłam sytuację.
Miffie popatrzyła na nią z podziwem, ale nie drążyła tematu, wiedząc, że Harry i tak zmyje jej głowę.
– Jeszcze herbaty, kochanie? – zapytała. – Opowiesz mi teraz, co planujecie z Harrym na weekend? Jeżeli nie macie nic do roboty, możecie wybrać się na Farmę Jordanów. Stoi teraz zupełnie pusta. Och, zapomniałam powiedzieć, że jutro wyjeżdżam do Pragi z przyjaciółką, Julią Harrod. To fascynujące miasto, przynajmniej tak mi mówiono – roześmiała się pogodnie. – Nie mogę się go doczekać. Znowu dostałam gorączki podróżniczej. Nie mogę się oprzeć żadnej pokusie. Tak więc, zapraszam was na farmę. Widziałam, jak ci się spodobała. A kiedy już tam będziesz, możesz wyrwać parę chwastów z ogródka różanego. Jak to się dzieje, że wyrastają wszędzie?
Zaczerpnęła powietrza.
– Skoro już wypiłaś herbatę, pozwól, że oprowadzę cię po domu i opowiem jeszcze co nieco o Peascottach. W końcu teraz, kiedy po – urwała w pół słowa. – O rany! – powiedziała ze śmiechem. – Harry nigdy by mi nie wybaczył, że paplę, jak on to nieelegancko nazywa.
Squeeze i pekińczyki towarzyszyły paniom w przechadzce po pięknym, starym pałacu Peascottów.
Kiedy, godzinę później, Mal opuściła już jego progi, kręciło jej się w głowie od wypraw Peascottów, bitew, w których uczestniczyli, statków wielorybniczych, którymi dowodzili, a także kasyn gry w Monte Carlo i paryskich mansard, gdzie jedna z czarnych owiec spędziła kilka lat, próbując zostać artystą.
– Nie miał za grosz talentu – powiedziała Miffie – za to mnóstwo uroku. Ożenił się ze swoją kochanką i modelką, dziewczyną z Korsyki. Arystokratyczny ród Peascottów zawdzięcza jej mnóstwo świeżej latynoskiej krwi.
Mal uśmiechnęła się jeszcze, wchodząc do domu Harry’ego. Zamknęła za sobą drzwi, myśląc o tym, jak miłe są takie stare domy, wypełnione historią i charakterem.
Jakby ich mury nasiąknęły osobowością i szczęściem ludzi, którzy zamieszkiwali je przez dwa stulecia.
Nakarmiła Squeeze’a, przejrzała kolekcję płyt kompaktowych i nastawiła album Sade. Ułożyła stosik drewna w pustym kominku, podpaliła, a kiedy buchnął ogień, dorzuciła parę mniejszych polan. Usiadła na dywanie, podziwiając ciepły poblask, jakim ogień wypełnił pokój. Wtedy zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę i powiedziała śpiewnie:
– Halo, Harry!
Czekała z uśmiechem na jego odpowiedź, ale nikt się nie odezwał.
– Halo! – powtórzyła zdziwiona. Cisza. A jednak ktoś był po drugiej stronie linii.
Poczuła nieprzyjemny dreszcz. Szybko odłożyła słuchawkę, obejrzała się niespokojnie przez ramię, nagle uświadamiając sobie, że jest sama. Squeeze stał w drzwiach, nie spuszczając z niej wzroku. Wydał jej się ogromny, silny i bardzo wilkowaty. Jego widok podziałał na nią tak krzepiąco, że miała ochotę go uściskać. Ktoś wykręcił zły numer. Przestraszyła się, ponieważ nerwy miała w strzępach.
Parę minut później telefon zadzwonił ponownie.
– Kto dzwoni? – zapytała głosem pełnym napięcia.
– To ja, oczywiście! Kogo się spodziewałaś? – zapytał Harry.
– Ach, to ty! – westchnęła z ulgą. – Dzwoniłeś przed paroma minutami?
– Nie, dlaczego?
– Ktoś dzwonił, tylko że się nie odezwał. Jestem pewna, że ktoś był po drugiej stronie linii. To już dzisiaj dragi raz. To samo było rano, w domu.
– Zbieg okoliczności – powiedział, ale czoło przecięła mu zmarszczka niepokoju.
– Mój numer jest zastrzeżony.
– Mój też.
– No widzisz. To niemożliwe, żeby ktoś zdobył dwa zastrzeżone numery telefonu, mój i twój. Nie sądzę, żeby udało się zdobyć nawet jeden. To była pomyłka, Mal.
– Pewnie tak – powiedziała bez przekonania. Wyczuł jej zdenerwowanie.
– Posłuchaj – powiedział szybko. – Jadę do domu. Za pół godziny będę z tobą. O nic się nie martw, dobrze?
– Dobrze – powiedziała, ale w jej głosie zabrzmiała ulga. Harry rozłączył się i zwrócił do Rossettiego.
– Tak, jestem detektywem i powinienem to wiedzieć, ale w jaki sposób zwyczajny gość może zdobyć zastrzeżony numer telefonu?
– Łatwo – odparł Rossetti między jednym kęsem pączka z marmoladą a drugim. – Może go dostać od przyjaciela.
– Jaki przyjaciel zdradzi zastrzeżony numer?
Rossetti siedział rozwalony za biurkiem. Jego niepokalany wygląd diabli wzięli: był zarośnięty, spodnie miał wygniecione, podwinięte rękawy koszuli, a rozwiązany krawat smętnie zwisał z szyi. Rzucił Harry’emu złe spojrzenie. – Chcesz zdobyć zastrzeżony numer, błyśnij odznaką. O co ci chodzi, do cholery?
– Nie mnie, Rossetti. Zabójcy.
Rossetti wyprostował się za biurkiem. Chcąc nie chcąc wysłuchał rozmowy Harry’ego z Mal i nagle zrozumiał, o czym mówili.
– Ma numer Mal?
– Ktoś go ma. Mój również – Harry wzruszył ramionami. – Oczywiście, może to być zbieg okoliczności, dwa głuche telefony, dwa różne numery. Niepokoi mnie tylko fakt, że te dwa telefony odebrała ta sama kobieta.
Zadzwonił do telekomunikacji, zapytał w jakich okolicznościach podają zastrzeżony numer telefonu. Powiedziano mu, że tylko w przypadku nagłej choroby, a i wtedy wymagane jest potwierdzenie lekarza. Nikomu nie podali jego numeru ani numeru Mal.
– Masz rację, Rossetti – powiedział. – Pozostają tylko znajomi.
– A propos znajomych, za parę tygodni są urodziny Vanessy. Oboje jesteście zaproszeni.
– Możesz na nas liczyć – rzucił Harry już od drzwi.
– Spieszno ci, co? – zawołał za nim Rossetti, ale Harry tylko się roześmiał.
Kiedy dwadzieścia minut później wszedł do holu własnego domu, pomyślał, że pomylił adres. Zazwyczaj witała go cisza, martwota, pustka rzadko zamieszkiwanego domu. Dziś wypełniał go zapach drewna płonącego w kominku, dobrego jedzenia, głos Sade śpiewającej o miłości. Poczuł się jak mąż wracający do domu po długim dniu pracy w biurze.
– Jestem, złotko! – zawołał żartobliwie. Mal wytknęła głowę z kuchni…
– Widzę, kotku – odparowała. Pies stał przy jej nodze. Przeciągnął się leniwie, najpierw przednie łapy, później tylne, po czym poczłapał wolno do Harry’ego.
– Coś podobnego! – zawołał Harry, nie mogąc wyjść z podziwu. – Jesteś tu zaledwie od para godzin, a on już zmienił pana.
– Nieprawda – wróciła do kuchni. – Był na długim spacerze, zjadł dobry obiad i trochę go rozebrało, to wszystko. Nie martw się, Harry, on nadal cię kocha.
Stała przy kuchence, mieszając coś w nieskazitelnie czystym rondlu. Podszedł do niej od tyłu, otoczył ramionami, całując w kark.
– A ty?
– Nie byłem na długim spacerze i nie zjadłam dobrego obiadu – powiedział wymijająco.
Zajrzał do garnka.
– Hmm. Ty to ugotowałaś?
– Nie. „Zabars” to ugotował, podobnie jak resztę twojej kolacji. Roześmiał się i przekręcił ją w ramionach, twarzą do siebie.
– Dlaczego nie jadłaś? Jest po dziewiątej.
– Bez ciebie nie byłam głodna.
– Czy napomknąłem już, że miło mieć cię w domu? I że wyglądasz wspaniale w dżinsach?
Roześmiała się.
– Teraz tworzymy dobraną parę.
– Mam dla ciebie niespodziankę, przypomnij mi o niej później – powiedział, idąc już w stronę łazienki.
Po kolacji zabrali Squeeze’a na spacer. Harry chciwie wdychał balsamiczne powietrze.
– Pachnie latem – powiedział.
– A jak właściwie pachnie lato?
– Och, czymś liściastym, parnym…
– Świeżo skoszona trawa, sianko? – przypomniała mu.
– Właśnie! – i – uśmiechnął się szeroko. – A! Prawie bym zapomniał.
Niespodzianka!
Zwolniła kroku, spoglądając na niego wyczekująco.
– Mamy wolny weekend. Rossetti mnie zastąpi.
Twarz Mal rozjaśnił uśmiech, który przeszył mu serce jak promień światła.
– Chcesz powiedzieć, że jestem na ciebie skazana?
Wsunął jej rękę pod ramię. Szli wolno stromą, wybrakowaną uliczką. Pies biegł przed nimi, zataczając małe koła.
– Pomyślałem, że wpadniemy na Farmę Jordana, ukradniemy dwa dni ciszy i spokoju. Potrzebujesz tego, Mal, i Bóg mi świadkiem, ja też.
Zeszli aż na nadrzeczny bulwar, po czym wrócili Chesnut Street na Louisberg Square, robiąc plany na następne dwa dni. Wyjadą wczesnym rankiem, żeby w pełni je wykorzystać. Kątem oka Harry dostrzegł stalowoszare volvo zaparkowane na rogu. Stwierdził w duchu, że firma Volvo przejmuje powoli miasto.
Potem wrócił myślami do Mal i do faktu, że dziś w nocy będzie spała w jego łóżku.
– Jak trzy niedźwiadki – powiedział z szerokim uśmiechem. – Jeżeli wliczymy w to Squeeze’a.