Wolvo stało tam jeszcze o szóstej rano, kiedy ładowali w się do jaguara i ruszali na farmę. Harry uznał, że samochód należy do sąsiada. Świat jest jednak mały.
Na autostradzie zauważył czarne infiniti z przyciemnionymi szybami. Wytrwale trzymało się jaguara. Niezależnie z jaką prędkością jechał, widział je ciągle we wstecznym lusterku.
Zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział Mal, która drzemała beztrosko na przednim siedzeniu. Wrócił myślą do głuchych telefonów i doszedł do wniosku, że były wynikiem pomyłki. Morderca nie miał dość sprytu, żeby zdobyć zastrzeżone numery. Był pracowity, ale niespecjalnie błyskotliwy. Niespodziewany powrót Suzie sprawił, że wpadł w panikę i postąpił niezgodnie ze swą naturą. W rzeczywistości jest człowiekiem, który starannie planuje swoje poczynania, nigdy nie działa pod wpływem impulsu. I właśnie dlatego go złapią. Już wkrótce.
Zbliżał się zjazd z autostrady. Włączył kierunkowskaz i nie odrywając oczu od wstecznego lusterka, ostro skręcił na rampę. Infiniti pojechało prosto i Harry odetchnął. Pomyślał, że to paranoja i wymazał incydent z pamięci.
Stalowoszare volvo trzymało się bardziej z tyłu, poza zasięgiem wzroku Harry’ego. Mężczyzna zobaczył Mallory w wiadomościach telewizyjnych. Wiedział, że wylądowała w Bostonie. I wiedział wszystko, co należało wiedzieć o detektywie Harrym Jordanie. Poznanie wroga leżało w jego interesie, w ten sposób zdobywał nad nim przewagę. Wiedział, kiedy Harry zjedzie z autostrady, ponieważ znał drogę na Farmę Jordana.
Mal pomyślała, że Harry miał rację; nadeszło lato. Słońce przypiekało mocno, kiedy wysiedli z jaguara. Powietrze było pachnące, niemal soczyste, jak dojrzały owoc lub rozkwitające pąki róż.
Squeeze pobiegł w rundę dookoła domu, Harry wyładowywał bagaże z samochodu, a Mal stała, rozkoszując się spokojem wsi. Dzięcioł załomotał w pobliskie drzewo i Mal odwróciła się w stronę Harry’ego.
– Czuję się jak postać z filmów rysunkowych Woody Woodpeckera – powiedziała ze śmiechem.
– Wręcz przeciwnie, wyglądasz bardzo realnie i bardzo pięknie. Świeże powietrze ci służy.
– Coś podobnego! – zdziwiła się. – Naprawdę powiedziałeś mi komplement, nie wbijając przy tym szpilki.
– Myślałem, że od szpilek jesteś ty.
– Znowu zaczynasz? – zaprotestowała, wchodząc na werandę. Wzniósł oczy do nieba, po czym poszedł za nią, dźwigając torby.
– Zabiorę cię na ryby. To cię powinno uspokoić.
– Nigdy nie byłam na rybach – wątpiła, czy jej się to spodoba.
– Trochę to nudne.
– Daje człowiekowi czas na myślenie.
Mal stanęła na werandzie. Farma Jordana była tak piękna, jak ją zapamiętała.
Zdawała się spowijać domownika, otaczać go spokojem i ciszą. Czuła niemal ciągłość życia, jaką reprezentował sobą dom. Mówił wyraźnie, że cokolwiek się stanie, on zawsze będzie na ciebie czekał.
Harry patrzył, jak przesuwa dłonią po jedwabistej powierzchni starego stołu, dotyka wyblakłej aksamitnej poduszki, bierze do ręki fotografię, pochyla się, by powąchać kwiaty w glinianej doniczce na parapecie. Wiedział, co czuje.
– Nazywam to duchem miejsca – powiedział cicho. – Uczucia, doznania, jakim stare domy zdają się być przesiąknięte. Niby kapsułka skondensowanych wspomnień.
Mal przypomniała sobie bezduszny „dom”, jaki zamieszkiwała z matką w Golden High. Wiedziała, że nie trzeba bogactwa, by dom miał duszę, ale niezbędna jest miłość.
– Zrobię kawy – powiedział żywo Harry, wyrywając ją z zamyślenia.
– Potem wybierzemy się na długi spacer. Potem będę musiał wyrwać parę chwastów dla uspokojenia sumienia, a jeszcze potem pójdziemy na ryby.
Parę godzin później siedzieli nad brzegiem strumienia, machając nogami i zarzucając dziecinne wędki w wartkie wody. Opierali się wygodnie o pień wierzby, patrzyli, jak strumień rozbija się o kamienie i zastanawiali się, czy w spokojnej wodzie przy drugim brzegu kryją się pstrągi.
– Złapałeś kiedyś pstrąga? – zapytała Mal podejrzliwie.
– Jasne. Miałem wtedy dwanaście lat. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i Mal westchnęła.
– Jakim sposobem będziemy mieli pstrąga na obiad, jeżeli go nie złapiemy?
– To proste. Niedaleko stąd wuj Jack ma stawy rybne. Przy każdej okazji przywozi pstrąga w darze. Miffy nie śmie mu powiedzieć, że nie cierpi ryb i chowa je wszystkie w zamrażarce.
– Rozumiem, choć nie tego się spodziewałam – oparła się wygodnie o pień. – Wszystko jedno, miło się łowi.
– Mówiłem ci, że to dobre na myślenie – spojrzał na nią kątem oka.
– Opowiesz mi coś więcej o Golden?
– To naprawdę nie jest interesujące.
– Dla mnie jest.
Mówienie o czasach, kiedy była młoda i naiwna, wydało jej się nagle całkiem proste w ten rozsłoneczniony, letni dzień, nad brzegiem strumienia.
Opowiedziała mu więc o swojej walce o przetrwanie, o potrzebie stania się kimś.
Opowiedziała mu o mężu, o tym jak go podziwiała i starała się naśladować, choć nie mogła z nim zostać, ponieważ chciał, by rzuciła pracę, przestała być Mallory Malone i znów stała się nikim.
– To nie tak, Mal – powiedział, kiedy skończyła. – Zawsze będziesz Mallory Malone, osobą, którą się stałeś. I zawsze będziesz Mary Mallory, ofiarą sytuacji rodzinnej, która była poza twoją kontrolą. Nasi rodzice są tylko częściowo odpowiedzialni za to, jacy jesteśmy. Resztę tworzymy sami, poprzez to, co robimy w życiu, poprzez decyzje, jakie podejmujemy, drogi jakie obieramy. Miffie Jordan jest taka, a nie inna, dzięki sobie, nie dzięki swojej matce. Tak samo jest ze mną, z tobą.
Nie była do końca przekonana, choć bardzo pragnęła, by Harry miał rację.
Drgnęła, kiedy wędka skoczyła jej w ręku. Chwyciła ją mocno, gapiąc się w wodę.
– Harry! – krzyknęła. – Ryba!
Squeeze poderwał się z ziemi. Biegał w podnieceniu w górę i w dół strumienia, potem wykonał zamaszysty skok do wody, ochlapując ich wodą. Piszcząc z uciechy, Mal upadła na plecy. Harry pochwycił wędkę, ale było już za późno. Ryba umknęła.
– I bardzo dobrze – wykrztusiła Mal, ciągle zanosząc się śmiechem. – I tak nie pozwoliłabym jej zabić.
Podskoczyła nerwowo, kiedy w kieszeni Harry’ego zabrzęczał telefon. Spojrzeli na siebie z niepokojem.
– Przepraszam – powiedział i wyjął aparat. Słuchał przez chwilę, powiedział „nie”, potem „tak, zaraz będę”. Spojrzał na Mal.
– Nic nie mów – powiedziała, zmarkotniała. – Musisz jechać.
– Dzwonił Rossetti. Odebrali parę podejrzanych telefonów z okolic Bostonu.
Wysłali już ludzi. Istnieje pewna szansa, że mógł to być morderca. Muszę jechać, Mal.
Podniosła się na nogi, strzepnęła źdźbła trawy ze spódnicy.
– Zbiorę rzeczy.
– Nie ma potrzeby. Wrócę za parę godzin. Nie pozwolę, by jakiś żartowniś popsuł nam weekend.
– A jeżeli to nie żartowniś?
– Jeżeli będę miał tyle szczęścia, wyślę po ciebie samochód. Ale mam przeczucie, że to nie on.
Odprowadziła go do auta.
– Przyszykuję obiad, na wszelki wypadek – powiedziała. – Obiecuję, że nie będzie to pstrąg.
Harry z uśmiechem pomachał jej na pożegnanie. Jadąc aleją w stronę bramy, widział ją we wstecznym lusterku. Stała na werandzie ze Squeezem przy nodze.
Pomyślał, że wygląda tak, jakby przynależała do tego domu.
– Mamy dwie taśmy, Profesorku – powiedział Rossetti.
Z trądem przebijali się przez zatłoczone ulice centrum, zmierzając do Cambridge, gdzie mieszkał pierwszy rozmówca.
– Ochrzcił się Bostońskim Mordercą, ale, tak naprawdę, nazywa się Alfred Trafillo. Zadzwonił trzykrotnie z tej samej budki, dwie ulice od własnego domu.
Nie wygląda na spryciarza, ale warto sprawdzić. Używa również nazwiska Alfred Rubirosa – ładnie, co? Uważa się pewnie za playboya. Powiedział parę rzeczy, od których włos mi się zjeżył. Jakby wiedział o zamordowanych więcej niż my.
Harry wysłuchał taśmy. Rossetti miał rację.
– Albo facet był na miejscu, albo genialnie zgadł. Mówił o Rachel Klienfeld, tak?
Rossetti skinął głową.
– Posłuchaj tego drugiego gościa – przewinął taśmę. Głos mężczyzny był melodyjny, zdradzał osobę z pewnym wykształceniem. – Mówi trochę jak ksiądz – skomentował Rossetti. – Nie wiem o nim nic, z wyjątkiem tego, że grozi pannie Malone.
Harry poczuł gęsią skórkę, słuchając głosu mężczyzny, który opowiadał ze wszystkimi plastycznymi szczegółami, co zrobi Mallory Malone. Głos był miękki i łagodny. Mężczyzna najwyraźniej znał anatomię kobiety i używał terminów medycznych.
– Telefon komórkowy – powiedział Rossetti. – Wystawiony na firmę o nazwie „Grays Anatomical Supplies”, Boston Południowy. Kłopot w tym, że taka firma nie istnieje. Zamiast adresu – numer skrzynki pocztowej, zlikwidowany przed tygodniem, ale zlokalizowaliśmy gościa.
– Anatomia Graya jest biblią medyczną. Rossetti wzruszył ramionami.
– Puściłem nagranie patologowi. Powiedział, że facet używa właściwej terminologii medycznej, ale jego opis ciał nie zgadza się z rzeczywistym stanem rzeczy. Powiedział, że jest to prawdopodobnie amator, którego podnieca terminologia i sprzęt medyczny. Patolog powiedział, że sporo jest takich świrów.
Zdarzało się nawet, że wchodzili do szpitali, leczyli pacjentów i nikt nie zauważył różnicy.
Rossetti zdjął ręce z kierownicy i niedbałym gestem poprawił krawat we wstecznym lusterku. Harry rzucił mu złe spojrzenie i Rossetti się roześmiał.
– Chyba nie boisz się ze mną jeździć, Prof?
– Podasz mi jeden powód, dla którego nie powinienem się bać?
– Ze mną jesteś bezpieczny. I obawiam się, że z naszymi podejrzanymi również.
Nie liczę na żadnego z nich.
Harry pomyślał z żalem o uroczym, zniweczonym popołudniu z Mal. Miał nadzieję, że uda mu się wrócić na kolację. Zastanawiał się, co ona robi.
Późnym popołudniem Mal przyrządziła sobie filiżankę herbaty Earl Graya. Usiadła na zielonej, wiklinowej kanapce na werandzie i spoglądała na ocieniony wierzbami strumień. Squeeze trącał ją nosem, domagając się herbatnika, którego mu pochopnie dała, ponieważ, podobnie jak jego właścicielowi, nie sposób mu się było oprzeć. Potem patrzyła, jak słońce zachodzi powoli w pomarańczowej poświacie, aż pochłonęło je czarniejące niebo.
Wtedy zebrała akcesoria po herbacie, zawołała psa i wróciła do domu. Zapaliła lampy i przez chwilę wahała się, czy nie rozniecić ognia na kominku, ale uznała, że będzie za ciepło, poza tym nie chciała uruchamiać klimatyzacji; szkoda jej było powiewu, wpadającego przez otwarte okna.
Poszła na górę, wzięła prysznic, przebrała się w długą, zieloną spódnicę i miękką jedwabną koszulę w kolorze ciepłego beżu. Przyczerniła odrobinę rzęsy, przesunęła pomadką po wargach, prysnęła „Nocturenes” na szyję i przeguby.
Przez chwilę siedziała na kanapce w oknie wykuszowym, patrząc na zapadający zmierzch. Kiedy przeszedł w granatową czerń nocy, zapaliły się światła na werandzie.
Noc wydawała się cicha w porównaniu z nieustannym pomrukiem miasta, ale wystarczyło się wsłuchać, by pochwycić szelest drobnych stworzeń w trawie, łopot skrzydeł, szmer strumienia.
Uznała właśnie, że pora zejść na dół i zabrać się za przygotowanie kolacji, kiedy usłyszała inny dźwięk.
Wyprostowała się gwałtownie, nasłuchując. Rozległ się suchy trzask, jakby ktoś nastąpił na gałązkę. Potem przypomniała sobie, co Harry opowiadał o jeleniach żyjących w pobliskim lesie.
Kędy zeszła na dół, Squeeze siedział w holu wpatrując się we frontowe drzwi.
Odwrócił ku niej łeb, zapiszczał cichutko, i przybrał poprzednią pozę.
Uświadomiła sobie nagle swoją samotność, na przestrzeni mil nie było żywego ducha. Zaniepokojona zamknęła frontowe drzwi na klucz. Potem obeszła cały dom, zamykając wszystkie inne drzwi – tylne, te prowadzące do kuchni, na taras, i małe drewniane do piwnicy.
Kiedy wróciła, Squeeze ciągle siedział w holu. Na jej widok machnął ogonem i poszedł do kuchni.
– To nie było nic groźnego, prawda, piesku? – powiedziała, próbując przekonać samą siebie. – Tylko jeleń.
Kuchnia stanowiła oryginalną część dawnego budynku, reszta domu wyrosła wokół niej. Miała białe drewniane szafki, stare drewniane podłogi i czarne belki na suficie. Przestrzeń między belkami pomalowana była na żółto i Mal pomyślała, że taki sufit musi rozświetlać całe pomieszczenie, nawet w najbardziej ponure, zimowe dni.
Przejrzała kolekcję kaset magnetofonowych i nastawiła symfonię pastoralną Beethovena, ponieważ zdawała się najlepiej pasować do miejsca i czasu. Potem wróciła do kuchni, by pobuszować w świetnie zaopatrzonej spiżarni Miffie.
Kroiła pomidory na sos, kiedy ponownie usłyszała dźwięk. Tym razem były to kroki. I tym razem Squeeze rzucił się ku drzwiom, warcząc.
Serce podeszło jej do gardła. Według tego, co mówił Harry, pies atakował tylko obcych. Być może Harry żartował, ale teraz wcale jej się to nie wydało zabawne.
Okna nadal były otwarte, weranda oświetlona, ale kiedy wyjrzała przez siatkę, nikogo na niej nie było.
Squeeze przyczaił się na podłodze, popiskując, nie spuszczając oczu z drzwi. Mal ogarnęła panika, w ustach jej zaschło. Przypomniała sobie, co mówił Harry, że jest teraz na terenie mordercy, że on może szukać zemsty. Potem pomyślała o zamordowanych dziewczętach, o ich rodzinach, i ogarnął ją nagły gniew. Jeżeli to naprawdę morderca, ona nie pójdzie jak owca na rzeź.
– Ty draniu! – krzyknęła, nieświadomie powtarzając ostatnie słowa Summer Young.
– Ty pieprzony draniu, nie dostaniesz mnie! – biegała od okna do okna, zamykając je, czyniąc z domu fortecę.
Dysząc z gniewu i strachu, wycofała się do kuchni, rozejrzała dziko, zaciągnęła zasłony, chwyciła za telefon i wykręciła numer Harry’ego. Telefon dzwonił i dzwonił, w końcu włączył się automat. Rzuciła słuchawkę, wzięła głęboki oddech, zastanawiając się, co dalej robić.
Pierwszą jej myślą było zadzwonić pod 911. Sięgnęła już po telefon, kiedy naszły ją wątpliwości. Powiedziała sobie, że musi się uspokoić, działać racjonalnie.
Wokół domu kręciło się zapewne jakieś zwierzę. Oczami wyobraźni ujrzała nagłówki w jutrzejszej prasie: „Mallory Malone dzwoni po policję, by uratowała ją przed jeleniem”. Poza tym wiedziała, w jaki sposób brukowce wykorzystają fakt, że nocowała w domu detektywa Harry’ego Jordana. Nie zależało jej na tym, by omawiano publicznie jej życie osobiste, zwłaszcza teraz, kiedy mogło to poważnie osłabić siłę oddziaływania programu i podkopać jej wiarygodność.
Drżącymi rękoma otworzyła butelkę i nalała wina do kieliszka. Sącząc je wolniutko, powiedziała sobie, że zachowuje się jak idiotka. Potem zobaczyła Squeeze’a, siedzącego na zadzie, nieruchomym wzrokiem wpatrzonego w tylne drzwi.
Włosy zjeżyły jej się na karku. Pociągnęła łyk wina, przenosząc wzrok z psa na drzwi. Powinna zadzwonić na policję, ale było już za późno, znajdowała się z dala od jakiejkolwiek osady.
– Cholera, Harry, gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję?! – szepnęła. Przypomniała sobie nagle, że kiedy oprowadzał ją po domu, zahaczyli o „komórkę”. Zawierała kolekcję starych butów i kurtek, a także oszkloną szafę z całym asortymentem strzelb do polowania na dzikie kaczki.
Zawoławszy na psa, szybko przeszła przez hol. Obcasy jej pantofli dudniły głucho o deski podłogi, zrzuciła więc zdradzieckie buty i dalej poszła boso.
Otworzyła komórkę. Była niewiele większa od dużej szafy, tyle że z małym okienkiem pod samym sufitem. Wyblakłe, zielone kurtki wisiały na metalowych kołkach, stare gumowe wellingtony tkwiły obok skórzanych butów do końskiej jazdy, w różnych rozmiarach i w różnym stadium zniszczenia. Kolekcja wiklinowych koszyków wypełniała półki, zaś na drewnianym stole poniżej stała łubianka i rydel ogrodniczy. Ścianę naprzeciwko drzwi zajmowała oszklona szafka z pół tuzinem strzelb.
Okazała się zamknięta. Przepraszając w myślach Miffie, Mal ujęła rydel i wybiła szybę.
Nigdy nie trzymała w ręku strzelby, a ta należała do wyjątkowo pięknych okazów.
Był to purdey z rzeźbioną rękojeścią i wygrawerowanym napisem: Harald Jordan, 1903. Mal miała nadzieję, że jeszcze działa. Potem przypomniała sobie, że potrzebuje amunicji.
Dłonie jej drżały, kiedy w pośpiechu przeglądała szuflady szafki w poszukiwaniu nabojów, śrutu, czy tego czegoś, czym należało nabić strzelbę. Niczego nie znalazła.
– O, Boże – szepnęła. – Co mi po nie nabitej strzelbie? – spojrzała bezradnie na broń, przynajmniej wyglądała groźnie.
Pobiegła do kuchni, gasząc po drodze światła.
W kuchni opuściła ją nagle odwaga. Zgasiła lampę, kolana się pod nią ugięły i osunęła się na krzesło, z wzrokiem wbitym w drzwi do holu. Squeeze przysiadł obok niej i z nadzieją pomyślała, że będzie jej bronił. Nie wiedziała, gdzie jest Harry. Mogła tylko grać na zwłokę i modlić się.
Mężczyzna stał w cieniu wierzby nad strumieniem. Patrzył, zdumiony, jak niewyraźna postać podkrada się na werandę i zagląda w oświetlone okno. Był to wysoki, chudy człowiek w dżinsach i adidasach. Jego towarzysz trzymał się dwa kroki za nim.
Mężczyzna miał doskonały słuch, usłyszał warkot samochodu dużo wcześniej, niż ludzie na werandzie. Bezszelestnie przebiegł przez trawnik i znalazł się w alejce przed domem. Widać już było światła reflektorów auta podskakującego na wybojach. Wszystko wskazywało na to, że Harry Jordan wraca do domu.
Mężczyzna rzucił się biegiem w stronę bramy, starając się dopaść jej przed jaguarem. W ostatniej chwili uskoczył za drzewa i padł twarzą na ziemię. Gdzieś z tyłu słyszał czarne infiniti, na zgaszonych światłach pędzące na spotkanie jaguara. Wstrzymał oddech, czekając na zderzenie.
Harry nie zobaczył samochodu, ale usłyszał go. Gwałtownie skręcił kierownicę w prawo. Jaguar zareagował jak czuły koń, ale nie mógł poradzić sobie z drzewem.
Rozległ się potworny chrzęst gniecionego metalu, brzęk szkła.
– Skurwiel! – wrzasnął Harry, ocierając krew z oczu, oglądając się na pędzący samochód. Czarne infiniti!
– Och, Boże! – wyszeptał ochryple. – Boże! Mallory!
Rozpiął pas bezpieczeństwa, ale nie mógł otworzyć drzwi. Uderzał w nie całym ciałem, ale nawet nie drgnęły. Spróbował z drugiej strony. To samo. Spojrzał w gorę i ujrzał gwiazdy, te na niebie i te w swojej głowie. Potem przypomniał sobie, że jechał z rozsuniętym dachem.
Samochód stał przechylony pod kątem czterdziestu pięciu stopniu, z dwoma kołami w rowie. Harry wspiął się na dach i zsunął na ziemię po masce. Zaczął biec.
Mężczyzna podniósł się z ziemi. Spojrzał na Harry’ego, biegnącego w stronę farmy, i roześmiał się gorzko. Ktokolwiek siedział za kierownicą czarnego infiniti uratował dzisiaj życie Mallory Malone i o mały włos nie zabił detektywa. Mężczyzna ruszył miarowym truchtem do miejsca, gdzie ukrył volvo, w cieniu drzew bocznej drogi, pół kilometra za Farmą Jordana.
Wsiadł do wozu, przygładził włosy, założył tweedową marynarkę, zawiązał jedwabną apaszkę. Skierował samochód w stronę autostrady, choć nie miał zamiaru z niej korzystać. Pojedzie bocznymi drogami, przez wsie i małe miasteczka. Powrót do Bostonu zajmie więcej czasu, ale, jeżeli policja zacznie szukać czarnego infiniti, nikt nie zwróci uwagi na elegancko ubranego mężczyznę w volvo. W końcu, na prowincji wszyscy jeżdżą volvo.
Mal zamarła, słysząc szybkie kroki na schodach werandy.
– Nie! – jęknęła cicho, zdrętwiała ze zgrozy. – Och, nie…
Ktoś próbował otworzyć frontowe drzwi. Squeeze skoczył w stronę holu szczekając jak opętany.
Mal przycisnęła strzelbę do piersi. Zimny pot spływał jej po plecach, gardło wyschło na wiór. Nie mogłaby krzyknąć, nawet gdyby spróbowała.
Usłyszała kroki za sobą, pod kuchennymi drzwiami. Squeeze przybiegł pędem z holu w chwili, gdy ktoś poruszył klamką.
Mal zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Teraz lub nigdy! A ona nie miała amunicji…
Harry uderzył ramieniem w drzwi, raz, drugi. Poddały się w końcu. Kuchnia pogrążona była w ciemnościach. Namacał dłonią kontakt i ujrzał Mal mierzącą do niego ze strzelby. Powieki miała mocno zaciśnięte.
– Odejdź albo cię zabiję – powiedziała przez zęby. Zaczął się śmiać.
– Nie strzelaj, błagam, Malone, nie strzelaj! – rechotał, chwiejąc się na nogach. – O, Boże, gdybyś siebie widziała – nie mógł przestać się śmiać.
Mal otworzyła oczy. Błysnęły złowrogo.
– Wspaniale, Harry! – powiedziała lodowatym tonem. – W sam czas na kolację.