14.

O siódmej rano Mal była w studio. Nagrania rozpoczynały się dopiero o dziesiątej, ale zawsze przychodziła wcześniej, razem z całym zespołem. Chciała się upewnić, że wszystko jest dokładnie tak, jak sobie zaplanowała.

– Robiliśmy to setki razy – pożaliła się Beth Hardy. – Po trzech latach mogłabyś nam chyba zaufać.

– Muszę być pewna, że wszystko gra – nalegała Mal.

– Okay! Skoro chcesz się zrywać skoro świt, to nie moja sprawa. Co powiesz na kawę i pączka?

Mal zrobiła zgorszoną minę.

– Kofeina i cukier? Po tygodniu diety jestem tak niewinna, że mogłabym zemdleć na sam ich widok. – Tęsknie zerknęła na filiżankę Beth. – No, może pół filiżanki. Bezkofeinowej – dodała ze skruchą.

– A może ugryziesz kawałek? – Beth pomachała jej pączkiem przed nosem.

Mal zamknęła oczy, chcąc uniknąć pokusy.

– Zgiń, przepadnij, maro przeklęta! – zawołała, zasłaniając się rękoma.

Przejrzała scenariusz, popijając kawę. Potem sprawdziła, co się dzieje w studio. Wszystko toczyło się zgodnie z planem, więc poszła do charakteryzatorni.

– Przyszłam po swoją drugą twarz – powiedziała do Helen Ross, z którą pracowała od czasu pamiętnego pierwszego programu przed trzema laty.

Helen przekrzywiła głowę, przyglądając się nie umalowanej twarzy Mal.

– Zawsze to mówisz, ale makijaż nie zmienia cię tak bardzo. Tylko odrobinę wyostrza ci rysy.

– Wolę myśleć, że wyglądam jak ktoś inny – Mal opadła na krzesło i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. – Kobieta, która pojawia się na ekranie, to nie jestem ja.

Helen z powątpiewaniem potrząsnęła głową. Przetarła twarz Mal tonikiem, potem nałożyła krem nawilżający.

– Helen?

Helen spojrzała pytająco na Mal w lustrze.

– No?

– Myślisz, że odbiło mi na punkcie programu? Helen roześmiała się.

– Ja tak nie uważam, ale znam parę osób, które tak właśnie myślą. Mal siedziała z nachmurzoną miną.

– Przypuszczam, że mają rację – przyznała niechętnie. – Ale to mój program. I gdybym nie trzymała ręki na pulsie, nie byłby najlepszy.

– Chyba nie – zgodziła się Helen.

Po skończeniu makijażu w przyjaznym milczeniu, Mal jeszcze raz przeczytała scenariusz, podczas gdy Helen suszyła jej włosy. Ale jakoś nie mogła skoncentrować się na tekście.

Po raz czwarty czy piąty tego ranka zastanawiała się, co robi Harry Jordan.

Wyobrażała go sobie jadącego na rowerze, oczami wyobraźni widziała pracę tych silnych mięśni, które czuła przy sobie wczoraj. Ogromny, srebrno-szary wilczarz biegnie obok. Potem zobaczyła Harry’ego w „Ruby”, jak pochłania talerz sadzonych jajek z domowymi frytkami, nie poświęcając ani jednej myśli swojej talii. Co prawda, wcale nie musiał się o nią troszczyć, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak wyglądał w dżinsach.

Ale Harry wziął wczoraj wolny dzień, żeby pójść z nią na kolację, więc najprawdopodobniej dzisiaj pracuje. Wyobraziła go sobie na posterunku, w starej skórzanej kurtce, ze zmierzwionymi włosami, żartującego z kumplami.

Potem skarciła się ostro. Była śmieszna. Nie miała pojęcia, jak wygląda jego życie. Tak naprawdę znała tylko kilka faktów z jego życiorysu. Nie znała prawdziwego Harry’ego Jordana. Nie wiedziała, czy kochał ojca, choć ten zniszczył jego karierę sportową. Nie wiedziała nic o jego żonie, jak się poznali i jak bardzo ją kochał. Nic nie wiedziała o jego pracy, poza tym, że był dobrym policjantem, człowiekiem oddanym temu, co robił, który poświęcał czas i energię na poszukiwanie morderców; zabójcy Summer Young, na przykład.

Przewróciła stronę maszynopisu, zmuszając oporny umysł do koncentracji.

Powiedziała sobie, że nie powinna myśleć o Harrym Jordanie ani o kimkolwiek.

Musi zrobić program. Tylko to było ważne.

Pod koniec długiego dnia poszła z całą ekipą do chińskiej restauracji w pobliżu studia, piła jaśminową herbatę i śmiała się wraz z innymi, rozładowując napięcie.

Wróciła do domu po dziewiątej. Ledwo otworzyła drzwi, ogarnął ją zapach lilii.

Zamknęła oczy, pewna że śni. Kiedy je znów otworzyła, ujrzała wielki kryształowy wazon przy stoliku w holu, pełen pachnących białych lilii i kremowych róż.

Zauroczona wyciągnęła dłoń i dotknęła kwiatów.

Koperta z kartką leżała na stole, ale wiedziała, że kwiaty przysłał Harry Jordan. Przeszył ją krótki dreszcz lęku. Skąd wiedział o liliach? Potem uświadomiła sobie, że prawdopodobnie zadzwonił do Beth i zapytał o jej ulubione kwiaty.

Ku swojemu zdziwieniu zauważyła również małą paczuszkę. Zrzuciwszy pantofle, pobiegła do salonu, usadowiła się w wielkim fotelu, przewieszając nogi przez poręcz. Uśmiechnęła się, czytając liścik.

„Enigma. Osoba z zagadkowym, lub sprzecznym charakterem. Tajemnicza, intrygująca. Od greckiego ainigma, od aninisesthai – mówić zagadkami. (Słownik wyrazów obcych, definicja enigmy)”.

– Bardzo dowcipne, Harry – powiedziała rozbawiona.

Obejrzała paczuszkę. Opakowana była w papier ze świętymi Mikołajami i życzeniami świątecznymi. Pomyślała, że detektywowi Jordanowi najwyraźniej pomyliły się pory roku, potem doszła do wniosku, że był to jedyny papier ozdobny, jaki miał pod ręką. Rozdarła go niecierpliwie, jak dziecko w wigilijny wieczór.

W środku była płyta kompaktowa, „Enigam Variations” Edwarda Elgara. Z uśmiechem wsunęła ją w odtwarzacz.

Siedziała po turecku na dywanie, patrząc w płomienie, podczas gdy pokój wypełniła romantyczna muzyka. Zapach lilii rozchodził się po całym domu, polana radośnie trzaskały w kominku. Dzisiaj, dzięki Harry’emu Jordanowi, czuła się mniej samotna.

Nie zawsze tak było. Kiedyś, dawno, dawno temu była Mary Mallory Malone, szarą myszką z Golden High. Najbardziej samotną dziewczyną na świecie.

Mary Mallory nie urodziła się w Golden. Sprowadziły się tu, kiedy miała dwanaście lat, po tym, jak zostawił je ojciec. Nigdy go już nie zobaczyła, ale dobrze pamiętała, jak wyglądał. Wysoki i żylasty, z tatuażem syreny na muskularnym ramieniu i głęboką blizną przecinającą lewy policzek. Napinał mięśnie ramienia, tak żeby piersi syreny podskakiwały i kątem oka spoglądał na Mary Mallory i jej matkę, wiedząc, że czują się zawstydzone.

Był marynarzem, w pewnym sensie. Pracował jako palacz na statkach handlowych pływających między Seattle a Azją, ale ocean widywał jedynie w tych rzadkich chwilach wytchnienia, kiedy wychodził z palarni na pokład, żeby zapalić papierosa. Patrzył wtedy zmęczonymi, brązowymi oczami na rozfalowany bezmiar wody. Potem umykał pod pokład, do swojej koi albo szedł z powrotem na stanowisko przed wielkim piecem.

Kiedy dobijał do portu, sprawy miały się zgoła inaczej. Przez cienką ścianę dzielącą ją od sypialni rodziców Mary Mallory słyszała, jak opowiada o tym matce. Jak ją torturuje plastycznymi opisami swoich podbojów.

Mary Mallory zakrywała uszy i chowała głowę pod poduszkę, żeby nie słyszeć tych sprośnych historyjek o kobietach, które kupował w Macau, Tajpej, czy Honolulu. Ale matka musiała słuchać, kiedy tłumaczył jej drobiazgowo, dlaczego nie może się równać z prostytutkami.

Wiesz, co one robią? – mówił groźnym, ochrypłym od papierosów głosem. – Chwytają mięśniami. No, właśnie tymi – wciskał w nią brutalnie palce, a ona dławiła w poduszce krzyk, żeby nie przestraszyć swojej młodej córki w sąsiednim pokoju.

– Jesteś beznadziejna – burczał, daremnie się w niej zatapiał, obarczając żonę winą za własne niedostatki. Kompletne zero, słyszysz mnie? Zero! Jesteś obłąkana.

Potem rozlegał się dźwięk, jaki wydaje otwarta dłoń, spadająca na nagie ciało.

Mary Mallory słyszała okrzyki bólu, choć wpychała palce do uszu.

Och, Boże, Boże, proszę, nie pozwól jej skrzywdzić! – modliła się, siadając wyprostowana na łóżku. – Nie pozwól, by ją bił. Każ mu przestać!…

Bóg czasem wysłuchiwał jej próśb. Słyszała skrzypnięcia łóżka, szelest ubrania, pobrzękiwanie klamry u paska, potem grzmotnięcie butów o podłogę i drugie skrzypnięcie, kiedy ojciec siadał na łóżku, by je założyć.

Potem następowała długa cisza. Mary Mallone wiedziała, że ojciec stoi wtedy, spoglądając z góry na matkę. Krzyżowała ramiona i nogi, i zaciskała z całej siły powieki.

– Nie bij jej – modliła się. Tylko jej nie bij…

Czasem bił, czasem nie. Potem słyszała dudnienie butów na schodach i huk zatrzaskiwanych drzwi, od którego lichy dom drżał w posadach.

Mary Mallory zamierała, nasłuchując aż do bólu powracających kroków ojca.

Dopiero usłyszawszy warkot samochodu, pozwalała sobie na ulgę, pewna, że tej nocy ojciec nie wróci.

Gapiła się w ścianę, słysząc tłumiony płacz matki, cierpiała razem z nią, ale nie wiedziała, jak jej pomóc. Nie mogła tam pójść, zarzucić jej rąk na szyję i pocieszyć. W rodzinie Malone nie robiono takich rzeczy.

Nikt nigdy nie mówił o swoich uczuciach i Mary Mallory doszła do wniosku, że widocznie nie powinno się ich mieć. Zresztą, w jej rodzinie w ogóle nie rozmawiano, jeżeli nie liczyć prośby o podanie soli przy obiedzie.

Matka wydawała się zamknięta we własnym świecie rozpaczy. Jak lunatyczka snuła się po małym domu w wyblakłej, różowej podomce. Godzinami siedziała przy kuchennym stole nad filiżanką kawy i gapiła się w przestrzeń paląc papierosa za papierosem.

– Mamo – zagadnęła ją któregoś dnia, kiedy ojciec był na jednym z dłuższych rejsów i życie wydawało się prostsze. – Może poszłybyśmy do kina? W Rialto grają podobno dobry film.

Mętne oczy matki spoczęły na niej przez sekundę. Uniosła brwi, jakby zdziwiona widokiem córki.

Idź sama, pieniądze są w mojej torebce.

Więc poszła do kina sama, zapamiętała się w kolorowej wspaniałości najnowszego hollywoodzkiego musicalu. Chłonęła muzykę, śmiech i piękne suknie aż zatraciła poczucie miejsca i czasu. Żyła wraz z tymi ludźmi na ekranie. Dopiero, kiedy pojawiły się napisy, zapalono światła, powróciła do strasznej rzeczywistości bycia Mary Mallory Malone.

Oglądała wszystkie filmy wyświetlana w Rialto, czasem dwa, trzy razy. Kiedy nie miała pieniędzy, czyli prawie zawsze, wślizgiwała się do kina tylnymi drzwiami, prowadziła swoje zastępcze, celuloidowe życie, gromadząc obrazy w pamięci, by odtworzyć je potem nocą, w łóżku. Aż do dwunastego roku życia wierzyła, że życie jest takie jak w kinie. Że tylko jej życie jest inne.

Jedynym nieprawdziwym zgrzytem były historie miłosne. Nie wierzyła, że ludzie naprawdę patrzą na siebie tak tkliwie, że tulą się, całują, i mówią: „kocham cię”. Wiedziała, że rodzice jej nie kochają i uznała, że winę za to ponosi ona sama, ponieważ jest brzydka. Była nieśmiałym, bezbarwnym dzieckiem, chuda, ze słabymi jasnymi włoskami i krótkowzrocznymi, niebieskimi oczami, ukrytymi za brzydkimi, grubymi szkłami w plastikowej oprawce. Nie pamiętała, by w całym jej dziesięcioletnim życiu któreś z rodziców wzięło ją w ramiona. Nigdy nie nazywali jej pieszczotliwie i nigdy nie sprawili, by poczuła się kimś wyjątkowym.

Miała jedenaście lat, kiedy ojciec nie wrócił z rejsu. Minął rok i pewnego ranka Mary Mallory, zszedłszy na dół, znalazła matkę przy kuchennym stole, jak zwykle z papierosem. Ściskała w ręku list. Podtykała go do oczu, ciągle od nowa przebiegając treść z wyrazem niedowierzania.

– Mary Mallory – powiedziała, dziwnym, nieswoim głosem. Tu jest napisane, że nie uiściłyśmy rat hipotecznych. Tu jest napisane – odnalazła drżącą ręką odpowiedni fragment – że zignorowałyśmy wszystkie poprzednie ostrzeżenia i jeżeli nie opuścimy lokalu do soboty rano, pomocnik szeryfa usunie nas stąd siłą.

Podniosła oczy i zdumiona spojrzała na swoją bladą córkę stojącą w drzwiach.

Jakby nagle ujrzała światełko w tunelu, szczęśliwe zakończenie, na które zawsze czekała. Wyrwana ze swego letargu, poderwała się zza stołu.

– Pomóż mi! – powiedziała, rozglądając się dziko po obskurnej kuchence. Musimy się spakować! Naczynia, rzeczy. Ubrania.

Zastanowiła się.

– Wiesz, co to oznacza, prawda? – zapytała, a jej mętne zazwyczaj oczy płonęły triumfem. – Już nigdy nie będziemy musiały oglądać twojego ojca.

To smutne, że dopiero utrata własnego domu uwolniła matkę od tyranii sadystycznego męża, ale Mary Mallory nie pomyślała o tym wtedy. Najpierw poczuła ulgę, potem lęk.

Ale z czego będziemy żyły, mamo? – zapytała, przestraszona.

– Znajdę pracę – powiedziała matka beztrosko, otwierając szufladę i wrzucając tani komplet wysłużonych sztućców do plastikowego worka. – Będę pracować jako ekspedientka w sklepie, albo kelnerka. To obojętne.

Mary Mallory tak nie uważała, ale zdając sobie sprawę, że zostać nie mogą, znalazła duży karton i zaczęła napełniać go naczyniami, układając je starannie.

Przerwała na chwilę pracę i spojrzała na matkę niepewnie. Matka nuciła jakąś nie istniejącą melodię i Mary Mallory uświadomiła sobie, że nigdy przedtem nie widziała jej ożywionej. Miała jeszcze tylko jedno pytanie.

– Ale mamo, gdzie my pojedziemy?

Matka przestała nucić, namyślając się nad odpowiedzią.

– Wiesz co? Zawsze chciałam mieszkać nad morzem – roześmiała się i ten obcy dźwięk przemknął przez stary, ponury dom, jak ta morska bryza, o której marzyła.

– Tak, tam właśnie pojedziemy! – zawołała ekstatycznie. Nad morze!

Był to jedyny moment w jej życiu, kiedy Mary Mallory na ułamek sekundy uchwyciła obraz ładnej dziewczyny, którą była kiedyś jej matka. Zanim wyszła za mąż, zanim pochwyciła ją w swe szpony depresja.

Poczuła, jak udziela jej się euforia matki, prawie uwierzyła, że istnieje szczęście, tam, nad morzem, gdzie kończy się tęcza. I śmiała się również, wrzucając z brzękiem garnki i patelnie do kartonu.

– Jedziemy nad morze! – krzyknęła uszczęśliwiona. Zamknąwszy oczy, wciągnęła w płuca powietrze, jakby już czuła słony powiew oceanu, ostry wiatr we włosach.

Jakby już smakowała ich nowe, szczęśliwe życie.

Parę godzin później wpakowały cały swój skromny dobytek do starego turkusowego chevroleta z chromowanymi wykończeniami. Matka usiadła za kierownicą, a Mary Mallory przypomniała jej, że lepiej zaopatrzyć się w benzynę, skoro udają się w podróż.

Na stacji benzynowej matka starannie odliczyła pieniądze i mrugnąwszy do córki okiem, poszła do sklepiku i kupiła jej coca-colę i czekoladowy batonik.

– Lunch – powiedziała tajemniczo, zapalając papierosa z nowej paczki marlboro.

O szkole Mary Mallory przypomniała sobie dopiero, gdy koło niej przejeżdżały.

– Mamo, co ze szkołą?! – zawołała, sprowadzona nagle na ziemię.

– Będzie nowa szkoła – odparła matka, nie obdarzając starej nawet przelotnym spojrzeniem.

– Czy nie powinniśmy ich jakoś powiadomić?

– Po co? – matka potrząsnęła głową. – Nie ma potrzeby. Wierz mi, nawet nie zauważą, że już cię tam nie ma.

Mary Mallory odwróciła głowę, żeby popatrzeć na brzydki budynek z czerwonej cegły, do którego wchodziła co rano przez ostatnie cztery lata. Nie miała tam przyjaciół, nawet nauczyciele ją ignorowali.

Wiedziała, że jest inna niż dzieci w szkole. Widywała ich rodziców, kiedy przychodzili na wywiadówki albo na przedstawienie z okazji świąt Bożego Narodzenia. Widziała jacy są. Mili, zwyczajni, uśmiechnięci ludzie, którzy śmiali się, rozmawiali ze sobą, żartowali ze swoimi dziećmi i z nauczycielami.

Ludzie, którzy, idąc przez szkolny dziedziniec, trzymali się za ręce albo obejmowali wpół, a ich głowy pochylały się ku sobie, kiedy rozmawiali. W domu Mary Mallory nikt nie rozmawiał.

Matka i ojciec w ciągu czterech lat ani razu nie przyszli do szkoły. Nauczyciele nigdy o nich nie pytali, tylko spoglądali na siebie znacząco, widząc samotną figurkę Mary Mallory na przedstawieniach teatralnych i w dniu sportu.

Dzieci jej nie ignorowały, one jej po prostu nie zauważały. Mary Mallory pozostawiono własnemu losowi, by ginęła, lub walczyła o przetrwanie najlepiej jak potrafi.

Wiedziała, że matka powiedziała prawdę, nikomu nie będzie jej brakowało.

Miała nadzieję, że w nowej szkole nad morzem będzie inaczej.

Jechały przez malownicze okolice i Mary Mallory obserwowała przez okno łaciate krowy, kury siedzące na żywopłotach, a raz zobaczyła nawet stadko różowych prosiąt biegnące truchtem za ogromną, toczącą się z wolna matką.

Zjadła batonik, dzieląc go na malutkie kawałeczki, co zapewniło jej pożywienie na parę godzin. Ale kiedy o zmroku wydostały się w końcu na drogę ku morzu, umierała z głodu.

– Jestem głodna, mamo – powiedziała. Będzie coś na kolację?

Matka zerknęła na zegar na tablicy rozdzielczej.

– Dobry Boże, już tak późno? – powiedziała zdziwiona. Gwałtownie skręciła kierownicą w lewo, samochód przemknął przez drogę tuż przed maską wielkiej ciężarówki i wjechała na wyżwirowany parking.

Szesnastokołowa ciężarówka, wioząca pnie do tartaku, zahamowała z piskiem opon.

Baba za kierownicą! – wrzasnął kierowca, ocierając pot z czoła. – Nauczy się pani włączać kierunkowskaz, jak pani w tyłek wjadą!

Zdenerwowana Mary Mallory zagryzła wargę, matka jakby nie usłyszała.

– Przepraszam – wyszeptała bezgłośnie Mary Mallory, ale kierowca tylko potrząsnął głową i spoglądał nieżyczliwie.

– Chodź – powiedziała matka, wysiadając z wozu i idąc w stronę jasno oświetlonej kawiarni.

Pośpieszyła za nią.

– Mamo, nie uważasz, że powinnyśmy zamknąć samochód?

– Zamknąć? Dlaczego? – zerknęła za siebie bezradnie, a Mary Mallory wyjęła jej kluczyki z ręki i pobiegła z powrotem do chevroleta.

Kawiarnia przy postoju ciężarówek była jasno oświetlona, zadymiona i Pełna ludzi. Pachniało bekonem, hamburgerami i kawą. Muzyka z szafy grającej zlewała się z szumem rozmów i podzwanianiem garnków w kuchni.

Zignorowawszy czekających mężczyzn, matka przepchnęła się na początek kolejki.

Może być hamburger? – odwróciła się do Mary Mallory, kulącej się nerwowo z tyłu.

Nie czekając na odpowiedź, zamówiła dwa hamburgery i dwie coca-cole.

Zabrała tacę i nie zważając na złośliwe komentarze zirytowanych kierowców, pomaszerowała do stolika przy oknie. Mary Mallory szła za nią ze spuszczoną głową. Miała tylko nadzieję, że nikt nie podejdzie i nie dogada im za to, że bezczelnie wepchnęły się w kolejkę.

Siedziała w milczeniu naprzeciwko matki, jedząc hamburgera. Nie pamiętała, kiedy ostatnio gdzieś się wspólnie wybrały i humor jej się poprawił. Zaczynała wierzyć że nad morzem naprawdę czeka na nie nowe życie. Matka zupełnie się zmieniła: wydawała się taka silna, energiczna, jakby wraz z mężem pozbyła się strasznej przeszłości, smutnej, wiecznie przestraszonej kobiety, którą niegdyś była. Mary Mallory uwierzyła, że matka znajdzie pracę. Będą miały prawdziwy dom, przyjaciół, szczęście.

W samochodzie usnęła i spała do chwili, gdy matka trąciła ją łokciem i powiedziała:

– Obudź się, Mary Mallory. Znalazłam morze.

Były gdzieś wysoko, nad urwiskiem. Za sobą miały las tak wysoki, że drzewa zdawały się dotykać pogodnego nocnego nieba. A przed nimi leżał ocean, upiornie czarny, z wyjątkiem srebrnego pasma księżycowego światła.

Mary Mallory opuściła szybę i wychyliła się z wozu, wdychając chłodne, świeże powietrze. Wytknęła język, smakując słonawy wiatr. Ocean dyszał niespokojnie, pomrukiwał, jęczał i syczał, kiedy fale rozbijały się o skały poniżej, zupełnie jak gigantyczne prehistoryczne zwierzę.

– Morze, mamo – powiedziała. Matka ziewnęła.

– Chyba możemy zostać tu na noc – powiedziała, po czym skuliła się na fotelu i zamknęła oczy.

Mary Mallory obejrzała się przez ramię. Na tylnym siedzeniu piętrzył się stos pudeł, plastikowych toreb, ubrań. Nie było tam dla niej miejsca. Podniosła szybę i, idąc za przykładem matki, skuliła się na fotelu.

Przez sen czuła słonawy zapach oceanu, a kiedy się obudziła, słońce znaczyło drżący ocean plamkami złota. A matka spała twardo z głową na jej ramieniu.

Nie pamiętała, by matka była kiedyś tak blisko. Siedziała zupełnie nieruchomo, bojąc się utracić kontakt, czując ciepło policzka matki na swojej skórze.

Patrzyła, jak chmury zasnuwają niebo, a woda zmienia kolor, przechodzi od niewinnego błękitu do stalowej szarości. Para wiewiórek przemknęła obok samochodu, kiedy pierwsze krople zabębniły o dach. Deszcz zmienił się w ulewę, a morze w gniewny, huczący żywioł, toczący się ku urwisku.

– Dobry Boże, pada! – zawołała matka, siadając i trąc oczy. – Komu w drogę temu czas, Mary Mallory. Jedziemy!

Zjechały z powrotem na błotnistą dróżkę, prowadzącą przez las do autostrady.

Wycieraczki bezskutecznie walczyły z potokami deszczu, kiedy jej matka skierowała turkusowego chevroleta na południe, starając się przebić wzrokiem nawałnicę.

Deszcz padał jeszcze, kiedy pół godziny później zajechały na stację benzynową.

Opróżniły dwie plastikowe torby i zarzuciły je sobie na głowy, żeby nie zmoczyć włosów i pobiegły do łazienki, chichocząc jak wariatki. Umyły ręce i twarz, ale nie miały szczoteczek do zębów, kupiły więc w automacie miętową gumę do żucia i ruszyły w dalszą drogę.

Cholera! – zawołała matka, kiedy znów znalazły się na autostradzie. Zapomniałam zatankować Mary Mallory sprawdziła wskaźnik paliwa, zostało im jeszcze pół baku. Patrzyła przez okno na kaskady wody, wzbijane przez mijające je ciężarówki, które pędziły po szosie, jakby do nich należała.

– Mamo, jestem głodna! – powiedziała godzinę później, przekrzykując jakiś popularny przebój, który ryczał z odbiornika.

– Głodna? Znowu? – Matka rzuciła jej pełne niedowierzania spojrzenie i zapaliła następnego papierosa. – Ostatnio cały czas jesteś głodna. To pewnie przez to morskie powietrze – zaśmiała się.

Mary Mallory, która przez ostatnią godzinę wdychała jedynie dym z papierosów, pomyślała, że morskie powietrze nie jest takie złe. Opuściła szybę, ale tym razem do wnętrza wpadł tylko lodowaty wiatr i strumień wody.

– Zamknij to cholerne okno, Mary Mallory! – krzyknęła matka. – Zaziębię się na śmierć – drżała w swojej skąpej, bawełnianej sukience.

Mary Mallory zamknęła okno, ściągnęła z tylnego siedzenia puchaty, wełniany sweter.

Proszę – powiedziała, podając go matce. Matka zdawała się nie słyszeć, ale Mary Mallory zarzuciła go jej na ramiona.

Jechały tak przez deszcz godzinami, Mary Mallory miała wrażenie, że bez końca.

Potem silnik zaczął prychać i charczeć. Matka zmarszczyła brwi i docisnęła pedał gazu. Mary Mallory spojrzała na nią z niepokojem.

Zjechały na pobocze, gdzie stary, wielki samochód zacharczał po raz ostatni i umilkł. Matka założyła ręce za głowę i przeciągnęła się z rozkoszą.

– No to jesteśmy na miejscu – ziewnęła. Skończyła się benzyna. Koniec drogi, Mary Mallory. Tutaj zostajemy.

– Mary Mallory spuściła szybę. Wystawiła głowę na zewnątrz i przeczytała tablicę tuż przed maską samochodu.

„Witajcie w Golden, w stanie Oregon. Liczba mieszkańców: 906”.

Загрузка...