37.

Mal poszła do gabinetu, żeby przesłuchać wiadomości telefoniczne. Większość pochodziła od znajomych i współpracowników, gratulujących jej wspaniałego programu. Były również dwa głuche telefony, który ją zdziwiły. Po chwili namysłu uznała, że ponieważ było bardzo wcześnie, ktoś wolał przerwać połączenie niż ją obudzić.

Zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy, dorzuciła parę książek, które od dawna chciała przeczytać, notatki do następnych dwóch programów. Założyła białą, lnianą koszulę, dżinsy i wygodny tweedowy żakiet.

Wzięła torbę i właśnie rozglądała się po pokoju, sprawdzając, czy niczego nie zapomniała, kiedy zadzwonił telefon. Sądząc, że to Harry, natychmiast podniosła słuchawkę.

– Halo! – powiedziała ze śmiechem w głosie. Czekała niecierpliwie, żeby powiedział: „Już za tobą tęsknię”. Ale nikt się nie odezwał.

– Halo! – powiedziała ostrzejszym tonem. Żadnego dźwięku. Odsunęła słuchawkę od ucha, zdziwiona. Wyczuwała, że ktoś jest po drugiej stronie linii, dlaczego się nie odzywa? Uznawszy, że to pewnie pomyłka, chwyciła torbę i zjechała windą na dół.

Portier zatrzymał ją w drzwiach.

– Chcę pani powiedzieć, panno Malone, że nic, co widziałem w telewizji nie wzruszyło mnie tak, jak to wczoraj – powiedział ze łzami w oczach. – Ci biedni rodzice! Wielkie nieszczęście. Mam nadzieję, że pomoże go pani złapać. Sam mam parę córek i wnuczki. Współczuję tym ludziom, panno Malone.

– Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby uczulić ludzi, Vladimir. Teraz możemy tylko czekać.

Przez cały dzień spotykała się z tą samą reakcją ludzi: słowa Vladimira powtórzył kierowca, właścicielka pralni chemicznej, ekspedientka w sklepie dla zwierząt, gdzie Mal kupiła zabawkę dla Squeeze’a, w delikatesach, gdzie zrobiła zakupy na weekend.

Kiedy w końcu dotarła do studia, panowała w nim Sodoma i Gomora.

– Większe tu zamieszanie niż podczas wizyty królowej – powitała ją Beth Hardy.

– Dobrze się czujesz? – zapytała z niepokojem. – Marnie wyglądałaś, kiedy stąd wczoraj wychodziłaś. Przeżyłaś to razem z tymi ludźmi. Człowiek miał wrażenie, że mówisz o własnej córce. Przynajmniej tak to wyglądało. A rezultaty przekraczają najśmielsze oczekiwania.

– Nic mi nie jest, Beth. Współczuć trzeba rodzinom. To oni obudzili się dzisiaj z myślą, że nie mają już dzieci.

– Dzwoniło chyba z milion osób, lista leży na twoim biurku – Beth znów podniosła słuchawkę.

Mal poszła do swojego gabinetu, rzuciła torbę na krzesło i przemknęła wzrokiem przez długą listę nazwisk, dziękując Bogu, że nie musiała odbierać telefonu osobiście. Dzwonili politycy, gwiazdy filmowe, piosenkarze rockowi, osobistości świata biznesu i przemysłu. Wszyscy mieli dzieci, wszyscy odczuli ból i potrzebę działania.

Podeszła do okna, spojrzała w dół na strumień aut i śpieszących dokądś przechodniów. Pomyślała, że tam w dole, w tym mieście, w Bostonie, czy w Chicago jest potwór, który czeka, by znów uderzyć. Zadrżała.

Próbując oderwać myśli od mordercy, zadzwoniła do biura linii lotniczych, zamówiła miejsce na samolot o drugiej, potem zadzwoniła na posterunek, żeby przekazać Harry’emu godzinę swojego przyjazdu. Uśmiechnęła się, mile zaskoczona, kiedy sam odebrał telefon.

– Obijamy się, detektywie? – zsunęła się na krześle i oparła nogi na biurku.

Zachichotał.

– O, to znowu ty, Malone!

– Spodziewałeś się kogoś innego?

– Mniej więcej tysiąca osób, dzięki tobie. Zmieniliśmy się w centralkę telefoniczną, dostaliśmy dodatkowe linie, dodatkowy personel, a mimo to jesteśmy zatkani.

– Zgłosił się ktoś, kogo bierzecie pod uwagę?

– Na razie nie. Ale jest jeszcze czas – miał nadzieję, że się nie myli. Prawdę mówiąc, liczył na to, że morderca się zgłosi. – Dzwonisz, żeby powiedzieć, że się rozmyśliłaś, Malone? – zapytał, ale wiedziała, że się uśmiecha.

– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Harry Jordan. Wylatuję o drugiej.

– Nie będę mógł cię odebrać. Przepraszam, Mal, ale szef i burmistrz zwołali konferencję prasową. Mam się na nią stawić mniej więcej w chwili, gdy ty będziesz lądować – westchnął. – Ostrzegałem cię, że tu będzie piekło.

– Wezmę taksówkę.

– Wyślę po ciebie limuzynę. Na mój rachunek.

– Znowu bawisz się w gwiazdora filmowego?

– Nie. W bezpieczeństwo. Nie chcę, żeby odbierał cię ktoś, kogo nie znam osobiście.

– Dlaczego? – zapytała zdziwiona.

Harry nie chciał jej straszyć, ale musiała zrozumieć, że się naraża. Mieli do czynienia z brutalnym mordercą, a ona nadepnęła mu na odcisk. – Jesteś na jego terytorium, Mal. To jego miasto, jego teren działania. Proszę tylko, żebyś na siebie uważała. A przynajmniej pozwól, bym ja na ciebie uważał.

– Przystaję na tę drugą propozycję – powiedziała wstrząśnięta. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Hej, czy to ta sama panna Malone, którą znam i podziwiam? Panna Malone, twardziel, rotweiler, który zatapia zęby w ofierze i nie puszcza? Malone, niezależna facetka, która zawsze musi mieć ostatnie słowo?

– Ja muszę mieć ostatnie słowo?! Ja?! A co z tobą?

– Myślałem, że to ty.

– Ja myślałam, że ty. Westchnął teatralnie.

– Widzisz, znowu chcesz mieć ostatnie słowo. Roześmiała się.

– Zobaczymy się później, idioto.

– Masz to jak w banku. Mal, uważaj na siebie.

Na obu lotniskach, bostońskim i nowojorskim, na słupach ogłoszeniowych przy kioskach z gazetami, widniały podobizny Mal i ofiar mordercy. Spuściła głowę, chcąc umknąć reporterom telewizyjnym, którzy przybyli powitać jakiegoś polityka.

Na widok bohaterki dnia nie mogli uwierzyć swemu szczęściu. Posypały się pytania.

– Mal, co robisz w Bostonie? Wypłynęły nowe okoliczności? Przyjechałaś, żeby pomóc go schwytać?

– Przyjechałam w sprawach osobistych – odparła, przyspieszając kroku. Ale była zadowolona, że jej program pobudził świadomość społeczną, na czym tak zależało Harry’emu.

Samochód powoli przebijał się przez zatłoczone ulice, by w końcu zajechać pod piękny dom na Louisberg Square.

Przez chwilę stała na zewnątrz, podziwiając strome ulice, ogród na środku placu i dziewiętnastowieczną architekturę Bulfincha. Potem weszła na ocienione schody i otworzyła drzwi domu Harry’ego.

Squeeze leżał na środku przestronnego holu. Mogłaby przysiąc, że na jej widok oczy rozbłysły mu radością. Podbiegł do niej, machając ogonem, popiskując ze szczęścia.

Przykucnęła, żeby go przytulić, poklepać po grubym, srebrzystym futrze.

– Cześć, Squeeze, dobry pies, taki dobry pies… – wymamrotała z czułością.

Pies poszedł za nią do kuchni, gdzie zaniosła kosz z prowiantem.

Uśmiechając się leciutko, ruszyła na obchód domu Harry’ego. Kuchnia była niepokalana, założyłaby się, że noga gospodarza nie postała tu od tygodnia.

Dała psu zabawkę do żucia i otworzyła lodówkę. Roześmiała się na widok zawartości. Składały się na nią: kawałek nie dojedzonej, uschniętej pizzy, karton przeterminowanego mleka, resztki chińskiej potrawy na wynos, pół tuzina butelek wody sodowej, dwie butelki szampana. Dokładnie to spodziewała się znaleźć w lodówce Harry’ego.

Wyrzuciła zapleśniałe jedzenie i wypełniła lodówkę frykasami, które kupiła w Nowym Jorku.

Squeeze towarzyszył jej do sypialni. Zerknęła na książkę na nocnym stoliku – nie otwarty egzemplarz „Elmore Leonarda”. Ubawiła ją myśl, że prawdziwy detektyw czyta o poczynaniach detektywa fikcyjnego. Potem pomyślała, że Harry ma niewiele czasu na czytanie w łóżku, nie starcza mu go nawet, by w nim spać. Mogła się założyć, że odpływa w chwili, gdy głowa opada mu na poduszkę. Wypróbowała łóżko.

Twarde, tak jak się spodziewała.

Rozpakowała torbę, ułożyła swoje rzeczy na półkach w szafie, powiesiła czarne skórzane spodnie i tweedową spódnicę obok jego prehistorycznych dżinsów i dwóch par płóciennych spodni. Sprawdziła etykietki. Armani i Gap.

Przesunęła w łazience parę drobiazgów, robiąc miejsce dla swoich płynów i kremów. Wrzuciła szczoteczkę do zębów do jego kubka.

Z zadowoleniem pomyślała, że bawi się w dom. Harry i Mal, małżeństwo.

Kiedy szła do salonu, zadzwonił telefon i Squeeze minął ją w pędzie, poszczekując. Szybko podniosła słuchawkę.

– On tak zawsze szczeka – powiedział Harry. – Zdaje mu się, że w ten sposób odbiera telefon. Czasem żałuję, że nie może tego zrobić.

– Cześć, detektywie – powiedziała ze śmiechem. – Muszę się do czegoś przyznać.

Zrobiłam dokładną inspekcję. Zajrzałam do lodówki, szafy i do łazienki.

– Odkryłaś wszystkie tajemnice?

– Co do jednej.

– Wnosząc z tego, że jeszcze tam jesteś, musiałem zdać ten egzamin?

– Śpiewająco – przytuliła słuchawkę do policzka. – Gdzie jesteś?

– W City Hall i zaczynam marzyć, by znaleźć się gdziekolwiek indziej. Dasz sobie radę sama?

– Oczywiście! Poza tym mam Squeeze’a. Wprawdzie nie zastąpi mi ciebie, ale jest cudowny sam w sobie.

– Jak ty, Malone. A propos, dzwoniła Miffie. Ma zamiar zaprosić cię na herbatę.

– Twoja matka chce zaprosić mnie na herbatę? Detektywie, sprawa robi się poważna!

Roześmiał się.

– Strzeż się, Malone! Miffie rzadko bywa poważna. Słuchaj, muszę lecieć.

Zobaczymy się, jak tylko uda mi się stąd wyrwać. Nie wiem, kiedy to nastąpi. O, wzywają mnie. Odezwę się, Mary Mallory Malone.

Telefon zadzwonił ponownie, ledwo odłożyła słuchawkę.

– Jesteś, moja droga! – powiedziała Miffie, i Mal prawie zobaczyła jej promienny uśmiech, jakby matka Harry’ego stała dwa kroki od niej.

– Harry zdradził mi, że przyjeżdżasz na weekend i że będziesz sama, więc powiedziałam sobie: Miffy, musisz ściągnąć Mallory na herbatę.

Miffy zrobiła przerwę na oddech i rzuciła wzrokiem na zegareczek Cartiera.

– Boże, to już ta godzina? Moja droga, już prawie pora kolacji! Wiesz co?

Zrobimy sobie podwieczorko-kolację. Wpadnij zaraz. Jestem tuż za rogiem, na Mount Vernon Street.

Podała Mal dokładny adres, po czym powiedziała:

– Cieszę się na nasze ponowne spotkanie.

– Ja też – rozbawiła ją myśl, że były to jedyne słowa, jakie zdołała wtrącić.

Malując usta, pomyślała, że w rozmowie z Miffy Jordan można się nie lękać kłopotliwej ciszy.

Dżinsy i adidasy nie wydawały się właściwym strojem na podwieczorek na Baeacon Hill. Przebrała się szybko w krótką tweedową spódnicę, zmieniła skarpety na pończochy, adidasy na zamszowe czółenka. Przygładziła włosy, spryskała się dyskretnie „Nocturnes” i gwizdnęła na Squeeze’a.

Z psem na smyczy przecięła plac, Charles Street i wydostała się na Mount Vernon, zadowolona z przechadzki. Historyczna dzielnica pełna była zielonych uliczek i domów, porośniętych bluszczem. Wabiły ją sklepy z antykami, nęciły zapachami kawiarenki. Obiecała sobie, że jutro zwiedzi dzielnicę dokładniej.

Загрузка...