Pies, wielki, białosrebrny wilczarz o zadziwiająco niebieskich oczach, wyślizgnął się spod łóżka. Usiadł czujny, z nastawionymi uszami i wywieszonym językiem, z napięciem patrząc w zielone cyferki radiowego zegarka:
4:57 – 4:58 – 4:59 – 5:00.
Jego łapa wystrzeliła do przodu, lądując na przycisku alarmu.
Detektyw Harry Jordan z bostońskiego wydziału zabójstw przekręcił się na plecy, ale nie otworzył oczu. Pies obserwował go wyczekująco. Kiedy nic się nie wydarzyło, wskoczył na łóżko. Położył łeb na piersi Harry’ego z oczami utkwionymi w jego twarz.
Dziesięć minut później budzik uruchomił się ponownie. Tym razem pies pozwolił mu dzwonić.
Harry otworzył szare oczy i spojrzał wprost w niebieskie ślepia wilczarza. Pies machnął ogonem, ale nie podniósł łba.
Harry jęknął. W jego śnie oczy, w które patrzył, nie należały do psa.
– W porządku, obudziłem się – powiedział, targając sierść na grubym karku psa.
Wstał z łóżka i przeciągnął się z rozkoszą. Potem poczłapał po wypastowanych deskach podłogi do okna, by zbadać świt w kolorze ołowiu.
Harry Jordan nago wyglądał wspaniale. Liczył sobie czterdzieści lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i smukłe, umięśnione ciało, mimo że od lat żywił się w jadłodajni „Ruby”, o dwa kroki od posterunku. Miał niesforne, ciemne włosy, szczere oczy i jednodniowy zarost.
Koledzy nazywali go Profesorkiem, z uwagi na harwardzki dyplom, ale bardziej niż studia prawnicze imponowały im osiągnięcia Harry’ego na uniwerku Michigan, gdzie nadal z podziwem wspominano jego wyczyny jako plotkarza biegającego na 110 metrów. Nie wiedzieli natomiast, ponieważ informację zachował dla siebie, że odziedziczył furę pieniędzy.
Dziadek zostawił mu fundusz powierniczy, który otrzymał w dniu trzydziestych urodzin, plus piękny dom z piaskowca na bostońskim Beacon Hill. Harry uważał, że cieszyłby się z pieniędzy bardziej, gdyby otrzymał je w wieku dwudziestu nie trzydziestu lat, choć był gotów przyznać dziadkowi rację.
Gdyby dostał je wcześniej, wydałby na szybkie samochody, łatwe kobiety i poszukiwanie samego siebie. A tak, musiał odbyć te poszukiwania na własny koszt.
Nigdy nie zapomniał, co powiedział mu ojciec, kiedy o mały włos nie zawalił pierwszego roku prawa.
– Może byś, do licha ciężkiego, przestał myśleć kutasem i ruszył rozumem – warknął gniewnie. – Zapnij rozporek, Harry. Oddaj mi kluczyki od porsche’a, maszeruj na salę wykładową i zabieraj się do roboty.
W końcu wstąpił jednak na drogę poprawy. Skończył prawo i pracował w rodzinnej firmie, dopóki był to w stanie wytrzymać. Potem złożył rezygnację i zatrudnił się w bostońskim wydziale policji.
Zapytany o powód, dał tę samą odpowiedź ojcu i rekrutującemu oficerowi: „W dzisiejszych czasach prawnicy nie walczą o sprawiedliwość. Bawią się prawem, wykorzystując kruczki i zgarniając honoraria. Pracując jako policjant, będę przynajmniej łapał kryminalistów”.
I robił to. Był dobrym gliną: przeszedł całą drogę od wozu patrolowego – poprzez ekipę ratowniczą, zespół do walki z oszustwami i narkotykami aż dochrapał się starszego detektywa. Ożenił się kiedy miał dwadzieścia osiem lat, a ona dwadzieścia. Nie spodobała jej się przemiana z żony prawnika na żonę gliniarza.
Był zdruzgotany, kiedy go opuściła. Trzymał ją w ramionach i całował, ale było już za późno. Uczucie odeszło razem z nią.
Podzielił dom na Beacon Hill na mieszkania i wynajął trzy piętra. Wprowadził się na parter i kupił sobie szczeniaka. Wilczarza. Pies wyglądał naprawdę jak wilk i był stworzeniem najbardziej przypominającym dzikie zwierzę, jakie Harry’emu udało się znaleźć. Nazwał psa Squeeze i wszędzie go ze sobą zabierał.
Przeszedł przez hol i otworzył drzwi, prowadzące do sporego, otoczonego murem ogrodu. Pies śmignął mu koło nóg z radosnym warknięciem. Przez chwilę stał węsząc, potem rozpoczął poranny rytuał oblewania zaniedbanego ogrodu.
Harry podreptał do łazienki.
– Muszę zająć się tą trawą – obiecał sobie, jak co rano. Problemem był czas, a raczej jego brak. A jednak lubił swój ogród, podobnie jak lubił swoją łazienkę.
Była ogromna, kwadratowa i staroświecka, z czarno-białymi kafelkami na podłodze, kominkiem i żelazną kratą, wanną zabudowaną mahoniowymi panelami, odpowiednią rozmiarami dla olbrzyma, z wiktoriańskim sedesem z pojemnikiem w niebieskie kwiatki i ozdobną porcelanową spłuczką. W marmurowej umywalce można się było pluskać, co zdaniem Harry’ego rekompensowało mu brak blatu, na którym mógłby ustawić przybory toaletowe. Z łazienki wrócił do holu. Zerknął na Nautilusa, zupełnie nie pasującego do pianina z kości słoniowej i reszty wnętrza, które kiedyś było eleganckim salonem dziewiętnastowiecznej bostońskiej damy. Do Nautilusa wróci za chwilę, teraz potrzebował filiżanki kawy.
Kuchnia Harry’ego, nie mająca w sobie nic staroświeckiego – czarny granit i metal – była doskonale wyposażona, choć Harry nie miał czasu na kucharzenie i życie towarzyskie. Ekspres do kawy był jedynym sprzętem gospodarstwa domowego, który odpracowywał swoje. Teraz bulgotał i parskał. Czerwony czasownik mrugnął w końcu, sygnalizując, że kawa gotowa. Harry pomyślał ze zniecierpliwieniem, że jego życiem żądzą właśnie takie czasowniki, zielone lub czerwone.
Napełnił biały kubek kawą, wsypał dwie łyżeczki cukru i szedł już w stronę Nautilusa, kiedy zadzwonił telefon.
Z rezygnacją podniósł słuchawkę. O piątej dziesięć telefon mógł oznaczać tylko kłopoty.
– Co się stało, Profesorku? Squeeze nie trafił w budzik? – zapytał Carlo Rossetti, jego partner i kumpel.
– Nie dał mi moich pięciu minut ekstra – powiedział popijając łyk gorącej kawy.
– Pewnie chciało mu się lać.
– Przykro mi, że tak wcześnie dzwonię, ale zakładam, że chciałbyś wiedzieć.
Mamy kolejną dziewczynę, zgwałcona i pocięta. Z tym że nie umarła. To znaczy – jeszcze nie umarła. Jest w Mass General, [szpital stanowy Massachusetts.] ale, moim zdaniem, to kwestia minut.
Harry rzucił okiem na czasownik, który zaledwie przed minutą tak go zirytował.
– Spotkamy się w szpitalu. Przekaż szefowi, że już jadę. Jest przytomna?
Powiedziała coś?
– Nic, o czym bym wiedział. Dopiero tu dotarłem. Chłopaki na nocnym mieli labę aż do trzeciej, kiedy przyszło zgłoszenie. Dwaj rybacy znaleźli ją na plaży w pobliżu Rockport. Ekipa ratownicza przetransportowała ją tu helikopterem. Na służbie byli McMahan i Gavel, obaj tu są, ale ta mała jest nasza, Harry.
Wiedziałem, że zechcesz przejąć sprawę.
Harry przypomniał sobie okaleczone ciała dwóch poprzednich ofiar.
– Będę tam za dziesięć minut – powiedział ponuro.
Nie miał czasu na prysznic, ani nawet na umycie zębów. Opryskał twarz zimną wodą, przepłukał usta płynem Listerine, wciągnął dżinsy, sztruksową koszulę i starą, skórzaną kurtkę. Zagwizdał na psa i po trzech minutach opuścił mieszkanie.
Jeszcze nie pozbył się namiętności do szybkich samochodów. Poobijany jaguar, rocznik 1969, stał zaparkowany na swym zwykłym miejscu po drugiej stronie ulicy.
Pies ulokował się na pięknym, skórzanym fotelu w kolorze kawy z mlekiem.
Wyprysnęli z Louisburg Square i po chwili mknęli już w stronę szpitala.