17.

Burza, oberwanie chmury i huragan sprawiły, że lot Harry’ego do Bostonu został opóźniony. Z dziennika telewizyjnego dowiedział się, że nad Nowym Jorkiem szaleje tropikalna burza, snuł się więc po hali odlotów na La Guardii, popijając darmową kawę i rozmyślał o Mallory Malone. Nadal uważał, że jest zagadkowa, choć teraz rozumiał ją lepiej. Nie rozumiał tylko jej niechęci do współpracy w sprawie morderstwa Summer Young, ponieważ Mal starannie unikała tematu portretu pamięciowego.

Zastanawiał się, co zrobi, kiedy znajdzie kopertę z portretem zabójcy. Miał nadzieję, że pobudzi to jej pamięć. A jeżeli nie, to przynajmniej powie mu, dlaczego ten wizerunek mężczyzny porusza ją tak głęboko.

Po raz pierwszy w życiu spóźnił się do pracy. Nie miał nawet czasu, by pojechać do Squeeze’a, który od wczoraj przebywał pod czułym dozorem Myry, opiekunki psów. Myra miała sześćdziesiąt lat, figurę trzydziestolatki, chmurę miedzianych włosów spływających poniżej pasa, na nogach grube białe skarpety, a na szyi paciorki miłości. Wyglądała jak ludzka wersja setera, którego wyprowadzała zawodowo na spacer.

– Wybrałeś sobie idealną porę na spóźnienie – powiedział Rossetti, kiedy Harry dotarł w końcu na posterunek. O ósmej szef zwołał naradę. Nieźle się wkurzył, kiedy się nie zjawiłeś. Wyładował się więc na mnie. „Czyż mogę oczekiwać, że złapiecie pirata drogowego, a co dopiero mordercę!”, taki był ogólny sens jego wypowiedzi.

Harry uśmiechnął się szeroko. Szef znał wyniki jego pracy. Jasne, w jego karierze znajdowały się przypadki nie rozwiązanych spraw, ale stanowiły drobny ułamek. Szef wiedział, że jest gliniarzem z krwi i kości, pracoholikiem. I nigdy nie odpuścił sprawy morderstwa: pracował nad nią jak Squeeze nad kością, którą zakopał w ogródku – ostrożnie, systematycznie, krok po kroku. Morderca Summer Young nie uderzy ponownie, dopóki on będzie miał tu coś do powiedzenia.

– Zrobiłeś sobie wakacje, Profesorku? – Rossetti odchylił się razem z krzesłem.

Skrzyżował ramiona i uśmiechał się radośnie, z jedną krzaczastą brwią uniesioną kpiąco.

– Masz, być może, doskonałe zęby, ale sparszywiały umysł. Jedna noc poza domem nie oznacza jeszcze wakacji.

– W twoim świecie, owszem. Ona musi być kimś wyjątkowym, skoro wyjechałeś z miasta.

Harry spojrzał mu prosto w oczy.

– Zgadza się, jest wyjątkowa.

– Znamy jej nazwisko? – Rossetti huśtał się na żałośnie poskrzypującym krześle.

Uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– Ty nie. Ja tak.

– I tak już zostanie?

– Aha! – Harry metodycznie przeglądał stertę dokumentów na swoim biurku.

– A czy nie jest to przypadkiem niejaka Malone? – Rossetti pchnął krzesło odrobinę za daleko. Rozległ się łoskot i Harry zajrzał pod biurko na leżącego partnera. Roześmiał się, kiedy Rossetti usiadł, rozcierając sobie łokcie.

– Nie robią już takich krzeseł, jak wtedy, gdy byłem dzieckiem – powiedział z pretensją.

– Detektywów też nie. Po zrobieniu ciebie, stłukła się forma, Rossetti. Zamiast węszyć w moim życiu prywatnym, wprowadziłbyś mnie lepiej w sytuację.

Zajęło to Rossettiemu dobrych parę minut. Potem przyszła wiadomość o strzelaninie w „7 Eleven” i rozpętało się piekło. Wymiotło ich z posterunku w ciągu sekund i nikt nie miał czasu, by pomyśleć o pannie Malone.

Kordon umundurowanych policjantów otaczał parking sklepu „7 Eleven”, kiedy dotarli tam z wyciem syreny. Wyskoczyli z wozu, jednym spojrzeniem ogarniając scenę.

Ambulans zahamował tuż za wozem policyjnym i sanitariusze minęli ich biegiem, niosąc sprzęt. Za nimi pojawili się reporterzy z „Heralda” i ekipy telewizyjne z lokalnych stacji. W mgnieniu oka ustawili kamery i zaczęli filmować. Rossetti poszedł porozmawiać z policjantami z patrolu, który pierwszy znalazł się na miejscu przestępstwa. Harry torował sobie drogę przez tłum w stronę wejścia do sklepu.

– Detektywie Jordan! – była to reporterka z telewizji.- Ile ofiar? Co wiecie o zabójcy?

Uniósł dłoń.

– Zlituj się, Lucia! – zawołał, przyspieszając kroku. – Powiem ci, co się stało, jak tylko sam się czegoś dowiem.

Dźwiękowiec podsunął jej mikrofon. Lucia odwróciła się w stronę kamer i rozpoczęła relację ze sklepu.

– Przed paroma minutami miała miejsce strzelanina w supermarkecie „7 Eleven” – powiedziała z zawodową rutyną. – Nie znamy jeszcze liczby ofiar, ale z pierwszych doniesień wynika, że może być ich kilka. Nic jeszcze nie wiadomo o napastniku, choć lada chwila spodziewamy się informacji w tej sprawie.

Na razie wiadomo tylko, że był to napad rabunkowy, oraz że oddano kilka strzałów. O dalszym rozwoju wypadków będziemy informowali na bieżąco. W sklepie Harry patrzył na ofiary. Jedna z całą pewnością była martwa – odstrzelono jej czubek głowy. Sanitariusze pochylali się nad drugą, młodym Murzynem. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się szczególnie poszkodowany, miał tylko parę dziurek w klatce piersiowej, lecz kiedy go unieśli, po podłodze rozlała się krew. Był nieprzytomny.

– Ten dragi jest cały pana, Profesorku – powiedział jeden z sanitariuszy, kiedy nieśli rannego do ambulansu.

Wszedł Rossetti. Stanął obok Harry’ego i spojrzał na martwego mężczyznę.

– Profesorku, nigdy nie przyszło ci do głowy, że wybrałeś zły zawód? Trzeba było trzymać się adwokatury. Łatwe, czyste i przyjemne zajęcie. Z pewnością lepiej płatne.

Na miejsce przybył lekarz sądowy, następnie technicy policyjni i rozpoczął się, aż nazbyt dobrze znany, rytuał zabezpieczania miejsca zbrodni.

Na parkingu policja zatrzymała dwóch świadków, którzy widzieli napastnika wybiegającego ze sklepu. Twierdzili, że wymachiwał bronią i wskoczył do czekającego samochodu. Wiedzieli już, że zranił młodego mężczyznę pracującego w sklepie, starszy, ten, który zmarł, musiał być klientem.

– Znalazł się w złym miejscu, w niewłaściwej chwili – powiedział Harry z goryczą, kiedy lekarz skończył oględziny. Technicy obrysowali ciało białą kredą. Zwłoki zapakowano do czarnego worka i zapięto na suwak. Harry ze smutkiem pomyślał, że zamordowanego człowieka pozbawia się nie tylko życia, ale i dostojeństwa śmierci.

– Jakiś karabin maszynowy – powiedział technik energicznie. – Prawdopodobnie Uzi, albo coś w tym rodzaju. Technicy powiedzą ci dokładnie, który model.

Policjanci dysponowali już opisem samochodu napastnika – była to biała furgonetka. Harry nastawił uszu. Uważnie przesłuchał dwoje świadków. Jednym z nich była kobieta w średnim wieku; szła właśnie do sklepu, kiedy zobaczyła wybiegającego mężczyznę.

Była blada i roztrzęsiona, ale potrafiła przedstawić w miarę dokładny opis wydarzeń.

– To mogłam być ja – powtarzała raz po raz. – Dwie minuty wcześniej i trafiłyby we mnie.

Drugim świadkiem był bezdomny, który kręcił się koło sklepu, zbierając puszki po napojach, żeby potem sprzedać je za parę centów, a pod wieczór kupić butelkę najtańszej wódki. Było jeszcze za wcześnie, nie zdołał uzbierać na wieczorną dawkę bimbru, opowiedział więc w miarę dokładnie, co widział.

– Biała furgonetka, ford – powiedział stanowczo. – Stary i mocno zajeżdżony.

Trochę zardzewiały. Taki wóz nie powinien jeździć po naszych ulicach, panie władzo. Bieda z nędzą na czterech kołach.

– Masz rację, stary – kiedy nikt nie patrzył, Harry wsunął mu w rękę parę dolarów.

Prawdę mówiąc, zamiast zardzewiałym fordem wolałby się zająć losem tego starego.

Świadkowie z zapałem opisywali samochód, ale Harry wiedział, że wóz był najprawdopodobniej kradziony, a zabójca porzuci go przy pierwszej okazji. Dałby głowę, że było to zabójstwo na tle narkotyków. I że było powiązane z zabójstwem sprzed paru tygodni – domniemanym przejechaniem. Postanowił, że wybierze się wieczorem do Moonlighting Club, popyta ludzi. Nie, żeby byli informatorami, ale kiedy ofiarą padał ktoś spośród nich, dzielili się czasem swoją wiedzą.

Technicy policyjni nadal pracowali na miejscu, a Rossetti i Harry pojechali na komendę.

W połowie drogi otrzymali drugi meldunek: zabójstwo w starym magazynie przy Atlantic Avenue. Azjata z uciętą głową. Harry pomyślał, że znowu kłaniają im się narkotyki.

– Prochy, seks i pieniądze – zawtórował jego myślom Rossetti.

– Niepotrzebne skreślić i motyw gotowy.

Był to długi, ciężki dzień, jeden z tych, które pozostawiają bolesne ślady w mózgu, jeżeli nie w sercu, jak morderstwo Summer Young.

Odwrócił się do następnych noszy, na których leżał chłopiec. Miał najwyżej sześć lat i patrzył na niego z przerażeniem.

– Mamusia – szepnął chłopiec, odprowadzając wzrokiem nosze, popychane przez pielęgniarkę.

Doktor Blake potrząsnął głową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa do rana chłopiec nie będzie miał już matki.

– Wszystko dobrze, mały – powiedziała Suzie Walker, uspokajająco.

– Pan doktor zajmie się twoją mamą. Teraz musi sprawdzić, czy tobie coś się nie stało. Powiedz mu tylko, gdzie cię boli.

Doktor Blake westchnął i zabrał się do pracy. Sceny takie jak ta tylko potwierdzały słuszność jego decyzji, by specjalizować się w patologii. Pacjenci, z którymi miał do czynienia byli już fait accompli. [(franc.) – rzecz dokonana] Dzieci tych pacjentów wiedziały, że ich matki nie żyją, on musiał im powiedzieć, jak umarły.

Rossetti przebił się przez tłum przy drzwiach i jednym spojrzeniem ogarnął salę.

Izba przyjęć przypominała krajobraz po bitwie. Jak dotąd w mieście zdarzył się karambol czterdziestu samochodów, niezliczona ilość kraks, dwa auta zostały zmiażdżone przez szesnastokołową ciężarówkę, parę innych przez padające drzewa.

– Można by pomyśleć, że ludzie nie widzieli deszczu – powiedział ze zdumieniem do dyżurnej pielęgniarki. – Ja w drobnej sprawie. Chodzi o ofiarę strzelaniny w „7 Eleven”.

Pielęgniarka sprawdziła w komputerze.

– Oddział intensywnej terapii, jak zwykle – powiedziała.

– Wyżyje?

Ponownie spojrzała na ekran.

– Wyjęli mu z klatki piersiowej trzy kule. Dwie inne przeszły na wylot. Nie, detektywie, nie wydaje mi się, by wyżył.

Rossetti z zatroskaniem pokiwał głową. Ranny mężczyzna był afro-Amerykanem, miał dwadzieścia pięć lat, żonę i małego synka. Gorycz zalała mu serce, kiedy pomyślał o własnej rodzinie, ojcu, który prowadził małą pizzerię na North End.

Tego typu restauracyjki i bary były najczęstszym obiektem rabunku i przemocy, a to mu się wcale nie podobało. Działo się na jego własnym podwórku.

Przeszedł przez poczekalnię w stronę schodów w końcu holu. Wszystkie krzesła były zajęte przez roztrzęsionych ludzi, którzy zbiegli się tu w poszukiwaniu krewnych i przyjaciół. Na ich bladych twarzach malował się strach.

Minęła go Suzie Walker. Miała krew na białym fartuchu i była krańcowo wyczerpana. Skinęła mu głową bez uśmiechu. Obejrzał się za nią, ale dziś nie próbował jej zaczepić. Kiedy otworzyła drzwi, ujrzał dziecko na noszach i pochylonego nad nim doktora Blake’a w cywilnym ubraniu.

– Jedna z tych nocy – pomyślał posępnie. – Jedna z tych potwornych nocy, które zdarzają się raz na parę lat.

Kiedy pół godziny później zszedł na dół, poczekalnia znów była pusta i spokojna.

Zakrawało to na cud.

– Cisza przed burzą? – zapytał dyżurną pielęgniarkę.

– Mam nadzieję, że na dzisiaj koniec – powiedziała. – Większość personelu pracuje od rana.

Rossetti zerknął na zegarek. Było po dwunastej w nocy.

– Życzę szczęścia – powiedział na odchodnym. Szczęście nie dopisało postrzelonemu z „7 Eleven” i teraz on, Rossetti musiał zawiadomić młodą żonę, że została wdową. Wolałby drwa rąbać.

Harry właśnie dotarł do domu, kiedy zadzwonił Rossetti i potwierdził jego najgorsze obawy. Myśląc o zabójcy, użył wielu mocniejszych określeń niż „drań”.

I był bardzo zadowolony, że to nie on musiał zanieść wiadomość wdowie.

Rzucił torbę na podłogę w holu, wziął rozradowanego psa na mokry spacer, a po powrocie stwierdził obojętnie, że Squeeze w całym domu zostawił błotniste ślady.

Nic go to nie obchodziło. Cieszył się, że żyje.

Pomyślał z żalem, że jest za późno, by zadzwonić do Mallory. Postanowił, że zrobi to rano, natychmiast po przebudzeniu. Wyobraził ją sobie w antycznym francuskim łóżku. Uśmiechnął się na tę myśl. Uśmiech nie schodził mu z ust, kiedy się rozbierał, brał prysznic i zakładał dresowe spodnie i białą koszulkę z napisem „Fuzz-Buster”. Z nadzieją zajrzał do lodówki. Znajdował się w niej karton przeterminowanego mleka, resztka trzydniowej pizzy i parę puszek Heinekena.

Włożył pizzę do kuchenki mikrofalowej, otworzył puszkę piwa i zaniósł kolacje do salonu. Odłamał kawałek pizzy i dał psu. Przypominało to karmienie słonia tiktakami. Pizza zniknęła w ułamku sekundy, jakby nigdy nie istniała.

Postawił piwo na stoliku do kawy i włączył telewizor. W dzienniku mówiono wyłącznie o huraganie, który posuwał się wschodnim wybrzeżem, powodując liczne wypadki i ogromne straty. Harry miał nadzieję, że Mallory nie ucierpiała.

Odchylił się na oparcie wygodnego fotela, powieki mu opadły. Po minucie już spał.

Squeeze siedział, nie spuszczając z niego wzroku. Przekrzywił łeb i czekał.

Harry się nie poruszył i pies przeniósł uwagę ze swego pana na stolik do kawy.

Otwarta puszka piwa pacnęła na podłogę, kiedy ściągał pizzę z talerza. Pożarł ją błyskawicznie, rozmazując roztopiony ser. Piwo wsiąknęło w dywan.

Dokonawszy dzieła zniszczenia, z powrotem przeniósł wzrok na Harry’ego. Jego pan spał mocno. Z pełnym zadowolenia westchnieniem pies opadł na podłogę i złożył łeb na nogach Harry’ego. On też miał za sobą ciężki dzień.

Volvo stało na końcu ulicy, na wpół ukryte pod zwijającymi gałęziami czerwonego kanadyjskiego klonu.

Ostatnio spędzał tu większość nocy. Czekał na nią. Musiał prześledzić każdy jej krok, rozpracować rozkład dnia tak dokładnie jak kontroler ruchu na lotnisku rozpracowuje rozkład przylotów i odlotów. Musiał poznać jej zwyczaje, plan dyżurów w szpitalu. Musiał wiedzieć, w które noce pracuje, a kiedy jest sama.

Różniła się od poprzednich dziewcząt tym, że prowadziła bujne życie towarzyskie i pracowała zawodowo. Wolałby studentkę. Studentki były młodsze, były łatwiejszym łupem, ale polowanie w miasteczku uniwersyteckim stało się zbyt niebezpieczne. Studentki zostały ostrzeżone, miały się na baczności.

Rzecz jasna, wiedział już, że mieszka sama. Na parterze. Był to niezbędny warunek, bez spełnienia którego w ogóle nie zostałaby zakwalifikowana. Wspinanie się po ścianie na pierwsze piętro było zbyt kłopotliwe i zbyt niebezpieczne, podobnie jak wchodzenie i wychodzenie z wielorodzinnych bloków i akademików.

Kręciło się tam zawsze za dużo ludzi. Nigdy nie wiadomo, komu i kiedy człowiek wpadnie w oko. Wprawdzie miał typową twarz porządnego faceta, która zdawała się wtapiać w tło codzienności, ale wolał nie ryzykować.

Był tam dzisiaj, w szpitalnej poczekalni, wraz z setką innych ludzi. Niczym się nie wyróżniał, ot, kolejna, pełna niepokoju twarz w tłumie zaniepokojonych ludzi. Widział ją, zaaferowaną, pełną napięcia. Kiedy odwołano pielęgniarkę, wślizgnął się do dyżurki. Wiedział, że trzyma torebkę w szafce pod pulpitem.

Wyciągnięcie kluczy było kwestią sekund. Roześmiał się na to wspomnienie. Mógłby zrobić karierę jako włamywacz wykradający biżuterię z sypialni pięknych kobiet. Był w tym świetny. Zdaje się jednak, że w dawnych, dobrych czasach działalności owych złodziei nazywano ich „dachowcami”.

Czyli odpada. Nie lubił dużych wysokości i zbędnego ryzyka. Mógłby zostać złapany. Już sam pomysł wywołał uśmiech na jego twarzy. Był przecież nieuchwytny. Wiedział o tym.

Wyjął chusteczkę higieniczną ze schowka i przetarł zaparowaną szybę. Nie mógł włączyć klimatyzacji, ponieważ wymagało to uruchomienia silnika, co mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Uchylił okno i wpuścił strumień wilgotnego powietrza.

Reflektory błysnęły w deszczu i mężczyzna podniósł do oczu lornetkę. Tak jak przewidywał, był to niebieski neon.

Suzie Walker wjechała na wybetonowany podjazd, zbudowany w miejscu ogródka, który przylegał kiedyś do drewnianego domu. Zgasiła silnik i odetchnęła z ulgą.

Była pierwsza w nocy, a ona pracowała od dwunastej w południe. Nie narzekała, wybrała sobie taki zawód i wiedziała, że musi być dyspozycyjna w razie nagłych przypadków. Ale była potwornie zmęczona. Po prostu leciała z nóg. Marzyła tylko o tym, by dostać się do łóżka.

Wysiadła i zamknęła samochód. Idąc do drzwi, szukała w torebce kluczy. Nie nosiła ich na jednym kółku z kluczami od samochodu, ponieważ było tego za dużo.

Klucz od drzwi frontowych, tylnych, od szafki w sali gimnastycznej, od sejfu bankowego, gdzie przechowywała jedyną cenną rzecz, jaką posiadała – złoty zegarek, prezent od rodziców na dwudzieste pierwsze urodziny.

Zazwyczaj odnajdywała klucze bez trudu, właśnie dlatego że były pękate.

Zmarszczyła brwi, zaglądając w otchłań dużej, skórzanej torby, przesunęła palcami po dnie. Kluczy nie było.

Nerwowo obejrzała się przez ramię. Była pierwsza w nocy, dokoła żywego ducha.

Panowała cisza, jeżeli nie liczyć bębnienia deszczu o płyty chodnika. Omiotła wzrokiem sąsiednie domy, ale w żadnym nie paliło się światło. Zawahała się, niepewna, co robić. Gdzie mogła zgubić te klucze? Wiatr targał gałęziami starego klonu po drugiej stronie ulicy. Nagle ogarnął ją strach. Rozejrzała się nerwowo.

Potem przypomniała sobie ostatnie morderstwo i dreszcz przeleciał jej po plecach. Nigdy nie wiadomo, kto czai się w ciemnościach, patrzy, czeka.

Ręce jej się trzęsły, kiedy otwierała drzwi samochodu. Rzuciła się na siedzenie kierowcy, nacisnęła przycisk automatycznie zamykający wszystkie zamki i dopiero wtedy odetchnęła. Po raz pierwszy pożałowała, że nie posłuchała ojca i nie sprawiła sobie telefonu komórkowego, na wszelki wypadek. Włączyła silnik, wycofała się tyłem z podjazdu i wyprysnęła na mokrą, śliską jezdnię. Jadąc o wiele za szybko, wyminęła zaparkowane samochody i zniknęła mężczyźnie z pola widzenia.

Patrzył za nią z uśmiechem. Potem odłożył lornetkę i sięgnął po płaszcz przeciwdeszczowy. Mógłby ją wziąć tej nocy. Sama pchała się w ręce, dojrzała jak śliwka w sierpniu. Ale tego rodzaju zbiory nie leżały w jego charakterze. Musiał wiedzieć o niej więcej, żeby w pełni się nią rozkoszować.

Tego właśnie ludzie nie rozumieją, pomyślał, idąc szybko w stronę jej domu.

Przyjemnością był nie tylko akt końcowy, lecz wszystkie poprzedzające go przygotowania, sprytne zdobywanie dojścia do ich domów, wejrzenie w ich życie, rzeczy osobiste, w ich płytkie, kobiece dusze.

Uśmiechnął się z radością, wsuwając klucz w zamek i wszedł do domu. Przez chwilę stał w mroku, nasłuchując. Żadnego dźwięku. Wyjął z kieszeni miniaturową latarkę i omiótł światłem wnętrze. Kocie oczy błysnęły ku niemu czerwonawo, rozległo się tupanie kocich łapek i znów zapadła cisza.

Mężczyzna rozpiął płaszcz przeciwdeszczowy i wciągnął cienkie, gumowe rękawiczki. Był idealnie spokojny. Nie widział potrzeby, żeby się spieszyć, miał mnóstwo czasu i mógł wszystko dokładnie obejrzeć. Jutro z samego rana dorobi klucze, wróci do szpitala i podrzuci je na parkingu, w miejscu, gdzie Suzie Walker zostawiała zwykle samochód. Ktoś je odnajdzie, odniesie do dyżurki.

Dziewczyna pomyśli, że wypadły jej z torebki, kiedy szukała kluczyków od auta.

A on będzie miał nieskrępowany dostęp do jej domu. Będzie przychodził i wychodził, kiedy mu się spodoba. Oczywiście, do chwili gdy zdecyduje, że na niego już czas.

Загрузка...