Mallory zamknęła się w bezpiecznej kapsule: nie wybiegała myślą poza dzień jutrzejszy. Chciała jedynie mieszkać we własnym pokoju na poddaszu, od czasu do czasu wypić z Jimmem i Alfie’m filiżankę kawy i zjeść sandwicza, regularnie co piątek odbierać wypłatę. Teraz to wszystko się kończyło. Jim i Alfie podjęli ostateczną decyzję, szybko sprzedali dom i wprost nie mogli się doczekać chwili wyjazdu. Najtrudniejsze w tym wszystkim było pożegnanie się z nimi.
W przeddzień wyjazdu urządzili uroczystą kolację pożegnalną. Mary sączyła wino i słuchała, jak się wesoło przekomarzają. Z jej twarzy nie znikał uśmiech, ale wewnątrz po prostu umierała. Byli tacy mili, traktowali ją jak równą sobie, przyjaźnili się z nią.
Kiedy przyjechała taksówka, aby zabrać ich na lotnisko, Jim wziął ją w objęcia, zmierzwił jej włosy i powiedział:
– Głowa do góry, Mary Malone! Dasz sobie radę, zobaczysz! Przyślemy ci pocztówkę.
Stała na schodach i machała ręką, dopóki samochód nie zniknął za rogiem. Potem ciężko powlokła się na górę i zaczęła pakować torbę. Nazajutrz przeniosła się do przytułku dla niezamężnych matek.
W jednym ze skrzydeł Rainary Lodge, jak nazywał się dom, znajdował się też żłobek. Często słyszała płacz niemowląt, ale nigdy nie zapragnęła ich obejrzeć.
W końcu siostra przełożona uparła się, żeby jej pokazać ten oddział i przeprowadziła ją przez niego, pokazując wszystko, co było do obejrzenia: dział położniczy, porodówkę, gdzie będzie rodzić, oddzielone od siebie zasłonami łóżka, w których spały dwie młode kobiety.
– Nie jest łatwo być świeżo upieczoną matką – ostrzegła siostra przełożona. – To bywa wyczerpujące.
– Nie dla mnie – odparła szybko Mary. – Moje dziecko od razu zostanie zaadoptowane.
– Obawiam się, że to może parę dni potrwać – powiedziała siostra i zmarszczyła brwi. – Musimy się przekonać, że dziecko jest zdrowe i że normalnie je. Potem musimy je odstawić od piersi. Zanim mu pozwolimy odejść, musimy się upewnić, że się dobrze rozwija. Mary stanęła jak wryta. Była przerażona.
– To niemożliwe… – jęknęła ogarnięta paniką. – Nie mogę karmić piersią. Nie mogę…
Pielęgniarka słyszała to już wiele razy.
– Zobaczymy… – powiedziała chłodno.
Podczas tych ostatnich tygodni oczekiwania, Mary, jak zwykle, starała się zachować swoje sprawy dla siebie. Nie chciała rozmawiać z innymi dziewczętami, ponieważ pragnęła, gdy już opuści przytułek, pozostawić wszystko za sobą, jakby nic nigdy się nie zdarzyło. Nie widziała innego wyjścia.
Dni ciągnęły się w nieskończoność, chociaż personel domu wynajdywał dla nich zajęcia. Nawet te dziewczyny, które oddawały swoje dzieci do adopcji, musiały się uczyć, jak się obchodzić z niemowlętami, jak je kąpać i przewijać, jak sterylizować butelki, całe te bzdury, o których Mary nie chciała nawet myśleć.
Nauczono ją, jak będzie wyglądać poród, że prawdopodobnie potrwa długo, dziesięć, dwanaście godzin, może jeszcze dłużej, ponieważ pierwsze porody zawsze tak trwają. Powtarzała sobie, że nic ją to nie obchodzi, że chce jedynie mieć to ostatecznie za sobą.
Tego ranka, kiedy wzięto ją na porodówkę, dostała kartkę od Jima i Alfie’go. Był na niej kolorowy widoczek wyspy wśród palm. Jej przyjaciele napisali na pocztówce: Pozdrowienia z raju! I pamiętaj zawsze, że raj znajduje się tam, gdzie jest Twoje serce.
Wkrótce odeszły jej wody, a jakiś czas później rozpoczęły się skurcze.
Zaskoczyła ją ich gwałtowność, ale powiedziała sobie dzielnie, że wszystko jest w porządku, wszystko jest do zniesienia. Przyszła siostra położna i zbadała ją.
Oznajmiła, że niedługo pojawi się doktor i że trzyma się świetnie, ale sporo jeszcze przed nią. Mary rzuciła wzrokiem na zegar na ścianie. Była jedenasta przed południem.
O jedenastej wieczorem nadal leżała w porodówce na metalowym łóżku z podniesionymi bokami, które ratowały ją przed wypadnięciem, gdy miotała się, oszalała z bólu. Zagryzała wargi i rozkazywała sobie przetrzymać jeszcze tę jedną minutę, jeszcze tę jedną sekundę… Przetrzymać jeszcze to, a jutro będzie po wszystkim, jutro będzie wolna. Ból szarpnął nią, aż zabrakło jej tchu. Zwarła szczęki, nie pozwoliła sobie na najcichszy jęk.
– Wrzeszcz! Na miłość boską, dziewczyno, czemu nie krzyczysz?! – zawołała zaskoczona pielęgniarka. – Kiedy będziesz wrzeszczeć, jak nie teraz?!
Lecz Mary jeszcze mocniej zacisnęła zęby. Pod zamkniętymi powiekami pojawiła się twarz mężczyzny, który ją zgwałcił. Jego natarczywe, ciemne spojrzenie wwiercało się w jej oczy, gdy wiła się w morderczych skurczach. Pomyślała, że woli umrzeć, niż sprawić mu satysfakcję swoim krzykiem.
W końcu, kiedy była już pewna, że nie wytrzyma dłużej, około piątej nad ranem dostała epidural i nagle ból zniknął. Unosiła się w przyjemnej mgiełce gdzieś ponad łóżkiem. Potem ktoś przywołał ją do rzeczywistości, rozkazując:
– Przyj, Mary! No dalej, dziewczyno, załatw to! Przyj dalej, mocniej, mocniej…
Nie poczuła, jak dziecko wyślizgnęło się z niej, ale usłyszała jego krzyk.
Zapragnęła podnieść ręce i zatkać nimi uszy, ale nie mogła się ruszyć: pielęgniarki trzymały ją za ramiona, stopy miała przywiązane do łóżka, znalazła się w pułapce. Mogła tylko leżeć i myśleć z przerażeniem: Oto jego dziecko.
Narodził się potwór.
– Dziewczynka! – oznajmił lekarz, wręczając noworodka pielęgniarce do umycia.
– Nie chcę wiedzieć… – mruknęła Mary, pogrążona w obezwładniającym koszmarze.
Zaczęła płakać.
– Już dobrze… – powiedziała łagodnie pielęgniarka i otarła jej łzy. – Byłaś bardzo dzielna, Mary. Teraz możesz płakać.
Po chwili znalazła się bezpieczna w łóżku, wewnątrz wyznaczonego zasłonami sześcianu. Okno było szeroko otwarte i wschodzące właśnie słońce ciepło dotknęło jej twarzy. Poczuła spokój i opanowanie. Było już po wszystkim.
– Mary! – usłyszała głos siostry. Otworzyła oczy.
– Oto twoje dziecko – powiedziała kobieta wyciągając ku niej różowe zawiniątko.
Złożyła je w zgięciu ramienia Mary. – Pora karmienia.
Całe ciało dziewczyny zesztywniało od doznanego szoku, gardło wyschło jak wypalone. Nie mogła się odezwać. Poczuła drobny ciężar, spoczywający na jej ramieniu, ale nie mogła nań spojrzeć.
– Rozepnij koszulę – poradziła siostra.
– To potwór! – zachrypiała. – Potwór… Nie jestem w stanie…
– Ona nie jest potworem. Jest ślicznym niemowlęciem – zachęcała ją pielęgniarka. – Czeka, żebyś ją nakarmiła. Dalej, Mary! Rób to, co należy.
Mary oderwała wzrok od przełożonej, uniosła głowę i z niechęcią spojrzała na potwora, który za chwilę miał wyssać z niej pokarm. Przez długą chwilę przypatrywała się swojej córce, a potem znów opadła na poduszki i zamknęła oczy.
Wraz z podmuchem wiatru przypłynął do niej słodki zapach bzu z drzewa rosnącego tuż pod oknem. Zapach napełnił ją niespodziewanym, błogim uczuciem szczęścia.
Znowu spojrzała na dziecko, które spoczywało w jej ramionach. Oczy noworodka były dokładnie takie jak jej, wielkie, niebieskie i troszeczkę zamglone.
Dziewczynka miała okrągłą, różową buzię, słodkie, przypominające pączek róży usteczka i delikatny puszek jasnych włosów. W żadnym przypadku nie była potworem. Była śliczna, najśliczniejsza. I była jej.
Mary oparła się plecami o poduszki i objęła dziecko ramionami. W zamyśleniu wodziła palcem po złotym puszku niemowlęcej główki. Otoczył ją znowu zapach bzu, ogrzało ją słońce, zrozumiała, że to, co czuje do tego maleńkiego, bezbronnego niemowlaka, jest czystą miłością.
Nazajutrz oznajmiła, że rozmyśliła się i że nie może oddać dziecka do adopcji.
Siostra przełożona próbowała przemówić jej do rozsądku i pokazać, jak wielkie czekają ją trudności. Powiedziała, że zmarnuje szansę na ukończenie studiów, że mężczyźni nie żenią się z samotnymi matkami, że będzie musiała jednocześnie bardzo ciężko pracować i być matką. A ponadto na dziecko czekała już dobrze sytuowana rodzina, gotowa i stęskniona, z całą wyprawką. Dziecko, jako ich córka, będzie miało cudowne życie. Będzie miało prawdziwy dom, normalną rodzinę, pójdzie do dobrej szkoły, na dobry uniwersytet…
Mary uparła się i niczego nie przyjmowała do wiadomości. W końcu ustąpiono przed jej uporem i nawet znaleziono małą kawalerkę i pracę w sklepie.
Dzień, w którym Mary wzięła dziecko „do domu”, był drugim najszczęśliwszym dniem w jej życiu. Miała wolny tydzień przed podjęciem pracy. Musiała znaleźć opiekunkę do dziecka. Mieszkanko było gorące w czerwcowym słońcu i śmierdziało stęchlizną, wkrótce jednak stało się przytulne, choć zalane nawałnicą butelek, pieluch i prześcieradeł, drobniutkich części niemowlęcej garderoby suszących się na wieszakach.
Nadała jej imię Angela. Córeczka była bowiem cudnym aniołkiem. Karmiła ją i kąpała, pchała ulicami do miejscowego parku przechodzony wózek, podarowany jej przez Ranier Lodge, ubierała ją jak laleczkę, w otrzymane za darmo, używane ciuszki. Niemowlę wpatrywało się w nią tymi ogromnymi, niebieskimi oczami, a Mary gruchała do niej najczulszymi słowami.
– Ty mój skarbie! Ty moje maleństwo! Moje śliczne! Kocham cię! Słowa dźwięczały w jej uszach, jakby wyrwane z obcego języka, ale teraz, gdy wiedziała czym jest miłość, znajdowała je łatwo.
Przed rozpoczęciem pracy musiała przestawić niemowlę z karmienia piersią na butelkę i zamęczała się, wypompowując z siebie mleko i sterylizując butelki, wykonując tysiące drobnych czynności, jakie trzeba wykonać przy niemowlęciu.
Kiedy nadszedł dzień, w którym miała zacząć pracę, zawiozła dziecko przez trzy ulice do domu opiekunki, wręczyła jej butelki z mlekiem, torbę z pieluszkami, i stertę innych drobiazgów. Pocałowała córeczkę na pożegnanie, powiedziała opiekunce, że ma nadzieję, że wszystko będzie dobrze i uciekła do sklepu i do pracy, żeby się nie załamać i nie rozpłakać.
Cały dzień niepokoiła się o dziecko. Podczas przerwy na lunch zatelefonowała do opiekunki.
– Wszystko w porządku! – lakonicznie oznajmiła kobieta. – Zresztą w tym wieku one prawie bez przerwy śpią.
Być może dziecko spało całymi dniami, z całą pewnością jednak nie spało nocami, tak samo zresztą jak Mary. Wydawało się jej, że gdy tylko, zmęczona, padała na łóżko i zamykała oczy, Angela zaczynała płakać. Mary próbowała ją karmić, próbowała kłaść ją obok siebie w łóżku, próbowała brać ją w ramiona i chodzić z nią w kółko po małym pokoju… Lecz Angela kaprysiła po nocy, za dnia zaś tylko opiekunka wychodziła dobrze na tym zwyczaju dziecka. Mary potykała się w sklepie, choć starała się mieć oczy otwarte i wszystkie klepki razem, po czym wracała do domu tylko po to, aby bezustannie krążyć z dzieckiem po mieszkaniu.
Minęło parę miesięcy. Popełniła kilka pomyłek i dostała ostrzeżenie od szefa, ale, kiedy ponownie walnęła głupstwo i wydała klientce z pięćdziesięciu dolarów zamiast z pięciu, facet się wściekł.
– Koniec, panno Malone! – rzekł. – Przykro mi, ale tak dłużej być nie może.
Uważam, że musi pani zadać sobie pytanie, co dalej ponieważ jest jasne, jak cholera, że w tym stanie nie może pani pracować.
– Czy to znaczy, że jestem zwolniona? – zapytała, bliska płaczu. Szef westchnął i dał jej jeszcze jedną szansę.
– Niech pani to sobie przemyśli i znajdzie jakieś rozwiązanie. Nie można być matką i pracować na pełnym etacie.
Lecz Mary wiedziała, że nie może być matką, jeśli nie będzie pracować w pełnym wymiarze godzin, ponieważ nie miała pieniędzy.
Nadszedł grudzień, gwiazdka była tuż, tuż, gdy zrozumiała, że dłużej tak nie pociągnie. Niemowlę płakało bez przerwy, a ona w poczuciu winy myślała, że to pewnie dlatego że jest nieszczęśliwe. Nie ma przecież normalnego domu, matki w pełnym wymiarze godzin, właściwej opieki i uwagi. Mogła dać dziecku jedynie miłość, ale to było łatwe. Każdy musiał je kochać.
Jej wynagrodzenie rozchodziło się na czynsz, opiekunkę, na najniezbędniejsze rzeczy dla dziecka, no i jedzenie. Nie zostawało jej nic, ani centa. Nie miała nawet za co kupić córeczce prezentu pod choinkę. Siedziała bezwładnie na krześle i przyglądała się, jak dziecko kręci główką z jednej strony na drugą. Nie miała siły, żeby je podnieść. Zawładnęło nią uczucie absolutnej rozpaczy. Dotarła do końca drogi.