Harry doszedł do wniosku, że życie nie jest złe. Był ranek, jechał swoim jeepem, Squeeze siedział na tylnym siedzeniu, Mallory Malone na przednim, obok niego. Pomyślał, że wygląda tak, jakby tu przynależała.
Spała twardo i od czasu do czasu zerkał na nią spod oka, podziwiając długą linię rzęs na policzkach. Brakowało mu jej ukośnych, kpiących spojrzeń, które zmuszały go do wyostrzenia dowcipu.
Squeeze wytknął łeb za okno, wdychając zapach sosen, kiedy wspinali się szosą po zboczu góry. Harry skręcił w boczną drogę przez las, pełną dziur i wybojów.
Minęli mały pensjonat nad brzegiem spokojnego jeziorka słynącego z pstrągów, potem miniaturową wioskę z czerwoną stodołą, adaptowaną na sklep wielobranżowy.
Sprzedawano tam wszystko od mleka i chleba po gwoździe i knoty do lamp. Przed stodołą stała samotna pompa benzynowa. Domy tuliły się do siebie jak owce na pastwisku, białe o czarnych, drewnianych okiennicach i szerokich werandach.
Kilka psów wylegiwało się na słońcu, jeden z nich pobiegł nawet za samochodem, naszczekując bez przekonania za Squeezem.
– Gdzie jesteśmy? – Mallory usiadła wyprostowana, rozglądając się.
– Na miejscu – obwieścił i nadepnął pedał gazu. Samochód pokonał ostatni stromy odcinek drogi jednym skokiem i wypadł na żwirowy podjazd. Harry nacisnął hamulec i jeepem obróciło w miejscu.
– Jedyny sposób, by się tu dostać. I zawrócić – poinformował niedbale, kiedy Mal pisnęła, chwytając się fotela. – Tyłem nie da się zjechać.
– Ten manewr wymaga chyba sporo praktyki – powiedziała. – Myślałam, że nadszedł mój koniec.
Uśmiechnął się szeroko i otworzył przed nią drzwi.
– To dopiero początek, madame – pochylił się w ukłonie, wyciągając rękę.
Zignorowała go i wyskoczyła sama.
– Och! – zawołała. – Och!
– Czy mam to rozumieć jako aprobatę?
– Zdecydowanie tak.
Zbudowany z cedrowych bali dom wznosił się nad urwiskiem. Był kwadratowy, surowy i masywny, o wysokich oknach i spadzistym dachu. Okalała go szeroka weranda, a z dachu wyrastał wielki kamienny komin. W wiklinowych koszach na werandzie rosły kwiaty, wysokie, podwójne drzwi wyglądały tak, jakby mogły wytrzymać oblężenie.
Mal westchnęła z zazdrością.
– Jakie jeszcze niespodzianki budowlane chowają w zanadrzu Jordanowie? Zamek w Hiszpanii? Willę w Toskanii?
– Obawiam się, że to już wszystko. Żeby zakwalifikować się na posiadacza zamku, trzeba, moim zdaniem, być co najmniej markizem, a Jordanowie mieli w swej genealogii zwykłych „panów”.
– I jednego detektywa – zauważyła.
– Zapomnijmy na ten weekend o detektywie. Squeeze zapiszczał i Mal powiedziała:
– Och, biedactwo, zapomnieliśmy o nim.
Harry otworzył drzwi samochodu i pies zaczął ich obskakiwać w ekstazie szczęścia.
– Widzę, że nie tylko mnie się tu podoba – zauważyła Mal. Harry roześmiał się, kiedy pies pognał do lasu.
– Myślę, że tutaj czuje się bliższy swoim wilczym przodkom. Znów staje się dzikim stworzeniem.
Wyjął torby z bagażnika i wniósł je na werandę. Mal poszła za nim z koszykiem piknikowym, który przygotował dla niej kucharz z „Ritza”. Harry otworzył drzwi i Mal ujrzała kolejne arcydzieło Jordanów.
Dom wyglądał jakby urządzał go Ralph Lauren, z tym że wyglądał tak na długo, zanim Lauren przyszedł na świat. Cedrowe belki pociemniały, podłogi z szerokich desek połyskiwały w słońcu. Na ścianach wisiały derki Nawajów, pod ścianami, na masywnych ławach stały rzeźby koni i jeźdźców Charlesa Remingtona, a na sześciocalowej, cedrowej belce, tworzącej obramowanie kominka, rozpierał się portret założyciela rodziny. Ogromny kominek, zbudowany z kamienia, był dość obszerny, by upiec w nim wołu, gdyby kogoś naszła ochota. W kanapach przed kominkiem można się było utopić.
– Och! – powtórzyła Mal. – Och, Harry!
Przeciągnął dłonią po szczeciniastej brodzie. Wydawał się rozbawiony.
– Jak na reporterkę, nie grzeszysz wymownością.
– W tym okrzyku zawarłam przecież wszystko. Ale skoro pragniesz słów: Harry, tu jest cudownie! Zdajesz sobie sprawę, że kobieta mogłaby wyjść za ciebie tylko dla twoich posiadłości? Dokądkolwiek mnie zabierasz, nie chce mi się stamtąd wyjeżdżać – opadła na pierwszą z brzegu kanapę.
– Zapamiętam to, Malone. Chodź, pokażę ci resztę.
Podeszli do rzędu okien na tyłach domu i Mal jęknęła z zachwytu. Zbocze góry opadało stromo, przez koronkę zieleni prześwitywały tafla jeziora i odległe szczyty gór. Harry otworzył szklane drzwi i wyszli na tras. Stanęli przy balustradzie, chłonąc ciszę i piękno. Wysoko ponad ich głowami dzięcioł wybijał radosny rytm, wiatr szumiał w koronach drzew, w dole szurały jakieś małe stworzonka. Nawet światło słoneczne, wyzłacające cały krajobraz wydawało się namacalne.
– Szkoda słów – powiedziała Mal słabo.
– Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżam, zadaję sobie pytanie, co robię na ulicach miasta, ścigając morderców – odezwał się Harry. – Codziennie oglądam potworności, jakie człowiek wyrządza drugiemu człowiekowi. W zbliżeniu i kolorze. A potem mam to – ruchem ręki ogarnął krajobraz. – Przyjazd tutaj to dla mnie odrodzenie.
– „Uzdrawia moją duszę” – zacytowała.
– Ktokolwiek napisał ten psalm, miał świętą rację. Choć był ktoś, kto by się z tobą nie zgodził.
Wiedziała, o kim myśli.
– Twoja żona?
– Jilly nie znosiła tego miejsca. Przyjechała tu tylko raz i uznała, że w zupełności wystarczy. Powiedziała, że właśnie przed czymś takim całe życie uciekała – skrzywił się. – Miała wtedy dwadzieścia jeden lat.
– I była miłą, dobrze wychowaną panienką, którą prowadziłeś do kotyliona. I która pozwoliła ci włożyć rękę pod spódnicę w drodze do domu.
– Naprawdę tak myślisz?
– Z kim innym mógłbyś się ożenić? – Mal wzruszyła ramionami. Stał oparty o balustradę, zapatrzony przed siebie, ale Mal wiedziała, że nie dostrzega krajobrazu.
– Jilly miała dziewiętnaście lat, kiedy ją poznałem – powiedział cicho. – Była kelnerką w przydrożnym motelu. Nazywał się „Country Cousins”.
Pochodziła z małego miasteczka z Alabamy i mówiła miękkim, południowym akcentem.
Uginały mi się kolana od samego słuchania. Miała długie, jasne włosy i oczy w kolorze whisky, a kiedy szła przez salę, patrzyli na nią wszyscy mężczyźni. Była dzika i nieokiełznana. Jeździła na starym buicku, a ja czekałam aż skończy pracę, po to tylko, by zobaczyć, jak z rozwianymi włosami wyjeżdża na szosę.
Z miejsca dała mi kosza. „Wracaj do tatusia, synku”, powiedziała z wyższością dojrzałej, doświadczonej przez życie kobiety, przemawiającej do studencika. Nie skusił jej nawet porsche. „Przyjeżdżają tu faceci w ferrari, nic mi po tobie”, powiedziała.
Uganiałem się za nią miesiącami, bezskutecznie. Twierdziła, że nie nadajemy na tej samej częstotliwości.
Wiedziałem, że bierze prochy, znałem nawet faceta, który ją zaopatrywał – spojrzał na Mal. – Musisz wiedzieć, że Jilly wyglądała jak Panna Zdrowie i Niewinność we własnej osobie – wysoka, na wskroś amerykańska dziewczyna o blond włosach. To, że bierze, wkurwiało mnie maksymalnie, ale byłem bezradny.
Potem zaprosiłem ją na uroczystość wręczenia dyplomów na Harvardzie. Byłem zdumiony, kiedy zgodziła się przyjść. „Co się nosi na tych fikuśnych uroczystościach?”, zapytała i po raz pierwszy zauważyłem, że jest zdenerwowana.
„Cokolwiek – powiedziałem. – Coś niewyszukanego.”
Wystąpiła w białej bluzeczce, spódnicy do kolan, z włosami przewiązanymi wstążką. Uważałem, że wygląda cudownie. Przypominała raczej dziewczynę z lat pięćdziesiątych niż motocyklistkę w czarnej skórze.
Ta uroczystość odmieniła jej życie. Siedziała obok mojej matki, zachowywała się jak młoda dama, mówiła co należy tym swoim południowym akcentem i wiedziałem, że pochłania to życie.
Poszliśmy na kolację do „Lockobers”. Domagała się, żeby opowiedzieć jej historię obrazu nagiej piękności nad barem, którą okrywa się czarną krepą za każdym razem, gdy Harvard przegra z Yale. Zafascynowała ją tradycja, która wiąże się ze studiami i posiadaniem pieniędzy.
– Dobra, Harry – powiedziała później. – Rzucam kelnerstwo, rzucam prochy i rzucam wódę. Zostanę damą.
I została. Nie było to trudne. Odpowiednia fryzura, odpowiednie ubranie, odpowiednie maniery. Kiedy się pobraliśmy, była już dziewczęciem z wyższych sfer. A potem ja odebrałem jej ten wizerunek niby dziecku zabawkę.
– Wyszłam za prawnika, nie za policjanta – powiedziała, kiedy wstąpiłem do policji. Byliśmy dwa lata po ślubie, ale przez ostatni rok czuła się samotna.
Trzymała już kogoś w odwodzie.
Harry oderwał wzrok od widoku gór i jeziora. Wzruszył ramionami.
– No i tyle. Dałem jej wszystko, czego chciała, a potem jej to odebrałem.
Lubiła życie towarzyskie wyższych sfer, przyjęcia, bankiety i stroje. Ma to wszystko teraz, w Greenwich, Connecticut. Urodziła dwoje dzieci i bardzo dużo czasu poświęca działalności charytatywnej.
Mal ujrzała bolesny wyraz w jego oczach.
– Przykro mi, Harry.
– Niepotrzebnie. To przeszłość. Dziś mogę jej nawet dobrze życzyć. Rozmawiamy od czasu do czasu. Jest miłą, pospolitą kobietą – uśmiechnął się cierpko. – Ona chciała prawnika, a ja chciałem motocyklistkę na Harley’u z rozwianymi blond włosami. Pozostała mi po tym słabość do kelnerek.
Objął ją za ramiona i przyciągnął lekko.
– Mówiłem ci, że tutaj oczyszcza się duszę.
Poprowadził ją na górę po szerokich schodach. Stare, sosnowe stopnie skrzypiały pod ich stopami. Harry otworzył wielkie drzwi na piętrze i powiedział:
– Twoje lokum.
Jednym spojrzeniem ogarnęła strzelisty sufit, ścianę okien wychodzących na tą samą stronę domu, co weranda, proste sosnowe łóżko zasłane puchową pierzyną, wyfroterowane podłogi ze starymi, jedwabnymi dywanikami. W kącie stała wielgachna szafa, którą stolarz musiał zrobić na miejscu, ponieważ w żadnym razie nie dałoby się jej wnieść. Przed kamiennym kominkiem stały dwa wygodne fotele w biało-czerwona kratę, lampki wyposażono w różowe abażury, żeby rzucały ciepłą poświatę w zimowe wieczory, a na półkach stała bogata kolekcja książek dla gości cierpiących na bezsenność.
– Prawie żałuję, że nie pada śnieg – powiedziała Mal. – Moglibyśmy wrzucić polano do ognia, zapalić lampki i…
– I? – z nadzieją uniósł brwi.
– I… zrobić sobie piknik – dokończyła stanowczo. – Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu.
Zeszli do wielkiej, kwadratowej kuchni. Była zaskakująco staroświecka, z ladą wyłożoną kafelkami, prostymi sosnowymi szafkami i antycznym, żelaznym piecem, który zajmował pół ściany. W kącie stał kamienny kominek, a stary, sosnowy stół zbielał od częstego szorowania. Okalało go dwanaście krzeseł, każde z innej parafii.
– Za życia taty dom wypełniali ludzie – powiedział Harry. – Tu zawsze pełno było ciotek, wujów, kuzynów, dziadków, przyjaciół. I, oczywiście, psów. Ten stary piec przeżył niejeden bankiet. Pamiętam, kiedy byłem chłopcem, chowałem się pod stołem, choć od dawna powinienem spać, podczas gdy oni jedli kolację.
Oczywiście, wiedzieli, że tam jestem, ale pozwalali mi trwać w przekonaniu, że ich przechytrzyłem. Nie było końca anegdotom, wspomnieniom, historiom o rybach, które złowili, trasach narciarskich, które przebyli, zależnie od pory roku.
Najbardziej lubiłem, kiedy za oknami prószył śnieg, ogień huczał za kratą, a w powietrzu unosił się zapach gulaszu, gotowanego przez matkę. Albo chleba, który był specjalnością taty. Jego „odprężeniem”, jak mawiał. Stał przy blacie, po łokcie w mące, wściekle ugniatając ciasto. Zdaniem mamy, wyobrażał sobie, że są to jego klienci.
Na twarzy Harry’ego malowała się radość tamtych czasów i Mal pozazdrościła mu wspomnień. Ona odnajdywała jedynie białe plamy tam, gdzie powinna być rodzina, przyjaciele, miłość.
Z uśmiechem przejechał dłonią po szorstkiej brodzie.
– W tamtych czasach ludzie umieli cieszyć się życiem. Obowiązywał zakaz radia i telewizji, choć, w drodze wyjątku, pozwolono matce przywieźć adapter. Wciąż stoi na półce przy kominku w dużym pokoju, razem z jej kolekcją płyt. Znajdziesz wśród nich „Smoke Gets In Your Eyes”. Oprócz adaptera było jeszcze stare pianino, do którego zasiadali wszyscy po kolei, choć nikt nie był wirtuozem. Graliśmy w gry planszowe, w pokera, a popołudniami, kiedy padał śnieg i nie można było wyjść na dwór, bawiliśmy się w szarady. Po kolacji ktoś zaczynał brzdąkać na pianinie, albo mama nastawiała płytę. Wysączali kieliszeczek brandy przed snem, a psy drzemały przed kominkiem.
Ciągle ich widzę, w świetle lamp, takich jak wówczas, choć wielu powędrowało już do krainy cieni. Czasem, kiedy jestem tu sam, wyobrażam sobie, że czuję ich wokół siebie. To jest miłe uczucie, jakby otaczali mnie starzy przyjaciele.
Mal wpatrywała się w niego jak dziecko, słuchające pasjonującej bajki.
– Teraz rozumiesz, dlaczego tak kocham to miejsce – powiedział Harry. – Za poczucie trwałości, za dobre wspomnienia. Takie wspomnienia chciałbym przekazać swoim dzieciom.
Podszedł do stołu, otworzył koszyk piknikowy.
– Myślałem, że umierasz z głodu? – wpadł w swój zwykły, żartobliwy ton, ale Mal myślała ciągle o uroczym obrazku nieznanego świata, jaki przed nią namalował.
Łaknęła jego życia, nie jedzenia.
Harry przełożył zawartość psiej puszki do metalowej miski i Squeeze wyprysnął spod tarasu, gdzie węszył za potencjalnymi królikami.
Mal rozłożyła zapasy na stole na tarasie, Harry przyniósł talerze i sztućce.
Zdumiał się na widok pieczonego kurczaka, młodych ziemniaczków w sosie winnym, szparagów. Na stole znalazł się również francuski ser, bochenek chrupkiego chleba i gruszki w polewie winnej.
– Myślałem o czymś w rodzaju kanapki z indykiem – powiedział, nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia.
Mal jęknęła.
– Przynoszę ci pożywienie bogów, a ty chcesz kanapkę z indykiem!
– Żartowałem. Ta uczta wymaga dodatku w postaci dobrego, czerwonego wina.
Poszedł do domu, ale go odwołała.
– Woda wystarczy. Muszę być w formie na tę wspinaczkę, na którą zabierzesz mnie zaraz potem.
– Potem? Potem będę musiał odpocząć. Roześmiała się.
– Posłuchaj, Harry Jordan. Kupiłam strój specjalnie na tę okazję i mam zamiar go wykorzystać.
Squeeze tęsknym wzrokiem wodził za jedzeniem i Harry rzucił mu kawałek kurczaka.
– Musi nabrać sił przed tym wspinaczkowym maratonem, na jaki go zabierasz.
Uśmiechnęła się, pogryzając z zadowoleniem szparagi, popijając źródlaną wodę.
Pomyślała, że szczęście jest jak pieniądze; nie masz go – nie wiesz co tracisz, masz – nawet o nim nie myślisz.
Długo marudzili przy jedzeniu, potem Harry powiedział, bardzo oficjalnym tonem:
– No dobra! Masz pięć minut, żeby się przebrać i ruszamy. Zanim popsuje się pogoda.
Zerknęła na bezchmurne niebo i rzuciła Harry’emu pełne politowania spojrzenie.
– A tak na marginesie – zawołała, już ze szczytu schodów. – Gdzie ty śpisz?
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Już się bałem, że nie zapytasz. Pokażę ci, kiedy wrócimy. Nie martw się.
Tutejsze sypialnie pomieszczą nie tylko mnie i Squeeze’a, ale jeszcze parę osób, które zechciałyby wpaść w odwiedziny. Co jest nader mało prawdopodobne, Malone.
– Mallory – rzuciła przez ramię, wchodząc do pięknego pokoju, który na jedną, cudowną noc pozwolono jej uważać za własny.
Szybko przebrała się w grube szorty z szorstkiego płótna, zaopatrzone w niezliczoną ilość kieszeni, białą koszulkę polo, grube, szare skarpety i ciężkie buty na grubej podeszwie, których sznurowanie trwało całe wieki. Umalowała usta, włożyła baseballową czapeczkę i zeszła hałaśliwie ze schodów.
Harry czekał na nią na dole, ze Squeezem przy nodze. Ubrany był w szerokie, żeglarskie szorty w kolorze brudnego różu, biało-czarną koszulkę rugbisty, znoszone buty i wędkarską czapeczkę. Kiedy tak na nią patrzył, nie dostrzegła w jego twarzy cienia drwiny, ale wiedziała, że z pewnością gdzieś się czai.
– Mam wrażenie, że znowu popełniłam odzieżową gafę – powiedziała niepewnie.
– Powiedzmy po prostu, że twój styl jest zbyt „serio” na taką okazję. W sklepie powiedziano jej coś wręcz przeciwnego. Marszcząc czoło, zmierzyła Harry’ego wzrokiem od stóp do głowy.
– Wygląda na to, że powinnam założyć coś różowego – powiedziała sardonicznie.
– Przyjmę ten cios jak mężczyzna, Malone. Choć na swoją obronę powiem tylko, że ten odcień różu znany jest powszechnie pod nazwą koralowego. Wszyscy to noszą na wyspach, żeglują w tym, jedzą kolacje…
– Chodzą w góry?
– Cóż, może rzeczywiście jestem pod tym względem wyjątkiem. A teraz, kiedy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, w drogę!
Squeeze podchwycił znane słowo i ruszył do drzwi w radosnych podskokach. Mal patrzyła na niego ze szczytu schodów. Pies biegał w kółko, poszczekiwał, zachłystując się wolnością. Pomyślała, że chętnie poszłaby w jego ślady.