48.

Doktor Blake jechał powoli, wypatrując policyjnych wozów, wzdłuż Charles Street. Po chwili skręcił w Pinkey, wjechał w strefę z zakazem parkowania i zatrzymał się na rogu Lousiberg Square. Za szybą auta postawił tabliczkę z napisem Lekarz, Nagłe wezwanie.

Mógł z tego miejsca obserwować dom. Świeciło się tylko w jednym oknie. W mieszkaniu na parterze, zajmowanym przez Harry’ego Jordana. Gliniarz powiedział mu przed chwilą, że Harry jest w drodze do szpitala. A więc tutaj musi być ona, zupełnie sama.

Zdjął elegancki tweedowy żakiet i rzucił go na sąsiednie siedzenie.

Wściekłość zakipiała w nim na myśl, co zrobiła Mary Mallory. Zdradziła go, zniszczyła jego mistrzowski plan, zrujnowała jego precyzyjnie skonstruowane życie. Zadrżały mu ręce i musiał wsunąć je do kieszeni. Jego palce napotkały nóż w plastikowej pochwie i zacisnęły się na rękojeści.

Obserwował dom przez kilka minut, póki nie upewnił się, że w cieniu nie kryje się żaden policjant. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł z budynku. Nikt nie kręcił się w pobliżu. Tylko z wielkiego, łukowego okna z lewej strony domu światło padało na chodnik. Ostrożnie zamknął drzwi auta i przeszedł przez ulicę. Zasłony w oknie były zasunięte. Sączył się przez nie dźwięk Sade śpiewającej Cool Operator. Pomyślał, że wybrała sobie całkiem właściwe tło muzyczne, i uśmiechnął się ponuro.

Wszedł po niewysokich stopniach i zadzwonił, spoglądając ostrożnie przez ramię do tyłu, na oświetloną lampami ulicę. W mieszkami zaszczekał pies.

– Cicho, Squeeze! – powiedziała Mal i schwyciła psa za obrożę. Spojrzała zaniepokojona na drzwi, zastanawiając się, kto to może być. Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Squeeze wyrywał się, wściekle szczekając. Drżącym głosem zawołała:

Kto tam?

– Policja, proszę pani. Oficer Ford. Profesorek dzwonił do szefa i poprosił go, żeby przysłać kogoś do pilnowania pani. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, panno Malone, to chciałbym wejść na parę minut, sprawdzić tylne wejście i upewnić się, że nic pani nie zagraża.

Mal odetchnęła z ulgą. Wszystko musiało być w porządku, ponieważ policjant Ford nazwał Harry’ego Profesorkiem. Tylko koledzy wołali tak na niego.

Zamknęła wyrywającego się Squeeze’a w sypialni. Pies wył z wściekłości.

Przebiegła korytarzem do frontowych drzwi i otworzyła je.

Natychmiast wcisnął stopę w szparę między drzwiami. Naparł nimi na jej piersi, pchnął ją do tyłu, wdarł się i zatrzasnął drzwi za sobą. Zacisnął ramię wokół jej szyi, przyciągnął plecami do siebie, przycisnął dłonią jej usta. W sypialni nieprzerwanie szczekał pies.

Kobieta walczyła co sprawiło mu przyjemność: cieszył się jej bezsilnością. Była to ta część programu, którą zawsze lubił najbardziej.

– A więc otworzyłaś swój wielki pysk, Mary Mallone – wyszeptał jej do ucha. – A przecież cię ostrzegałam, co się stanie, jeśli puścisz parę z gęby. Wszystko szło znakomicie, ja zostawiłem ciebie w spokoju, ty zostawiłaś mnie. Dzisiaj zniszczyłaś tę równowagę i wszystko zrujnowałaś! – skomlał jak uczniak, któremu zabrano zabawki. – Nie możesz powiedzieć, że cię nie ostrzegałem! – zawodził wyciągając jednocześnie nóż z kieszeni. Na ułamek sekundy osłabił uścisk. Mal z całych sił uderzyła do tyłu łokciem. Poczuła, że trafiła w coś miękkiego.

Usłyszała, jak próbuje złapać w płuca powietrze. Uderzyła go tuż pod mostkiem, w splot słoneczny, wrażliwe skupisko nerwów. Doktor zgiął się w pół z bólu i puścił ją.

Mal, krzycząc, szamotała się z drzwiami, pies darł się wniebogłosy. Zbrodniarz wpadł w panikę. Ktoś na pewno to usłyszy, przybiegnie… Rzucił się na nią całym ciałem. Złapał za nogi w kostkach i przewrócił na podłogę. Wiła się, wyrywała…

Próbował sięgnąć po jej długie włosy. Pomylił się, do diabła, zapomniał… Jego ręka ześlizgnęła się po jej krótko ostrzyżonej głowie. Ponowił wysiłek. Wpił się palcami w jej czuprynę, udało się, odchylił jej głowę do tyłu, wbił kolano w plecy.

– Bądź cicho! – warknął.

Miała nóż na gardle, lecz mimo to nie przestawała się drzeć. Spocił się z wysiłku. Była inna niż tamte. Była silniejsza, niż się spodziewał. Przeciągnął nożem wzdłuż jej obojczyka, przez jej miękkie ciało.

Mal poczuła spływającą krew i zimną stal przy gardle. Nagle zdało się jej, jakby jakaś siła rzuciła ją w dawno miniony czas, w tę nie kończącą się noc, na opuszczoną drogę, po której włóczyły się kłęby mgły z samego piekła rodem, pojawiały się i znikały, oplatały bezlistne, pokręcone drzewa. Jeszcze raz ujrzała ohydny obraz tego mężczyzny, półnagiego po tym, jak ją zgwałcił.

Przypomniała sobie tamten dotyk zimnej stali i jego chłód, z jakim prowadził nóż po jej szyi, sprawdzając jego ostrość…

A teraz czuła przenikliwe spojrzenie tych palących oczu, żądających, aby patrzyła na niego, aby go widziała, zanim zdecyduje się ją zabić. Musiała na niego spojrzeć! Napotkała jego wzrok.

Już wiedział, że ma ją w swojej mocy. Znów nad nią panował.

– No więc, Mary Mallory – powiedział odprężony, znów z siebie zadowolony. – Widzę, że nauczyłaś się tego i owego od czasu naszej ostatniej randki – wydał z siebie zasapany charkot, mający być” śmiechem.

– Było z ciebie takie żałosne nic! Zaskakujące, że ty naprawdę myślałaś, że taki mężczyzna, jak ja może się tobą zainteresować – zaśmiał się znowu.

– Tania kobieca próżność, moja Mary Mallory, przywiodła cię do upadku, nie ja!

Mal wpatrywała się w oczy, które prześladowały ją w nocnych koszmarach przez prawie dwadzieścia lat. Wświdrowywały się w jej źrenice, podobnie jak te słowa, przenikające w głąb mózgu, słowa o nędznej imitacji kobiety, jaką była, gdy ją spotkał, o tym, jak z góry się domyślił, że będzie łatwa, jak nią pogardzał.

Nienawiść rosła w niej jak gigantyczny kwiat. Czuła ostrze noża na szyi, ale nie czuła już strachu. Stała się niewrażliwa na jego złośliwości, uodporniona na tkwiące w nim zło.

Zamknęła oczy i modliła się o siłę, zmuszała się do przypomnienia sobie całego ogromu krzywd, jakie wyrządził jej ten człowiek, jak niemal zrujnował jej życie, ile męczarni jej zadał. Pomyślała o Racheli i o Mary Ann, o Summer Young i o Suzie. Na końcu o swojej nieznanej córce, która mogła stać się jego następną ofiarą. Zrozumiała, że musi go zabić.

Rozpierało go zadowolenie z samego siebie. Opowiadał jej, co z nią zrobi.

Zazwyczaj jego dziewczyny nie miały okazji go słuchać, na tym bowiem etapie były już nieprzytomne, z Mary Mallory było jednak inaczej. Chciał, żeby z najdrobniejszymi szczegółami usłyszała o tym, co ją czeka, o bólu, jaki jej zada, o piekle, jakie na nią czeka.

– Nie zapominaj, że jestem anatomopatologiem – szepnął. – Masz do czynienia z ekspertem. Z jedynym wyjątkiem: zazwyczaj rozkrawam ludzi po ich śmierci – zaśmiał się ze swego dowcipu. Opowiadał jej obrazowo, dokładnie, jaką jej część planuje wyciąć, jaką przekroi, jaką rozetnie…

Mal stała się głucha na jego słowa. Cała jej uwaga koncentrowała się tylko na zbieraniu siły, na przypomnieniu sobie chwytów, jakich nauczyła się na kursie samoobrony. Skądś, jakby z innego wymiaru, dochodziło ją szczekanie psa i odgłos pazurów drapiących drzwi od sypialni, to jednak nie była pora na rozpamiętywanie błędu, jaki popełniła, zamykając go tam. Śmierć zagląda jej w oczy! Och, Harry…! Harry, co bym dała za to, żeby jeszcze raz cię zobaczyć!

Blake spojrzał na chwilę w stronę sypialni. Pies stawał się problemem. Sąsiedzi z pewnością go usłyszą i przylecą z interwencją albo zatelefonują na policję.

Musi zabrać stąd tę jędzę.

– Wstawaj, dziwko! – szarpnął ją za ramię.

To była jej jedyna szansa… Wywinęła się i wbiła mu rozczapierzone palce w oczy. Krzyknął z bólu i puścił ją. Kopnęła go, ale on schwycił jej stopę i przewrócił na podłogę. Wrzeszczała, drapała, waliła łokciami, kolanami, pięściami. Stary dywan perski podwinął mu się pod nogi i przewrócił go na podłogę. Na oślep ciął nożem, lecz tylko drasnął jej policzek. Mal nawet nie poczuła tego. Była jednym szalejącym płomieniem nienawiści.

Nie walczyła już o życie. Walczyła teraz, aby go zabić.

Squeeze kolejny raz skoczył łapami na klamkę i zahaczył ją pazurem. Drzwi się w końcu otworzyły. Wyskoczył na korytarz z głuchym charkotem wydobywającym się z piersi, z obnażonymi z wściekłości kłami.

Za późno! Blake zauważył go zbyt późno, gdy zwierzę w ostatnim skoku już nad nim wisiało. Potoczył się po podłodze od uderzenia, poczuł, jak kły zwierzęcia zagłębiają się w jego ramię.

Mal zerwała się na nogi. W ułamku sekundy przypomniała sobie, jak Harry przyrównywał swego psa do Houdiniego, zapewniał, że potrafi się wyrwać z każdego pomieszczenia, nie wyłączając sypialni. Lecz ona jeszcze nie skończyła… Musi go zabić… Zabić! Pobiegła do kuchni po nóż.

Pies zatopił kły w gardle mężczyzny. Blake krzyknął. Jego palce macały po dywanie, szukały, aż znalazły upuszczony nóż. Powiedział sobie, że jest mądrzejszy od psa, że jest mądrzejszy od nich wszystkich razem wziętych. I wbił nóż w pierś zwierzęcia.

Mal wróciła z rzeźnickim nożem Harry’ego. Usłyszała jęk Squeeze’a. Zobaczyła, jak odsuwa się od mordercy i chwieje. Nogi zaczęły mu się trząść, głowa opadała coraz niżej, w końcu, charcząc, osunął się na podłogę.

– Boże! – krzyknęła zrozpaczona. Dreszcze wstrząsały ciałem psa, krew plamiła jego białą, kudłatą sierść. Blake dźwignął się na nogi. Zalany był krwią. Mal dostrzegła jego szyję rozoraną z boku zębami zwierzęcia.

Przez nie kończącą się chwilę wpatrywali się w siebie.

Podniesiona do ciosu ręka kobiety trzymała nóż. Mogła teraz zabić. Mężczyzna był zdany na jej łaskę. Odwrócił się i, powłócząc nogami, dotarł do drzwi. Jeszcze raz spojrzał na nią oczami pełnymi nienawiści. Potem zniknął.

Nóż wysunął się z rąk kobiety i z brzękiem spadł na podłogę. Mal jęknęła i ścisnęła głowę dłońmi. Nie mogła tego zrobić, po prostu nie była w stanie tego zrobić. Gdyby zabiła, uległaby temu samemu złu, które zawładnęło nim. Podbiegła do drzwi, zatrzasnęła je, zamknęła na klucz.

Łzy popłynęły jej z oczu, gdy spojrzała na Squeeze’a. Krew sączyła się z niego na piękny dywan. Uklękła przy nim, dotknęła jego miękkiej sierści. Spojrzały na nią łagodne, jasnoniebieskie oczy. Pies dyszał krótkimi, płytkimi oddechami.

Podbiegła do telefonu, wybrała numer pogotowia policyjnego i zażądała natychmiastowej pomocy weterynarza. Powiedziała też, że był u niej doktor Blake i próbował ją zabić, lecz zamiast niej, prawie zabił psa. I że powinni poinformować detektywa Jordana, że zbrodniarz nadal grasuje.

Doktor Blake wiedział, że nie zostało mu wiele czasu na wykonanie tego, co musi zrobić, lecz przecież obiecał to matce, a dotychczas zawsze dotrzymywał danych jej obietnic.

Dotarł do samochodu, owinął krwawiącą ranę kosztownym jedwabnym szalikiem, założył marynarkę i przyczesał włosy. Żadnych nerwów! Musi wyglądać normalnie, jak spokojny, zwyczajny obywatel w drodze do domu. Policja ma już na pewno numer rejestracyjny jego samochodu, ale będzie go szukać w jego pied-aterre w Cambridge. To jedyny jego adres, jaki znajdą w swoich papierach. Choć tamtejsza dozorczyni może podać adres jego domu. Musi dojechać tam pierwszy.

Ruch na ulicach był niewielki, światła na skrzyżowaniach mu sprzyjały, samochodów policyjnych ani śladu. Wyglądało tak, jakby matka mu pomagała, pomyślał i uśmiechnął się. Krew przeciekała przez sweter, więc szczelniej otulił się kurtką. Próbował nie myśleć o bólu, lecz koncentrować się na prowadzeniu auta.

Wydawało mu się, że już w następnej sekundzie skręcał w wypieszczoną ulicę swego przedmieścia. Nie czekały na niego żadne samochody policyjne z migającymi światłami. Znów poczuł się niezwyciężony. Wjechał do garażu. Był w domu. W końcu pokonał ich wszystkich.

Zamknął dokładnie garaż i wszedł do domu. Dotarł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej butelkę wódki. Nalał do szklanki, dodał lodu i długo pił. Czuł się jak w letargu, osłabiony, wstrząsany zimnymi dreszczami. Stracił wiele krwi. Był lekarzem i zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, wiedział, że musi się śpieszyć. Wypił resztę wódki, a potem powoli, noga za nogą, stopień po stopniu powlókł się schodami na pierwsze piętro.

Przed drzwiami do specjalnego pokoju opadł na kolana. Ciężko dyszał. Z rany w szyi płynęła krew niczym nie pohamowanym strumieniem, plamiła wykładzinę.

Przestało go to obchodzić. Poszperał w kieszeni w poszukiwaniu klucza, potem zmarnował wiele czasu i sił, zanim umieścił go w zamku. Przekręcenie klucza wyczerpało go ostatecznie.

Pokój pogrążony był w ciemnościach, tylko w wielkim akwarium, biegnącym wzdłuż jednej ze ścian, paliło się zielonkawe światełko. Na czworaka, na łokciach i kolanach, poprzez nieznośny ból doczołgał się do błyszczącego, szmaragdowego zbiornika. Woda szemrała łagodnie, kojąco, światełko przekształcało akwarium w jakiś dziwny, podwodny świat.

Wreszcie tu dotarł. Mimo tylu przeszkód! Dźwignął się na kolana, uniósł ręce w błagalnym geście.

– Wróciłem do domu, mamo! – powiedział. – Wróciłem do domu, jak ci obiecałem.

Kobieta, obracająca się powoli w przezroczystej szmaragdowej cieczy, nie mogła odpowiedzieć, ponieważ miała ciasno zaszyte usta. Nie mogła też go widzieć, bo zaszyte były również jej powieki. Nie mogła go już nakarmić, bowiem jej sutki zostały odcięte. I była martwa od wielu lat.

Jej obfite ciało było w takim doskonałym stanie, jak tamtego dnia, kiedy je zabalsamował, a jej zaszyte usta zdawały się uśmiechać, jak nie uśmiechała się nigdy za życia.

Zawsze był pewien, że któregoś dnia potrafi przerwać jej szatańskie gadanie, raz na zawsze. Był to jeden z powodów, dla których postanowił zostać lekarzem. Lekarze mogą robić to, co innym ludziom nie uchodzi bezkarnie. Mają dostęp do trucizn, mogą rozstrzygać o przyczynach śmierci, podpisywać świadectwa zgonu, nie spowiadając się przed nikim. Kiedy usłyszał o patologii, poczuł się jakby ktoś obdarował go wymarzonym prezentem. Jako anatomopatolog będzie dokładnie wiedział, co zrobić z martwym ciałem.

Zabił ją w słoneczne, letnie popołudnie nad brzegiem małego, posępnego jeziora w stanie Waszyngton. Nie czuła się dobrze, więc zaproponował jej przejażdżkę na świeże powietrze. Nie czuła się dobrze, ponieważ od pewnego czasu karmił ją maleńkimi dawkami arszeniku, dodawanymi do soku pomarańczowego, na tyle małymi, że nie mogły jej zabić, na tyle silnymi, że zmuszały ją do uskarżania się na zdrowie przed sąsiadami.

Siedzieli na wysokim brzegu nad jeziorem. Słuchał jej odwiecznych pretensji pod swoim adresem.

– Bóg jeden wie, co z ciebie za doktor! – zrzędziła poirytowana. – Nie potrafisz wyleczyć nawet własnej matki! Jako dziecko byłeś do niczego, a teraz jesteś jeszcze gorszy. Nie jesteś nawet mężczyzną!

Nie musiał się długo namyślać. Odwrócił się, spojrzał na nią wzrokiem tak lodowatym, jak jego serce, i kantem dłoni uderzył ją w szyję. Jej wpatrzone w niego oczy rozszerzyły się, napełniły zdziwieniem i zatonęły w nieświadomości.

Wyciągnął ją z samochodu, rozerwał suknię i z głową nisko pochyloną, jak atakujący bokser, zaczął pięściami okładać jej ciało, cios za ciosem, wściekle, z całej siły. Usiadł na chwilę, żeby złapać oddech, potem padł na nią, gryzł ją i drapał. A potem ją gwałcił, rżnął ją raz za razem, lecz nic się nie zdarzyło.

Miała rację. Był kompletnym zerem.

Wściekły i śmiertelnie upokorzony wziął skalpel i przeciął jej żyły w nadgarstku. Trysnęła z nich jasnoczerwona krew, i wtedy poczuł narastające w nim podniecenie. Złapał jej dragi nadgarstek i powiódł po nim nożem. Gdy konała, jego sperma mieszała się z jej krwią.

Trząsł się z rozkoszy, z całkowitego wyczerpania tym, co się zdarzyło. Teraz on posiadał władzę. Odtąd każdego wieczora dziękował jej z całego serca za ukazanie mu drogi.

Włożył jej ciało w specjalny worek, który zabrał z prosektorium, podciągnął zamek błyskawiczny i włożył do bagażnika jej własnego białego lincolna continentala. Włączył radio i przez całą drogę, szczęśliwy, nucił melodię nadawanego właśnie Koncertu Skrzypcowego Brahmsa.

Gdy już bezpieczny, znalazł się w garażu, gdy usłyszał metaliczne kliknięcie zamkniętych drzwi, podniósł klapę bagażnika, wyjął ciało i zaniósł je do kuchni.

Nie było żądnej krwi, żadnego paskudztwa, wszystko pozostało w worku. W garażu miał całe niezbędne wyposażenie: instrumenty chirurgiczne, płyny balsamujące, pojemniki. Przykrył podłogę plastikiem, nałożył gumowe rękawice i przystąpił do pracy.

Parę dni później poinformował tych niewielu przyjaciół, których miała, że umarła we śnie na wylew. Powiedział też, że zawsze pragnęła być kremowana i że nie będzie żadnej ceremonii żałobnej. Ci, którzy chcieliby w jakiś sposób złożyć hołd jej pamięci, mogą posłać czek na dowolnie wybraną fundację dobroczynną, wspomagającą dotkniętych zawałami i wylewami.

Po kilku tygodniach podzielił się z nimi wiadomością, że zaoferowano mu pracę w innym stanie, że wystawia dom na sprzedaż i że chciałby się z nimi pożegnać.

Potem wpakował jej zabalsamowane ciało wraz z resztą swoich rzeczy do bagażnika samochodu i odjechał do Chicago.

Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jej domu kupił ładną posiadłość w Bllomington Hills. Po wprowadzeniu się oddał jej jeden z pokoi na własność, jak przedtem, i zbudował w nim akwarium, aby móc ją oglądać, gdy odczuje taką potrzebę.

Ogromną przyjemność sprawiło mu przyglądanie się, jak łagodnie obraca się w płynie konserwującym, uśmiecha się bezgłośnie do niego, gdy on opowiada jej o „swoich dziewczynach”.

Potem przeprowadził się do San Francisco, następnie do Los Angeles, do innych wielkich miast z uniwersytetami, gdzie było mnóstwo dziewcząt. W końcu trafił do Bostonu.

Ukląkł przed nią z pokornie złożonymi rękami. Krew nieprzerwanie sączyła się z rany na szyi i wsiąkała w elegancki sweter.

– Już skończyłem, mamo! – powiedział.

Położył się przy akwarium. Wyjął z kieszeni skrwawiony nóż i długo, starannie go wycierał. Podniósł do twarzy dłonie i przez chwilę im się przyglądał. Potem precyzyjnie, ciągle był przecież doskonałym anatomopatologiem, przeciągnął skalpelem po jednym nadgarstku, następnie po drugim. Podniósł skrwawione ręce do góry i pokazał jej.

– Zrobiłem to, mamo! – zajęczał. – Zrobiłem to…

Nogi ugięły mu się w kolanach i przewrócił się na podłogę. Leżał na plecach i patrzył, jak wycieka z niego własna krew, własne życie, zupełnie jak to życie, które tyle razy zabierał innym. Powoli, z najwyższym trudem zwrócił twarz ku matce. Chciał ją jeszcze raz zobaczyć. Nienawiść zabulgotała w nim jak krew.

– Suka! – powiedział.

Harry żałował, że nie jedzie jaguarem. Syrena forda wyła, auto rozpruwało tłok panujący na jezdniach, mknęło jak pocisk przez skrzyżowania, nie zawracając uwagi na czerwone światła, ciągle jednak zbyt wolno, zbyt wolno! Próbował odsunąć myśli o Mal na dno świadomości i skoncentrować całą energię na Blake’u.

Z Mal wszystko było dobrze. Zmuszał się, by nie myśleć, co zrobiłby z doktorem, gdyby ten ją zabił, ale wiedział, że złamałby niejedno prawo.

Opony forda zajęczały, gdy ostro skręcił w ładną, podmiejską ulicę. Za nim hałaśliwie prały wozy ekipy. Światła w oknach sypialni zapalały się, gdy zaskoczeni mieszkańcy wyskakiwali z łóżek, żeby zobaczyć, co się u nich dzieje.

Lecz dom doktora Billa Blake’a był ciemny i głuchy.

– To tutaj, Rossetti! – Harry pchnął drzwi auta i sięgnął pod pachę po rewolwer. Broń pasowała do dłoni jak rękawiczka, gładka lecz śmiercionośna.

Chowając się w mroku, z Rossettim tuż za plecami, zbliżył się do budynku.

Policjanci z drużyny specjalnej wysypali się z wozów i rozsypali w tyralierę, przyklęknęli, przyłożyli kolby karabinów do ramion, mierząc w okna i drzwi domu.

Zapaliły się reflektory, zalewając światłem piękną, starannie utrzymaną posiadłość Blake’a policjantów powstrzymujących rosnący tłumek sąsiadów.

Szczelniej owijając się szlafrokami, gapili się w zdziwieniu na dramat, jaki rozgrywał się na ich spokojnej, szacownej ulicy.

Barierki szybko zostały rozstawione wokół domu Blake’a, samochody patrolowe szykowały się do natychmiastowego pościgu. Harry nie wiedział, czy Blake jest w domu, nie mógł jednak ryzykować. Podniósł mikrofon do ust i powiedział:

– Doktorze Blake, jest pan otoczony. Niech pan otworzy frontowe drzwi i wyjdzie z podniesionymi rękami. Proszę posłuchać dla własnego dobra.

Panujące w domu milczenie stało się wprost dotykalne. Można było usłyszeć buczenie samolotu gdzieś wysoko w górze. Na czystym niebie błyszczały gwiazdy.

– Blake! To twoja ostatnia szansa! – powiedział Harry do mikrofonu. Snajperzy zajęli pozycje bliżej domu. Niektórzy celowali z dachu sąsiedniego budynku, kilku przeskoczyło płot z tyłu posiadłości doktora.

Milczenie kłuło w uszy. Harry spojrzał na Rossettiego. Partner wzruszył ramionami.

– Stawiam stówkę, że facet jest w środku.

– Bierzemy go – powiedział Rossetti.

Harry dał sygnał. Huknęły strzały, rozbijając okna na piętrze. Lecz ciągle nie było żadnej reakcji. Harry przestrzelił zamek u drzwi wejściowych, ten jednak nie puszczał.

– Zamki jak w fortecy! – mruknął Rossetti. Nie mógł się z nimi uporać. Kryjąc się pod ścianami, obiegli budynek dookoła. Rossetti wybił szybę i przytulił się do ściany. W domu panowała nadal tak idealna cisza, że Harry słyszał pulsowanie krwi w skroniach. Szybko wybił resztki szkła. Przeskoczyli parapet i znaleźli się w środku.

Światło latarki obudziło jakby surrealistyczną poświatę w kuchni. Drzwi lodówki były otwarte, na kuchennym blacie stała prawie pusta butelka wódki. Nawet z daleka Harry dostrzegł krwawe maźnięcia na białej glazurze. Spojrzał w dół, na ścieżkę krwi prowadzącą przez otwarte drzwi do holu. Skinieniem głowy dał znak Rossettiemu.

Snajperzy z drużyny specjalnej bezszelestnie weszli za nimi, rozpłaszczyli się przy ścianach. Trzech z nich przyklękło z bronią wycelowaną w ciemność zgęstniałą u szczytu schodów.

Usta Harry’ego wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie, gdy przypomniał sobie ostatnie słowa Summer Young. Poczuł mdłości, kiedy z dna pamięci wypłynął obraz Suzie Walker takiej, jak ją znaleźli, a potem doktora Blake’a, krojącego ją znów na stole w prosektorium, ze skalpelem uniesionym nad jej ciałem, nucącego wesołą melodyjkę. Pomyślał o tych okropnościach, jakich doznała Mal, i o tym, że dziewczyna nigdy się od nich nie uwolniła. Cholernie chciał dostać Blake’a w swoje łapy. Zadrżał na samą myśl o tym.

Pobiegł schodami, przeskakując po kilka stopni na raz. Rossetti ruszył za nim.

Na szczycie zatrzymali się, rozejrzeli. Hol na górze był pusty, wszystkie drzwi były zamknięte, wszystko pogrążone było w ciemnościach. Rossetti trącił Harry’ego i pokazał mu bladą, zielonkawą poświatę w szparze pod jednymi drzwiami.

Harry coś usłyszał. Pochylił się do przodu i do jego uszu dotarł wątły, bulgocący dźwięk. Coś, jakby basen, pomyślał ze zdziwieniem.

Dali znak snajperom, którzy natychmiast znaleźli się na piętrze. Harry z całych sił pchnął drzwi. Z gotową do strzału bronią wtargnęli do pokoju.

Detektyw rozłożonymi ramionami powstrzymał policjantów. Spoglądał na Blake’a, leżącego na plecach z wytrzeszczonymi oczami, w kałuży własnej krwi. Nie potrzeba było żadnego specjalisty, żeby stwierdzić, że zbrodniarz nie żyje.

– Co, do cholery… – krzyknął zaskoczony Rossetti, przyglądając się zza pleców Harry’ego niezwykłemu widokowi.

Harry oderwał wzrok od ciała na podłodze. Zobaczył zmaltretowane ciało kobiety, które wolno, bardzo wolno krążyło w akwarium. Zrozumiał, że patrzy na chorobę, która toczyła duszę Williama Ethana Blake’a.

– Chryste! – zawołał wstrząśnięty Rossetti. – Czy my się nie znaleźliśmy przypadkiem w środku jakiegoś pieprzonego filmu grozy?!

Policjanci stłoczyli się przy drzwiach, patrząc z niedowierzaniem na tłuste ciało pływające w zbiorniku.

– Okay, chłopcy! – odezwał się Harry. – Na dziś koniec przedstawienia!

Nagle wygasły w nim wszelkie emocje. Nie był w stanie zrozumieć, jak człowiek potrafi zrobić coś takiego, jak może z tym żyć przez tyle lat, w izolacji, w służbie zła.

– Wpuśćcie doktora – rozkazał, gdy zobaczył lekarza, torującego sobie drogę przez tłum policjantów. – Robota jak zwykle… – ponuro rzucił Rossettiemu.

Kolejny raz zaczynały się znajome, rutynowe czynności: fotograf policyjny, lekarz, chłopcy z laboratorium kryminalnego. Zwyczajne życie policjanta…

– Chyba będziecie musieli mi wybaczyć… – odezwał się do Rossettiego, już bardzo formalnie. – Muszę pojechać do Mal. Gdyby szef się dopytywał, powiedzcie, że wziąłem wolny dzień na załatwienie spraw osobistych. – Było mu w tej chwili wszystko jedno, co sobie szef pomyśli. Przekonawszy się, do czego zdolny był Blake, musiał na własne oczy upewnić się, że Mal nic się nie stało.

Rossetti pomyślał, że Harry wygląda na faceta kompletnie wykończonego.

– Summer Young miała rację – zawołał w ślad za odchodzącym detektywem. – Ten był największym skurwysynem z nich wszystkich. Ale może dziewczyna spoczywać teraz w pokoju, Profesorku. A także Suzie i wszystkie inne.

Przeżegnał się, wymawiając ich imiona, i pomodlił się, aby to była prawda.

Загрузка...