43.

Podniósł jej dłoń do ust i ucałował każdy palec z osobna. Podziwiał jej szczerość, opanowanie i rzeczowy ton, jakim opowiadała o swojej tragedii.

Zdawał sobie jednak sprawę, ile ją to kosztuje.

– Mal – powiedział cicho. – Zrobiłbym wszystko, by wymazać to straszne wspomnienie z twojej pamięci.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– To jeszcze nie wszystko – powiedziała cicho. Harry wstał, dolał sobie bourbona, pociągnął łyk.

– Nie musisz tego robić, Mal. Nie ma żadnej pewności, że to ten sam mężczyzna.

Nie chcę, żebyś cierpiała. Zapomnij o wszystkim, to przeszłość.

Potrząsnęła stanowczo głową.

– To mój obowiązek. Muszę ci powiedzieć. Usiadł przy niej, ujął mocno jej dłoń.

Mary Mallory czekała w przyczepie, aż przyjdzie ktoś ze straży przybrzeżnej i powie jej to, o czym już wiedziała. Ze zaprzestano poszukiwań ciała matki.

Siedziała na winylowej kanapie i patrzyła na pokój. Wyczuwała w nim obecność matki silniej niż kiedy tu mieszkała. Ostry zapach papierosów, woń kawy, kwaśny odór biedy.

Wróciła do sypialni i spojrzała na ubrania matki, wiszące na metalowym pręcie.

Było ich niewiele, stare i zużyte. Wyglądały nieskończenie żałośnie i Mary Mallory zapragnęła zapłakać.

Na półce leżała torebka matki, czerwona ze złotym zapięciem, popękana ze starości i słonego wiatru. Pamiętała, kiedy ją kupiły. Była wtedy dzieckiem.

Pamiętała, jakim przeżyciem był dla niej widok matki, idącej ulicą z nową torebką dyndającą na pasku. Ale to zdarzyło się dawno temu. Czerwona torebka leżała na półce od dnia przybycia do Golden High.

Na podłodze poniewierały się buty: przydeptane kapcie, tanie czarne czółenka, kupione przed dziesięcioma laty na przecenie, i nigdy nie noszone, i stare, białe sandałki. Mary Mallory podniosła jeden, wsunęła w niego dłoń. Nigdy przedtem nie uświadamiała sobie, jaką drobną stopę miała jej matka.

Zmechacony niebieski sweter leżał na nie posłanym łóżku. Matka rzuciła go tam, zanim wyszła po raz ostatni popatrzeć na sztorm. Mary Mallory przyłożyła go do twarzy, wciągnęła w nozdrza zapach matki. Łzy polały się z jej oczu. Rzuciła się na łóżko, ogarnięta nagle rozpaczą, przyciskając sweter do piersi jakby tuliła matkę.

– Och, mamo, potrzebuję cię, potrzebuję cię! – zawodziła. – Mamo, chciałam, żebyś ty mnie potrzebowała. Chciałam powiedzieć, że cię kocham, ale nie zaczekałaś na mnie. Teraz już za późno. Wszystko się zawaliło. Chciałam, żebyś mi pomogła, tylko ciebie miałam – wypłakiwała swój żal w miękki, niebieski sweter.

Następnego dnia przyszedł mężczyzna ze straży przybrzeżnej i powiedział, że istnieje nikła szansa, by morze kiedykolwiek zwróciło ciało jej matki. Mary Mallory skinęła głową; powiedziała: „dziękuję panu za pomoc” i dodała: „trudno”.

Potem zamknęła drzwi i została sama.

Wróciła do sypialni i starła kurz z dużego lustra opartego o ścianę. Cofnęła się o krok i przyjrzała swojemu odbiciu. Przyłożyła dłonie do brzucha, stanęła bokiem do lustra i spojrzała ponownie. Jęknęła z rozpaczy. Rosło w niej dziecko poczęte z nasienia gwałciciela, szaleńca, który chciał ją zabić.

Wiedziała, że dziecko okaże się potworem. Miało przecież szaleńca za ojca. A matka nienawidziła go każdą cząstką swojej istoty. Dziecko musiało przecież wyczuć jej nienawiść, nawet w macicy.

Opanowała się, zdjęta strachem, że skończy tak jak matka. Założyła niebieski moherowy sweter i poszła na długi spacer, zastanawiając się, co począć.

Usiadła nad urwiskiem, patrząc na szary ocean. Dyszał ciężko pod chmurnym niebem. Wyobraziła sobie matkę, pływającą gdzieś w dole, ze smutkiem pomyślała, że otoczenie matki po śmierci jest równie szare i nędzne jak za jej życia.

Bardzo długo siedziała, próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Pragnęła, by nienawistny embrion zniknął z jej ciała. Modliła się, by Bóg go usunął, ale wiedziała, że nie może polegać jedynie na modlitwie. Usunęłaby płód sama, gdyby wiedziała, dokąd pójść, do kogo się zwrócić. Nie miała nikogo. Pozostawało jej tylko jedno.

Rzuci studia, urodzi dziecko i odda je do adopcji. Czekało ją siedem nieskończenie długich miesięcy. Z czego będzie żyła?

Mary Mallory podniosła się z ziemi. Obrzuciła posępny ocean ostatnim spojrzeniem. Wyprostowała się, wciągając w płuca ostre, słonawe powietrze.

Będzie odważna, będzie silna.

– W końcu zwyciężysz – powiedziała sobie. Pożegnała matkę, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała ścieżką nad urwiskiem w stronę przyczepy.

Spakowała szybko rzeczy swoje i matki do czarnych, plastikowych toreb. Zebrała naczynia i garnki, pamiętając, kiedy robiły to po raz ostatni, spragnione nowego życia. Dorzuciła pół paczki papierosów, prawie pustą puszkę z kawą i resztki jedzenia z lodówki.

Stała, spoglądając na sześć plastikowych toreb na podłodze. To wszystko, co jej pozostało po matce. Zaczęła żałośnie płakać. Po chwili gniew wziął górę nad smutkiem. Ona, Mary Mallory Malone, nie pójdzie w ślady matki. Jakoś przez to przebrnie, zostanie „kimś”, choćby miała to przypłacić życiem.

Załadowała torby do bagażnika i usiadła za kierownicą. Obrzuciła długim spojrzeniem miejsce, które długo nazywała domem. Zajechała na wysypisko śmieci i zostawiła na nim żałosne pozostałości po życiu matki.

Wyjechała z Golden, by nigdy nie wrócić.

Jechała na północny wschód, jak przyciągana magnesem. Miała niewiele pieniędzy, nie mogła sobie pozwolić na noclegi w motelach, spała więc w samochodzie, jadła w przydrożnych barach, dopóki żołądek się nie zbuntował. Wtedy przerzuciła się na salceson i ser Krafta, i ta stara, wypróbowana dieta z dzieciństwa postawiła ją na nogi.

Golden pozostało daleko za nią. Przed sobą miała miasto. Zerknęła na drogowskaz:

Tacoma 10 mil. Przeniosła wzrok na wskaźnik paliwa. Miała już tylko ćwierć baku.

Zostanie więc tam, gdzie skończy się benzyna.

Wjechała od gorszej strony miasta, ale nie mogła narzekać, tu właśnie było jej miejsce. Dzielnica oferowała tanie kwatery i Mary Mallone chodziła tak długo, aż znalazła dom schludniejszy od innych. Zapukała do drzwi.

Otworzył młody mężczyzna. Miał końską twarz, długie zęby i spoglądał na nią przyjaźnie.

.- Przyszłaś w sprawie pokoju? – zapytał.

Mary Mallory skinęła głową.

– Ile wynosi czynsz? Nie chciałabym marnować twojego czasu, jeżeli okaże się zbyt wysoki.

Przyjrzał się z namysłem najpierw jej, potem staremu samochodowi przy krawężniku.

– Masz pracę? – zapytał łagodnie.

Uniosła wysoko głowę i spojrzała mu prosto w twarz.

– Jeszcze nie – powiedziała nowym, stanowczym głosem. – Ale będę miała.

Ich oczy się spotkały i mężczyzna się roześmiał.

– Na to wygląda. Dobra, są dwa pokoje. Jeden jest maleńki, na strychu, bardzo tani. Drugi na pierwszym piętrze, większy, z oknem wykuszowym od ulicy, droższy – powiedział cenę. – Chcesz obejrzeć?

– Wezmę ten tańszy – powiedziała, idąc już do samochodu po rzeczy.

– Ale nawet go nie obejrzałaś! – zaprotestował.

– Nie muszę. Twój dom jest czysty, a cena mi odpowiada. Nędzarze nie mają prawa przebierać – dodała, wyjmując plecak z bagażnika.

Zbiegł za nią ze schodków.

– Pomogę ci – podniósł plecach z łatwością. – A propos, nazywam się Jim Fiddler.

– Mary Malone – powiedziała, ujmując jego wyciągniętą dłoń.

– To wszystko, co masz? – rzucił okiem w czeluść pustego bagażnika.

– Wszystko – zatrzasnęła maskę i poszła za nim do drzwi. – A w kwestii pracy – powiedziała z nadzieją. – Nie wiesz przypadkiem, gdzie mogłabym się zaczepić?

– Spróbuj w supermarkecie – rzucił przez ramię, prowadząc ją na trzecie piętro.

– Zawsze szukają pomocnic. Nie można tam nie trafić, to dwie ulice stąd. A jak już tam będziesz, możesz zajrzeć do drogerii i Burger Kinga.

Pomyślała z sarkazmem, że faktycznie przeszła długą drogę; od jednego supermarketu do drugiego. Potem przestąpiła próg małej facjatki, która miała stać się jej nowym domem i decyzja, by piąć się w górę, zostać kimś, zmieniła się w żelazne postanowienie.

Pokój był naprawdę mały. Mieściło się w nim wąskie łóżko, odrapana komoda z szufladami, służąca jednocześnie za nocny stolik. Kołki wbite w ścianę i smętna, różowa zasłona imitowały szafę na rzeczy. Na drewnianej podłodze leżał różowy dywan; a przy malutkim okienku stał różowy, stary fotel. Pomyślała, że choć taki stary, fotel wygląda przytulnie.

– Niewiele tego, ale przynajmniej w jednej tonacji – powiedział Jim z radosnym uśmiechem. – Odpowiada, panno Malone?

– Oczywiście – odparła szczerze. Marzyła tylko o tym, by zrzucić buty i usiąść w różowym fotelu, nie prowadzić samochodu, i nie myśleć.

– Czynsz płatny za tydzień z góry – powiedział Jim. – W porządku, uregulujesz przy okazji – dodał, widząc, że rozgląda się za torebką. Przyjrzał się dziewczynie uważniej. Miała ciemne sińce pod oczyma, wyglądała na znerwicowaną i kompletnie wykończoną.

– Napijesz się ze mną kawy? – zapytał zdawkowo. – Właśnie się zaparzyła, kiedy zadzwoniłaś.

Zerknęła na niego podejrzliwie przez grube szkła okularów. Uznała, że jest po prostu miły. Nie była do tego przyzwyczajona.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Pomyślał, że rozświetliła się jak niebo w Dzień Niepodległości, a przecież zapytał tylko, czy ma ochotę na kawę!

Zeszli razem ze schodów. Przemknęło jej przez myśl, że za parę miesięcy mogą okazać się problemem, ale natychmiast ją od siebie odsunęła. Zajmie się teraźniejszością. W ten sposób przebrnie przez siedem miesięcy, żyjąc z dnia na dzień, z godziny na cholerną godzinę, jeżeli będzie musiała.

Mieszkanie Jima mieściło się na parterze. W kuchni jakiś mężczyzna kroił ciasto.

Podniósł wzrok, kiedy weszli.

– To jest Alfie Burns, mój partner – przedstawił go Jim. – Mary Malone, nasza nowa lokatorka.

– Witaj, Mary – powiedział Alfie, wyjmując trzeci kubek i nalewając kawy.

Mary pomyślała, że jest bardzo wysoki, bardzo chudy i bardzo przystojny.

Przyglądała mu się znad krawędzi kubka. Okulary jej zaparowały, zdjęła je i przetarła oczy dłonią.

– Hej! – zawołał Alfie. – Czy ktoś ci mówił, że masz piękne oczy? Nigdy nie widziałem tak głębokiego odcienia błękitu – westchnął teatralnie, po czym dodał.

– Powinnaś zafundować sobie szkła kontaktowe. Szkoda ukrywać tyle piękna za szkłem od butelki – roześmiał się, ale Mary wiedziała, że jest to dobroduszny śmiech i nie poczuła się urażona.

Zapytali, skąd jest, powiedziała, że z Oregonu, powiedziała, że jej matka właśnie umarła, że musi przerwać studia na rok, ponieważ nie wiąże końca z końcem.

– Biedna mała – powiedział Jim ze współczuciem. – Słuchaj, w sprawie tej roboty w supermarkecie, kierownik jest moim dobrym znajomym. Powołaj się na mnie, powiedz, że tu mieszkasz, okay? Pomoże ci, jestem tego pewien.

Jim miał rację, jego nazwisko zdziałało cuda i następnego dnia Mary została zatrudniona w dziale warzywnym. Wszystko szło gładko, nawet poranne mdłości ustały, choć starała się jeść jak najmniej, w nadziei, że dziecko nie urośnie, a wraz z nim jej brzuch. Czasem pracowała na poranną zmianę, czasem na popołudniową, ale z każdej wracała na opuchniętych, obolałych nogach.

Z trudem wspinała się na strych i trzymała stopy w misce z zimną wodą, dopóki ból nie minął. Potem szła do małej kuchenki, odgrzewała zupę z puszki, robiła kanapkę i wracała do pokoju, żeby czytać książki, które pożyczyła od Jima.

Czasem, kiedy mijała jego piętro, wystawiał głowę z kuchni albo z pokoju i pytał, czy ma ochotę na kawę i ploteczki.

Ale to Alfie plotkował o ich przyjaciołach, o przyjęciach, na które chodzili.

Lubiła go słuchać. Nie znała ludzi, o których opowiadał, ale słuchając, miała wrażenie, że uczestniczy w ich życiu.

– Masz chłopaka, Mary? – zapytał Alfie któregoś wieczoru, parę miesięcy później. Pił piwo, ona i Jim – kawę.

– Och, nie! – zawołała znad swojego kubka.

– Ale nie jesteś lesbijką – kontynuował Alfie. Wyglądała na zaszokowaną.

– Oczywiście, że nie. Uśmiechnął się do niej.

– Mary Malone, jesteś chodzącą niewinnością. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

Gapiła się na niego, zrozumiawszy nagle, co chciał przez to powiedzieć. On i Jim byli homoseksualistami.

– Ja… mnie to nie… – wyjąkała. – Ja… Po prostu jeszcze nigdy nie spotkałam…

– Powiedz mi, Mary, jakim cudem ktoś tak niewinny, jak ty, wpędził się w takie kłopoty? – zapytał Alfie łagodnie.

Zalała ją fala gorąca. Zrozumiała, że wiedzą, i zrobiło jej się mdło ze wstydu.

Zwiesiła głowę, walcząc ze łzami.

– Byłaś u lekarza? – zapytał Alfie. W jego głosie nie było nawet śladu potępienia.

Potrząsnęła głową.

Popatrzyli na siebie. Jim uniósł brwi, Alfie westchnął z irytacją.

– Kotku, to nie katar, samo nie przejdzie. Musisz dbać o siebie, ustalić pewne rzeczy, podjąć decyzje.

Mary uniosła głowę i popatrzyła na nich, przerażona. Siedzieli naprzeciwko niej przy kuchennym stole, pełni niepokoju i troski.

– Ustalić? Co ustalić? – zapytała nerwowo.

Tym razem westchnął Jim; dziewczyna była z innej planety.

– Musisz ustalić, gdzie będziesz rodziła. Przecież nie tutaj?

Nigdy o tym nie pomyślała. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że dziecko potwora przyjdzie kiedyś na świat. Będzie żyło, a ona będzie jego matką.

– Może chcesz nam o tym opowiedzieć? – zasugerował Alfie, ale widząc jej przerażone spojrzenie, wycofał się natychmiast. – Dobrze, już dobrze, nie musisz. Ale martwimy się o ciebie. Chcemy coś dla ciebie zrobić, zanim wyjedziemy.

– Zanim wyjedziecie? – powtórzyła i szczęka jej opadła.

– Postanowiliśmy z Jimem wystawić dom na sprzedaż, przenieść się na rajską wyspę na Pacyfiku. Nie możemy cię tak zostawić, nie wiedząc czy z tobą wszystko okay. Leżelibyśmy na plaży, martwiąc się, co się z tobą dzieje. Chcemy ci pomóc.

Ale musisz nam podać jakieś fakty.

– Na przykład, kiedy masz termin? – wtrącił Jim. Wziął Mary za rękę i powiedział. – No dalej, Mary. Wyduś to z siebie.

Trzymał ją za rękę, kiedy mówiła, że dziecko ma się urodzić za trzy miesiące, że nie wie, co zrobi, ponieważ nie jest w stanie o tym myśleć. Wie tylko, że chce oddać je do adopcji.

– Nie chcę go widzieć na oczy! – zawołała z pasją. Spojrzała na nich zalękniona, ale nie wydawali się zgorszeni.

– Zrobiłem małe rozpoznanie – powiedział Jim. – Jest taki dom na przedmieściach, gdzie opiekują się kobietami w stanie błogosławionym. Podobno bardzo sympatyczne miejsce, wielki stary dom pośród ogrodów. Nie jest luksusowy, ale dobrze wyposażony i spokojny. I jest za darmo.

– Przytułek dla niezamężnych matek – powiedziała Mary bezbarwnym tonem, uświadomiwszy sobie w końcu, w jakie wpakowała się tarapaty.

– Teraz to się nazywa inaczej – powiedział Jim żywo, nie pozwalając jej pogrążyć się w rozpaczy. – Bądź praktyczna, Mary. Zajmą się tobą, zaopiekują.

Urodzisz tam dziecko, a oni przeprowadzą adopcję. Innymi słowy, zdejmą ci ciężar z ramion. Spójrz na to w ten sposób: za trzy, cztery miesiące będziesz mogła wrócić na uczelnię.

– Nadal mam stypendium – powiedziała i promyk słońca rozświetlił mroczną przyszłość.

– No pewnie! Tu masz numer telefonu, zadzwoń zaraz. My z Alfie’em pójdziemy się przejść kawałeczek, może kupimy butelkę wina. Wypijemy za naszą rajską wyspę i twoją przyszłość na uczelni. Zgoda?

Mary mogłaby go ucałować, ale nie śmiała. Poczekała aż wyjdą, wzięła głęboki oddech i wykręciła numer telefonu.

Odebrała kobieta o przyjemnym głosie i Mary wyjaśniła nerwowo, kim jest i w jakim znalazła się położeniu.

– Przyjdź jutro, dziecko, jeżeli możesz – powiedziała energicznie pani Rhodes.

– Mamy mało wolnych miejsc, ale chcielibyśmy cię przyjąć, jeżeli spełniasz warunki.

Ranier House leżał prawie za miastem, pośród łąk. Mary Mallory dotarła tam w deszczu i zdążyła przemoknąć na krótkim odcinku między parkingiem a przeszklonymi drzwiami.

Dom został zbudowany na przełomie wieków przez bogatego barona i pod względem architektonicznym był mieszanką drewna w stylu Tudorów i czerwonej cegły a la stan Waszyngton. Był ogromny, kwadratowy i posępny. Wewnątrz przypominał internat, drewniane podłogi, nagie, białe ściany, zniszczone meble i zapach stołówkowego jedzenia.

Kiedy czekała w holu, minęły ją dwie kobiety w zaawansowanej ciąży. Obejrzały ją od stóp do głów i poszły dalej, objęte ramionami. Pomyślała ze zgrozą, że za parę miesięcy ona też będzie tak wyglądać.

Wkrótce nadeszła pani Rhodes. Była niska, chuda i energiczna. Mary podała jej swój wiek, adres, miejsce pracy. Powiedziała o uczelni i o stypendium. I o matce. Pani Rhodes zapisała wszystko, po czym zapytała o nazwisko ojca dziecka.

Mary zacisnęła usta i przecząco potrząsnęła głową.

– Nie ma ojca – powiedziała posępnie.

– Moja droga, jeżeli dziecko ma być adoptowane, musimy poinformować o tym ojca – pani Rhodes popatrzyła na nią z irytacją. Wszystkie dziewczęta były takie same, nie chciały powiedzieć.

– Prędzej je zabiję – powiedziała Mary spokojnym, bezbarwnym tonem. Pani Rhodes spojrzała na nią ostro. Sądząc po wyglądzie i tonie głosu dziewczyny, mieli do czynienia z poważnym przypadkiem. Przebiegła wzrokiem fakty z życiorysu Mary Mallory Malone. Niedawno zmarła matka… zaledwie osiemnaście lat, ciężarna i znerwicowana… bez ojca. Pomyślała, że lepiej jej pomóc.

– No dobrze, moja droga – powiedziała, starając się, żeby nie zabrzmiało to protekcjonalnie. Poniosła fiasko. – Myślę, że będzie najlepiej, jeżeli sprowadzisz się pod koniec miesiąca. W ten sposób będziesz mogła przepracować okres wypowiedzenia w supermarkecie. Możesz dokładać na swoje utrzymanie, ale jeżeli nie masz pieniędzy, to nic nie szkodzi. Ranier Lodge jest instytucją charytatywną. Najważniejsze, że znajdziesz tu opiekę.

Загрузка...