27.

Harry wybrał górski szlak przez las. Squeeze prowadził, co kilka minut wracając, by sprawdzić, czy idą za nim. Powietrze przesycone było zapachem wilgotnej ziemi, nad głowami ptaki wyfruwały z gniazd, zaalarmowane hałasem.

Po pół godzinie Mal oddychała z otwartymi ustami, ale ponieważ Harry maszerował nieprzerwanie, postanowiła, że się nie podda.

Kiedy po kolejnej pół godzinie dotarli na trawiasty płaskowyż, jej buty zmieniły się w żelazne imadła, ciężkie szorty ocierały uda, była zlana potem. Rzuciła się z ulgą na trawę, zbyt zdyszana, by mówić.

– Przyjemnie było, prawda? – zapytał Harry. Otworzyła oczy i wbiła w niego płonący wzrok.

– Sadysta!

Przykucnął przy niej, ostrożnie przeciągnął palcem po czerwonych otarciach na udach.

– Co masz pod spodem? – zapytał. Spojrzała na niego z przerażeniem.

– Wybrałeś sobie zupełnie niestosowną chwilę na zaloty, detektywie! Jęknął.

– Oddaj mi sprawiedliwość, Malone! Naprawdę nie próbuję cię uwieść. Chcę wiedzieć, co masz pod spodem, ponieważ nie możesz iść dalej w tych idiotycznych portkach. Chyba że lubisz, jak ci się ciało odrywa od kości.

– A! – powiedziała zbita z tropu. – W porządku. Mam na sobie bokserki.

– No to ściągaj spodnie. Natomiast pod żadnym pozorem nie wolno ci ściągnąć butów. Już ich nie założysz. Poczekaj chwilę! – przyklęknął przed nią i poluzował sznurowadła. Krew zaczęła krążyć swobodnie i Mal wydała westchnienie ulgi.

Odwrócił głowę, kiedy ściągała spodnie.

– Możesz już patrzeć – powiedziała, mocno zawstydzona. Spojrzał na nią i wybuchnął śmiechem.

– Patrzcie państwo! Różowe! – chichotał jak opętany.

– Harry Jordan, masz natychmiast przestać! – zawołała ze złością. – Nic ci do mojej bielizny.

– Ależ owszem, Malone. To za twoim różowym tyłeczkiem będę szedł całą długą drogę do domu – wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. – Trzymaj się mnie. Może być ślisko.

Byli w połowie drogi, kiedy zauważyła, że niebo się zachmurzyło. W ciągu paru minut przeszło wszystkie odcienie szarości, aż po barwę granitu. Deszcz załomotał w dach z liści jak seria z karabinu maszynowego, duże pojedyncze krople spadły im na głowy, zmieniając się szybko w potok.

Mal została w tyle. Harry szedł miarowym krokiem, obojętny na ulewę, a za nim biegł Squeeze powiewając ogonem jak flagą. Wlokła się za nim, zdecydowana nie narzekać. Ubranie przylgnęło jej do ciała, jakby wyjęła je z pralki. Nogi ją bolały, a szlak zmienił się w bagnisko. Poślizgnęła się i upadła. Poderwała się na nogi, zaciskając zęby.

– Nie będziesz narzekać – powiedziała sobie. – I z całą pewnością nie powiesz: po jaką cholerę zabrałeś mnie na tę idiotyczną wycieczkę. A już na pewno nie zaczniesz płakać…

– Spójrz! – Harry zatrzymał się tak nagle, że wpadła mu na plecy. Podtrzymał ją i przytknął usta do jej ucha.

– Tam, pod drzewem – szepnął.

Ujrzała rodzinę szopów przycupniętą pod gałęzią. Mama, tata i dwoje maleństw spoglądało na nich poważnie, okrągłymi oczami w biało-czarnych obwódkach. Mal nigdy nie widziała nic równie zachwycającego, a srebrna zasłona deszczu nadawała tej scenie jakiś magiczny charakter.

Harry ujrzał, jak uśmiech znów rozjaśnia jej twarz. Zgubiła swoją baseballową czapeczkę, mokre włosy oblepiały głowę. Bluzka i różowe spodenki pieszczotliwie przylgnęły do ciała, obryzgane błotem. Widocznie upadła, bo miała zdartą skórę na kolanach. Jednak się nie skarżyła.

– Chodźmy! – powiedział.

– Daleko jeszcze? – najchętniej odgryzłaby sobie język. Nie chciała tego powiedzieć. Wypsnęło się jej.

Rzucił jej kpiące spojrzenie spod uniesionych brwi.

– Chyba się nie poddajesz?

– Skąd!

– To dobrze. Byłoby przykro, gdybym musiał cię nieść.

Rzuciła mu mordercze spojrzenie i powlokła się za nim, noga za nogą, wpatrzona w błotnistą ścieżkę. Po bardzo długim, mokrym, bolesnym czasie, Harry zawołał:

– Dom!

Znajdowali się u podnóża wzniesienia, na którym stała chata. Mal wydało się Mont Everestem. Gapiła się na stromą ścieżkę i po raz pierwszy opadło ją zwątpienie czy dojdzie. Bolały ją uda, kolana miała starte, stopy wydawały się dwukrotnie większe niż normalnie.

– Chyba nie zrezygnujesz teraz, Malone?

Zajrzał jej w twarz. Usta jej drżały, ale nie miała zamiaru się poddać.

– Wejdę tam, choćby na czworaka – burknęła. Potrząsnął głową, nie mogąc się nadziwić jej uporowi.

– Nikt nie wymaga od ciebie podobnego aktu skruchy.

– Jesteś łajdakiem Harry Jordan! – zawołała i rzuciła się z determinacją w stronę urwiska.

Chwycił ją wpół. Okładała go pięściami, ale on tylko się roześmiał.

– Daj spokój, Malone, wiesz, że nie dojdziesz o własnych siłach. Wiedziała, że mówi prawdę, choć nienawidziła go za to.

Wniósł ją aż na piętro, do jej pokoju. Posadził w fotelu, podłożył ogień pod stosik drewna, już przygotowany w kominku i pomaszerował do łazienki.

Drań, nie jest nawet zdyszany, pomyślała Mal z goryczą. Słyszała, jak puszcza wodę do wanny, potem zapach lilii wypełnił pokój.

Kiedy wrócił, ogień już trzaskał na kominku.

– Kąpiel gotowa, madame – powiedział. Jak przewidywał, siedziała dokładnie w takiej pozycji, w jakiej ją zostawił.

Ukląkł i rozsznurował jej buty, zsunął je najostrożniej jak potrafił. Jęknęła, kiedy ściągnął grube skarpety. Szlak bąbli znaczył duże palce u nóg, pięty miała starte. Harry westchnął i znowu poszedł do łazienki. Po chwili wrócił z wodą utlenioną i watą.

Tkwiła w fotelu z odrzuconą do tyłu głową i nogami sterczącymi sztywno, jak u zepsutej lalki.

– Będzie trochę piekło – ostrzegł. Oczyścił jej otarte kolana i stopy.

– Auuu! – syknęła, nie otwierając oczu. – Au, au…

– W porządku, już po bólu. Czas na kąpiel.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego z niechęcią, ale wziął ją na ręce i zaniósł do łazienki.

– Zakładam, że sama potrafisz się rozebrać?

– Zakładasz słusznie! – spiorunowała go wzrokiem. Uśmiechnął się promiennie i zamknął drzwi.

– Aha, Malone? – wsunął głowę do łazienki i usłyszał jej jęk. – Chciałem zabrać cię na kolację do miejscowego pensjonatu, ale myślę, że potrzebujesz trochę czasu na lizanie ran. Co powiesz na to, żebym coś ugotował?

– Ty? Ugotował? – roześmiała się sceptycznie.

– Spróbuj, zanim zaczniesz krytykować, Malone – powiedział z wyższością i zniknął.

Leżąc w gorącej wodzie w wielkiej starej wannie na wygiętych nóżkach, Mal pomyślała, że jest to najprzyjemniejszy moment tego koszmarnego dnia.

Koszmarnego, jeżeli nie liczyć pikniku. I spotkania z rodziną szopów, zerkających na nią poprzez deszcz. I widoku Squeeze’a, którego rozsadzała zwyczajna radość życia.

Pławiła się w wodzie niby foka, czując jak ból ulatuje, a cudowne ciepło przenika ją na wskroś. Woda pachniała liliami. Na wiktoriańskiej umywalce zauważyła ledwo napoczęty flakon wonnego olejku. Nie mógł należeć do matki Harry’ego. Po prostu nie był w jej stylu. Harry musiał to kupić specjalnie dla niej.

Pomyślała z rozbawieniem, że nie wkupi się w jej łaski butelką płynu do kąpieli.

Nie po tym, co jej zrobił!

Wyszła z wanny, otuliła się ogromnym ręcznikiem kąpielowym i szybko przebiegła do sypialni. Przycupnęła przed kominkiem, rozkoszując się ciepłem. Był taki moment, tam na szlaku, kiedy myślała, że nigdy się już nie rozgrzeje.

Rozczesała włosy, natarła kremem nawilżającym osmaganą wiatrem twarz, wklepała balsam w rany. Zawahała się na sekundę, po czym, nie dając sobie czasu do namysłu, obficie skropiła się „Nocturenes”.

Założyła męską, flanelową koszulę, o parę numerów za dużą, grube wełniane białe skarpety i przetrząsnęła walizkę w poszukiwaniu szlafroka. Widocznie zapomniała go zapakować. Zła, naciągnęła na piżamę niebieski sweter.

Przyjrzała się sobie w lustrze. Twarz miała zaróżowioną po kąpieli, nie umalowaną, włosy gładko przyczesane. Zdjęła kontaktówki i założyła małe okulary w złotej oprawce. Pomyślała, że jeżeli Harry Jordan miał wobec niej jakieś miłosne plany, zrezygnuje z nich w chwili, gdy ją zobaczy. Wyglądała jak chłopczyca. Nie mówiąc o tym, że nadal mogłaby go udusić gołymi rękami.

Kuśtykając sztywno po schodach, czuła aromatyczne zapachy z kuchni. Lampy płonęły, w wielkim kominku paliło się olbrzymie polano. Jedna ze starych płyt Miffy potrzaskiwała cicho, ale muzyka była dobra: Nat King Cole śpiewał „When I Fali In Love”. A na stoliku do kawy stała otwarta butelka wina i dwa proste, lecz piękne kieliszki.

Mal ulokowała się na kanapie najbliższej kominka. Wysoko oparła stopy i westchnęła z ulgą, zastanawiając się, ile upłynie czasu nim zagoją się bąble i znów będzie mogła założyć buty. Deszcz nadal bębnił o ścianę okien, widziała wierzchołki drzew targane wiatrem.

Głębiej wtuliła się w kanapę, czując przypływ dobrego samopoczucia. Obserwowanie burzy z zacisznego pokoju dawało dziwne poczucie bezpieczeństwa.

– Tutaj jesteś! – Harry stanął w drzwiach. Ubrany był w ukochane dżinsy, białą koszulę i kucharski fartuch w biało-niebieskie pasy. Przez ramię miał przerzucony idealnie czysty ręcznik do naczyń. Wypisz wymaluj – francuski kelner. Nalał wino do kieliszków, zerkając na nią z ukosa. Zauważył flanelową piżamę, sweter, nie umalowaną twarz i małe, złote okularki.

– Lepiej się czujesz?

– Dziękuję, tak. Ale nadal jestem na ciebie wściekła za tę wyprawę. Bolesny grymas wykrzywił mu twarz. Podał jej kieliszek i przesunął dłonią po zmierzwionych włosach.

– To przez te twoje idiotyczne buty. W dobrym obuwiu przeszłabyś jeszcze z dziesięć mil.

– A tak, ile mil przeszłam? – Zabrzmiało to zgryźliwie. Wzruszył ramionami.

– Pięć. Może sześć.

– Pionowo w gorę.

– Daj spokój, stopień nachylenia był niewielki.

– Niewielki!

Złowrogo błysnęła ku niemu oczami.

– Mogłaś dać sobie spokój w każdej chwili, gdy szliśmy pod górę – powiedział rozsądnie. – Skąd mogłem wiedzieć, że cierpisz? Jesteś męczennicą, czy co?

Wiedziała, że ma rację. W kłopoty wpędził ją własny upór. I nowe, drogie buty.

– Znowu się kłócimy – zauważyła pojednawczo.

Ich oczy się spotkały i poczuła w powietrzu dziwne napięcie.

– Wino jest zbyt dobre, żeby się przy nim kłócić. Mal podniosła kieliszek do ust i upiła łyczek.

– Czy jedzenie będzie równie dobre?

– Jedzenie! – pobiegł do kuchni, a ona uśmiechnęła się, odprężona. Harry miał rację; takim wieczorem można się tylko delektować. Burza za oknem, trzaskający ogień w kominku, światło lamp, słodka muzyka, dobre wino. Westchnęła z zadowoleniem. Wszystko to było warte niemal katorżniczego marszu po górach.

– Podano do stołu! – Harry wrócił z tacą. – Pomyślałem, że zjemy przed kominkiem. Omlet frittata – mój jedyny powód do kulinarnej chwały.

Postawił tacę i odkroił kawałek grubego, lekko przypalonego omleta. Ułożył go na zielonym talerzu w kształcie liścia sałaty i wręczył Mal.

– Omlet van Gogha – powiedziała z podziwem. Zapatrzony w nią nie słuchał. – Pamiętasz kanapkę Mattise’a?

– Myślałem właśnie jak ładnie dziś wyglądasz. Sweter harmonizuje z kolorem twoich oczu. I podobają mi się okulary.

– Teraz wiesz już najgorsze. Oto prawdziwa ja – nie mogła znieść, kiedy tak na nią patrzył. Jakby wiedział o niej więcej niż ona sama.

Harry obrzucił ją sceptycznym spojrzeniem, ale powiedział tylko:

– Jedz omlet, Malone, zanim ostygnie. Ugryzła kawałek.

– Jest doskonały – powiedziała ze zdziwieniem. – Co w niego włożyłeś?

– Szparagi, ziemniaki, kurczaka… Prawdę mówiąc – piknik. Poza tym jajka, trochę cebuli, szczyptę czosnku.

– A twierdziłeś, że nie umiesz gotować.

– Bo na tym kończą się moje umiejętności. Zazwyczaj zadowalam się pizzą z kuchenki mikrofalowej.

Roześmiała się.

– Ja płatkami kukurydzianymi. Główne danie mojego dzieciństwa.

– Opowiedz mi o tym dzieciństwie.

Podniosła kieliszek do ust, umykając wzrokiem w stronę płomieni.

– Szkoda psuć taki piękny wieczór rozmową o mnie. Potrząsnął głową z irytacją.

– Znowu zaczynasz! Wszystko jedno, taka była umowa, pamiętasz? Ja opowiadam swoją historię, ty swoją. Jak dotąd tylko ja dopełniłem warunków.

Mal przeredagowała swoje życie tak, że niewiele zostało z oryginału. Prawie uwierzyła, że fikcja jest prawdą. Wymazała najbardziej bolesne fragmenty, pozbyła się ich wraz z osobą Mary Mallory Malone.

Poczuła jak policzki jej płoną i ściągnęła sweter. Powachlowała twarz dłonią, udając że rozgrzewa ją ogień, a nie spojrzenie szarych oczu.

Płyta Nat King Cole’a z cichym zgrzytem dobiegła końca. Harry stanął przy półce, w zamyśleniu przesuwając palcem po grzbietach płyt. W końcu wybrał krążek, nastawił adapter i wrócił do Mal, przygaszając po drodze światła.

Polano przewróciło się, posyłając w górę komina fontannę iskier, deszcz bębnił w szyby, Sinatra śpiewał miękko „fly with me fly, Let’s fly away…”

Mal czuła się trochę tak, jakby frunęła, zawieszona w przestrzeni i czasie.

Istniał tylko ten dom uczepiony urwiska, z dala od świata. Wszystko to razem było niebezpiecznie uwodzicielskie.

– Przyjeżdżam tu często sam – odezwał się Harry. – Po dniu wspinaczki albo jeździe na rowerze, zapalam ogień, otwieram butelkę, nastawiam płytę…

– Przygaszam światła…

– Jasne, że przygaszam światła. Dzięki temu widzę drzewa i księżyc.

– Na wypadek, gdybyś nie zauważył, dzisiaj nie ma księżyca.

– Mówiłem ogólnie.

Spoglądała na niego znad brzegu kieliszka, myśląc o kobietach, które tu przywoził. Trudno oczekiwać, żeby mężczyzna taki jak Harry był zawsze sam.

Poczuła ukłucie zazdrości i powiedziała sobie, że życie płciowe Harry’ego Jordana nie powinno ją w ogóle interesować. „Doprawdy?”, szyderczo podszepnął jakiś głos. „Więc dlaczego chcesz wyciągnąć rękę i dotykać go? Dlaczego nie możesz oderwać od niego oczu?”

Harry nie mógł oderwać oczu od niej. Twarz miała zarumienioną, jasne włosy wyschły i gładko okalały jej głowę, niebieskie oczy wydawały się wielkie za szkłami okularów. Mógł się założyć, że bez nich nie widzi na dwa kroki przed sobą.

Mal podniosła się z kanapy, zahipnotyzowana. Stanęła o krok od Harry’ego i ich oczy spotkały się ponownie wywołując uczucie naelektryzowania. Mal dreszcz przeleciał po plecach.

– Harry, dlaczego właściwie zawarliśmy tę umowę o braku zobowiązań? – zapytała cicho.

– Polityka niezaangażowania – mruknął trochę bez związku. Położył dłonie na jej ramionach i Mal pomyślała, że stopi się pod jego dotknięciem.

– Zawsze możemy umieścić zastrzeżenie: „z wyjątkiem dnia dzisiejszego”.

Zdjął jej okulary i ostrożnie odłożył na stolik. Patrzyła na niego oczami krótkowidza, serce biło jej gdzieś w przełyku. Uniósł dłoń i przesunął palcem po jej wargach. Mal zadrżała. Zamknęła oczy, kiedy całował jej brwi, powieki i przesuwał językiem po rzęsach.

– Słodko – powiedział niewyraźnie. – Bardzo słodko. Zastanawiałem się, jak smakujesz.

Polizał kącik jej ust, ucałował czubek nosa, wtulił twarz w jej szyję.

Westchnęła głęboko.

Przyciągnął ją, a ona objęła go za szyję, odchylając głowę, pragnąc, żeby ją tulił, żeby ją całował. Kiedy musnął wargami jej usta, zamruczała jak kot.

Zatraciła się w doznaniach, chcąc tylko, by ta chwila trwała i trwała.

Kiedy w końcu podniósł głowę, przylgnęła do niego instynktownie, nie otwierając nawet oczu. Harry spojrzał na nią z czułością, wziął na ręce i zaniósł na kanapę przed kominkiem.

– Mogę chodzić – zaprotestowała rozmarzona.

– A twoje bąble?

Ułożył ją na poduszkach. Wyglądała jak nastolatka w tej idiotycznej flanelowej piżamie i skarpetach, z potarganymi włosami, cała zarumieniona z emocji. Ale kiedy otworzyła oczy i rzuciła mu zagadkowe, na wpół błagające, na wpół odpychające spojrzenie, wiedział, że nie patrzy na zwyczajną dziewczynę.

– Jesteś zdenerwowana, Malone? – zapytał, ujmując jej lewą stopę i zdejmując skarpetę.

– Mallory – poprawiła. Zdjął drugą skarpetę.

– Nie odpowiedziałaś – zaczął masować stopę, łagodnie, rytmicznie.

– Oczywiście, że nie jestem zdenerwowana – patrzyła na niego oczami rozszerzonymi z przestrachu.

Przesunął dłonią wzdłuż gładkiej łydki, masując obolałe mięśnie. Było to cudowne uczucie i Mal odprężyła się.

– Mmmm, jak dobrze – zamruczała. – Cudownie… Kiedy mnie znów pocałujesz?

– Skoro o to prosisz… – wciągnął ją sobie na kolana, ujął w dłonie twarz.

Płynęły minuty, a oni się całowali. Chciała być bliżej niego, więc ściągnęła mu koszulę, gładząc nagie plecy o smukłej linii mięśni.

Jego dłonie znalazły się pod górą od niebieskiej piżamy, przemykały po jej skórze, zataczały kręgi wokół piersi. Mal jęknęła z rozkoszy, odchyliła się w jego ramionach, poddając pieszczocie.

Drżącymi palcami rozpiął jej piżamę. Spojrzał na Mal, ozłoconą arizońskim słońcem. Krągłe piersi, uwieńczone koralowymi brodawkami, dopraszały się dotyku.

Pochylił głowę, przemknął po nich językiem, smakując jej ciało, sunąc ustami coraz niżej i niżej.

Rozwiązał pasek piżamy i odsłonił ją całą. Obrysował palcami linię jej brzucha i Mal zadrżała. Wygięła plecy w łuk, kiedy nakrył dłonią wzgórek włosów i delikatnie przesunął palcem po najczulszym miejscu. Mal krzyknęła cicho, napierając na jego dłoń. Przywarł wargami do jej ust, kąsając, całując, podczas gdy jego palce wznosiły ją na szczyt. Z okrzykiem, będącym w połowie jękiem, pozwoliła mu zabrać się poza granicę samokontroli.

– Och, Harry! Harry! – jęknęła.

Była piękna w tym momencie poddania. Patrzyła jak zahipnotyzowana, kiedy się rozbierał. Przesunęła językiem po suchych wargach, pragnąc go, pragnąc mu się oddać.

Zrobiła mu miejsce obok siebie na kanapie.

– Harry – powtórzyła głębokim, miękkim głosem. – Harry…

Leżał już przy niej, chłonąc jej rozpalone ciało, smakując jej skórę, podczas gdy ona drżała pod dotykiem jego rąk. Potem miękko osunęli się z kanapy na dywan.

Miał ją pod sobą, rozświetloną płomieniem ognia. Zatonęła w jego oczach, czekała. Była wilgotna, piękna, zmysłowa, głęboko podniecająca i Harry poczuł, jak pożądanie zalewa go żarem. Ogarnął ją ramionami, znowu szukając jej ust.

Wczepiła mu dłonie we włosy, kiedy w nią wszedł, objęła go nogami, wybiegając mu na spotkanie.

Pragnął jej, teraz, natychmiast, drżał z pożądania, ale chciał zabrać ją ze sobą, chciał dać jej rozkosz.

– Poczekaj – szepnął. – Mal poczekaj… – wziął głęboki oddech, jak po długim biegu, próbując zapanować nad sobą, potem ona wymówiła jego imię cichym, łamiącym się głosem i był stracony.

Jej jęki narastały z każdym jego ruchem. Wsparł się na dłoniach, spoglądając na nią. Poszukał oczu Mal i ponownie wzniósł ją wysoko, by razem przetoczyć się przez krawędź i osunąć w otchłań, ciało przy ciele, usta przy ustach. Potem znieruchomieli.

Mal leżała pod nim, ciągle go sobą otaczając, dryfując gdzieś w przestrzeni, nie chcąc go wypuścić. Rozkoszowała się jego ciężarem, gładką, wilgotną skórą, ostrym zapachem mężczyzny.

– Mallory – jęknął, a ona uśmiechnęła się, powoli wracając na ziemię.

– Przygniatam cię – odsunął się od niej i Mal westchnęła z żalem. Seks nie był dla niej jedynie zaspokojeniem zmysłów. Oznaczał więcej niż przyjemność, oznaczał, że w momencie zjednoczenia jest kochana. Chciała, by to trwało jak najdłużej. Kiedy uwolnił ją od swojego ciężaru, była znowu sama.

Usiadła, obejmując kolana ramionami. Harry patrzył na nią przez długą chwilę, a ona próbowała odczytać jego myśli. Pochylił głowę i delikatnie ucałował zabąblowane palce, jeden po drugim.

Łzy wezbrały jej pod powiekami: twardy gliniarz był czułym kochankiem, uważającym i szczodrym.

Podniósł sweter, otulił jej ramiona, przygładził roztrzepane włosy. Ręce mu drżały tak samo, jak jej, kiedy go dotykała, w zdumieniu przesuwała palcami po jego policzku, po ostrym zaroście, który poranił jej delikatną skórę, choć ona nawet tego nie zauważyła.

Zdała sobie sprawę, że płyta Sinatry nadal kręci się na talerzu adaptera, mimo że muzyka dawno umilkła. Przyłożyła dłoń do piersi Harry’ego, poczuła jak wali mu serce i uśmiechnęła się.

Harry pomyślał, że ona jest jak świeca płonąca w mroku, rozświetlająca jego życie. Wziął kieliszek z winem i przytknął do jej ust. A kiedy się napiła, pochylił głowę i zlizał kropelki z jej ust.

– Nie potrzebuję wina – szepnął zdławionym głosem. – Mam ciebie. Uniosła ramiona nad głową i przeciągnęła się jak kot, zaspokojona. Aż do chwili, gdy Harry znów nakrył dłonią jej pierś, przesuwając kciukiem po brodawce. Wszystko zaczynało się od nowa.

Polano się przepaliło i osunęło w palenisko. Kiedy w końcu powrócili do rzeczywistości, na kominku pozostał tylko żar. Płyta nadal kręciła się bezgłośnie, butelka wina pozostała pełna.

Harry wysunął ramiona spod jej pleców. Zamruczała coś z niezadowoleniem.

Powiodła za nim wzrokiem, kiedy szedł przez pokój, pomyślała, że jest piękny.

Wyłączył adapter, wyjął z kanapy kordonkowy pled i parę poduszek. Uniósł jej głowę, wsunął poduszkę i nakrył Mal pledem. Potem położył się przy niej.

– Wygodnie?

– Mmmm – oczy miała na wpół przymknięte, powoli ogarniało ją przyjemne zmęczenie. Harry pocałował ją łagodnie, układając jej głowę w zagłębieniu swojego ramienia.

Miejsce jakby wymarzone dla ciebie, Malone – powiedział, zamykając oczy.

– Mallory – poprawiła go. I powiedziawszy to, zasnęła.

Squeeze obudził ich wczesnym rankiem, popiskując pod drzwiami. Harry powolutku wysunął zdrętwiałe ramię spod głowy Mal i wstał.

– Nie odchodź – powiedziała głosem zduszonym przez koc.

– Pies – wyjaśnił – zaraz wrócę.

Wypuścił psa i wrzucił nowe polano do kominka, podsycając żar antyczną, skórzaną dmuchawką.

Spojrzał na przykryty kocem wzgórek, nieruchomo spoczywający na dywanie. Spod pledu widać było tylko jej stopy, całe w bąblach. Pomyślał, że nawet stopy ma ładne. Naciągnął szorty i boso poszedł do kuchni.

– Cholernie jesteś pracowity, detektywie – pobiegł za nim rozżalony głos Mal.

Uśmiechnął się szeroko.

– Ktoś musi pracować, Malone! – odkrzyknął z kuchni.

Mal opadła z powrotem na dywan, nasłuchując dźwięków poranka, śpiewu ptaków, poszczekiwania psa i brzęku naczyń w kuchni. Wkrótce dotarł do niej zapach świeżo mielonej kawy, a Harry śpiewał w kuchni po hiszpańsku.

Była ciekawa, czy tańczy.

– Obsługa hotelowa.

Usiadła, naciągając wstydliwie koc na piersi. Oczy jej się rozszerzyły.

– Kawa. I bułeczki! Podsunął jej koszyk.

– Z jagodami na lewo, soczewica na prawo.

– Z soczewicą? Wyglądał na skruszonego.

– Obawiam się, że to moja jedyna słabość.

O! Wydawało mi się, że wczorajszej nocy naliczyłam ich więcej. Uniósł brwi.

– Zauważyłaś?

Zaśmiała się. Pochylił się, żeby ją pocałować.

– Jesteś okropnie potargana – powiedział, chwytając wargami jej ucho.

– Bardziej niż ty? Rozwichrzył jej włosy.

– Jedz swoją bułeczkę i przestań narzekać, Malone… Mallory.

– W końcu załapałeś – nagryzła jagodziankę. – Smakuje bosko.

– Niskokaloryczny raj dla podniebienia.

– Wcale nie są niskokaloryczne! – musiał się roześmiać, widząc jej oburzoną minę.

– Jasne, że nie. Chciałem tylko, żebyś zjadła je z czystym sumieniem. A jak kawa?

– Rozkosz.

– Czego więcej może pragnąć kobieta?

– Niewiele – przyznała, opierając się o niego wygodnie, zajadając jagodziankę i przyciskając koc do piersi.

– Za późno na koce – powiedział, popijając kawę. – Wszystko już widziałem – ku jego zdumieniu, oblała się rumieńcem. – Malone, nie musisz się wstydzić.

Pamiętasz mnie? Faceta z wczorajszej nocy?

Skinęła głową, zaczerwieniona po nasadę włosów.

– Umówiłam się z nim na randkę.

– A on zabrał cię na przyjęcie – szepnął, całując ją w kark. – Pozwoliłaś mu wsunąć rękę pod sukienkę.

– Jesteśmy odrobinę za starzy na pieszczoty na tylnym siedzeniu limuzyny.

– Wtuliła szyję w jego dłoń. Delikatnie masował jej kark.

– Och, Malone – westchnął tęsknie. – Nie były to niewinne pieszczoty.

Roześmiała się, dopiła kawę, przełknęła ostami kęs jagodzianki i wsunęła na nos okulary. Potem wstała, szczelnie otulona kocem.

– Idę pod prysznic – oznajmiła.

Harry siedział na kanapie i patrzył na nią. Ogarnęła wzrokiem jego szerokie ramiona, ciemne włosy na piersi, niebieskawy zarost, dopraszający się żyletki, mięśnie przylegające ciasno do żeber. Tak jak wczoraj lgnęła ona, ciało do ciała. Na samo wspomnienie zrobiło jej się gorąco.

Rzuciła mu rozradowany uśmiech i odeszła, uwodzicielsko kołysząc biodrami. Nie odrywał od niej wzroku. Była już w połowie pokoju, kiedy kordonkowy pled zaczął się zsuwać. Odwróciła się, rzuciła Harry’emu zmysłowe spojrzenie znad oprawki okularów, pozwalając, by pled zsunął się jeszcze niżej. Ciągnąc go za sobą, szła w stronę schodów.

– Jak śmietanka na brzoskwiniach – powiedział z podziwem Harry. Śmiała się, niespiesznie wchodząc na schody.

Загрузка...