20.

Miffy Jordan nie należała do kobiet przeciętnych, w niczym też nie przypominała typowej matki, która mogłaby już być babką. Była wysoka, miała zgrabne, długie nogi i smukłe ciało, które niewiele się zmieniło od czasu, gdy jako wysportowana dwudziestolatka poślubiła ojca Harry’ego. Z łatwością utrzymywała je w pierwotnym stanie, robiąc tylko to, co zawsze: żeglowała, grała w tenisa, spacerowała, pracowała w ogrodzie.

– Jestem po prostu w dobrym gatunku – odpowiadała krótko przyjaciółkom, kiedy z zazdrością dopytywały się, jak utrzymuje kondycję. – Moja matka była taka sama, babka też. To jest w genach Peascottów.

Geny Peascottów zasiliły parę generacji założycieli Bostonu, ale pani Jordan nigdy się tym nie pyszniła. Był to po prostu fakt. Ale, patrząc co rano w lustro, dziękowała Bogu, że dał jej dobry, peascottowski kościec.

Skończyła sześćdziesiąt pięć lat i jej twarz nie wymagała operacji plastycznej.

Żeglowała od dziecka – sztuki tej nauczył ją ojciec, a zmarszczki od patrzenia pod słońce traktowała jako pamiątki szczęśliwego życia. Jej kości policzkowe nadal utrzymywały niewielki ciężar gładkiego ciała.

Miała gęste, proste włosy w odcieniu stonowanej platyny, za który kobiety płacą majątek w zakładach fryzjerskich.

Ubierała się schludnie i konwencjonalnie, „szacownie”, jak mawiała, a garderobę kupowała w drogich sklepach i butikach, gdzie dobrze ją znano i rozumiano jej potrzeby. Jedyną biżuterią, jaką nosiła na co dzień – poza obrączką ślubną i złotym zegarkiem Cartiera, który mąż sprezentował jej przed trzydziestu laty – był sznur mlecznych pereł i perłowe kolczyki.

Prawdę mówiąc, Miffy Jordan wyglądała tak mieszczańsko, jak to tylko możliwe, ale w rzeczywistości była równie niekonwencjonalna jak jej syn.

Podróżowała po świecie samotnie; chodziła po Himalajach, wybrała się czterotonową ciężarówką w podróż po Saharze i beznadziejnie zmyliła drogę, uczestniczyła w wyścigach ferrari w Monte Carlo, spędziła miesiąc w buddyjskim klasztorze, przepłynęła Amazonkę od Brazylii do Kolumbii, cudem unikając najpierw zatrutych strzał Indian, potem bomby, przeznaczonej dla członka narkotykowego kartelu w Bogocie.

– Nie jestem typem mieszczki. Nie mogę spędzać całych dni, grając w brydża i popijając herbatkę – oświadczyła Harry’emu, kiedy powiedział, że powinna trochę przystopować, w końcu nie robi się ani trochę młodsza. – I tak nie umrę w łóżku.

Żaden Peascott tego nie zrobił.

Harry przypomniał sobie wszystkich przodków wielorybników, odkrywców i żeglarzy, jak również bankierów i filarów społeczeństwa i przyznał jej rację.

– Rób to, na co masz ochotę – powiedział. – Tylko, na litość boską, bądź ostrożna.

Jej szare oczy, takie same jak oczy syna, popatrzyły na niego trochę kpiąco.

– Oddaj mi sprawiedliwość, Harry. Dobrnęłam przecież bez większych potknięć do sędziwego wieku, zresztą łatwiej wpaść pod samochód w Bostonie niż na Saharze.

Nie można jednak było ukryć faktu, że ma już sześćdziesiąt pięć lat i odczuwa pragnienie typowe dla swego wieku. Wszystkie jej rówieśnice od dawna były babciami. Chciała, żeby Harry ponownie się ożenił i dał jej wnuka.

Lubiła pierwszą żonę Harry’ego, chociaż, gdyby to od niej zależało, wybrałaby mu inną towarzyszkę życia. Ale Harry zawsze był niezależny, zawsze był, zawsze będzie. Toteż ucieszyła się szczerze, kiedy zapowiedział, że na przyjęciu zjawi się z kobietą.

– Znam ją? – pobiegła myślą do uroczej córki przyjaciółki, z którą Harry umówił się parokrotnie, zanim w paradę weszła jego praca. Jak zawsze.

– Całkiem możliwe, choć wątpię, czy osobiście – brzmiała zagadkowa odpowiedź, która kazała jej zrobić przegląd wszystkich córek znajomych pań. Przygotowując przyjęcie urodzinowe była więc odrobinę bardziej podekscytowana, niż wynikałoby to z faktu spotkania starych przyjaciół, zdmuchnięcia świeczek i otwarcia prezentów.

Przyjęcie miało się odbyć w jej weekendowym domu, godzinę drogi za miastem. Był to rozległy, żeby nie powiedzieć rozlazły, stary dom – Jordanów, nie Peascottów – i zawsze budził w niej wspomnienia o mężu. Jak co roku o tej porze, pomyślała z żalem, że Harald nie doczekał tej chwili. Ale przecież pobierając się, zdawali sobie sprawę, że on ma czterdzieści lat, a ona dwadzieścia i najprawdopodobniej nie dożyją razem jej sędziwego wieku. Małżeństwo z Jordanem warte było jednak samotnej starości. Zresztą wiedziała, że Harry będzie przy niej, duchem, jeśli już nie ciałem, by życzyć jej wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

Sercem domu Jordanów była biała, drewniana chata z początku osiemnastego wieku. Przez lata bez ładu i składu dobudowywano do niej skrzydła i w rezultacie powstał galimatias pokojów o dziwacznych kształtach, labirynt korytarzy i schodów, czasami prowadzących jedynie na podest z widokiem.

Dom rozłożył się na małym wzgórzu. Z długiej, drewnianej werandy rozciągał się widok na okoliczne pastwiska, nakrapiane końmi i stadami owiec. Przez łąkę biegł strumień, w którym dzieci, odwiedzające Farmę Jordanów, starały się złowić na miniaturową wędkę brązowego, połyskliwego pstrąga.

Ze wszystkich swoich domów – a prócz farmy posiadała jeszcze stary pałac Peascottów na Mount Vernon Street w Bostonie i nadmorską willę w Cape Cod – Miffy Jordan najbardziej lubiła Farmę Jordanów.

Na trawniku, na tyłach domu wzniesiono olbrzymią markizę, obszytą żółtą taftą.

Stały pod nią okrągłe stoliki, nakryte żółtymi obrusami w ciemno-kremowe róże, na których Miffy kazała ustawić srebrne świeczniki z czasów Jakuba I, kryształy Lennoxa i talerze Heredona, choć mistrz ceremonii uprzedził ją, że coś z pewnością się stłucze.

– To się stłucze – potraktowała antyczną zastawę równie beztrosko jak jej syn antyczny dywan babki. – To przecież tylko talerze, są po to, by się nimi cieszyć. Proszę tylko, żeby miał pan pod ręką zapas na wymianę.

Zastęp najlepszych w mieście kamerdynerów i kelnerów dwoił się i troił. Szampan chłodził się w starych drewnianych cebrach. Pokoje pełne już były weekendowych gości, a następni jechali autobusami, które Miffy wynajęła z firmy transportowej.

Kwartet smyczkowy z bostońskiej szkoły muzycznej ćwiczył w głównym holu.

Orkiestra, grająca muzykę taneczną, miała przybyć nieco później. Zapowiadał się interesujący wieczór i Miffy nie mogła się już doczekać jego rozpoczęcia.

Pozostało jej tylko przywdziać niebiesko-zieloną suknię od Valentino, którą parę miesięcy temu kupiła w Rzymie, w drodze powrotnej z Turcji. I czekać na niespodziankę Harry’ego.

Harry stawił się w barze Ritza dziesięć minut przed siódmą. Usiadł w rogu, by móc obserwować drzwi. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie u „Ruby”, kiedy Mallory przyszła z deszczu i wyglądała niby tropikalny kwiat pośród chwastów.

Poprawił węzeł czarnego krawata, przeciągnął dłonią przez włosy. Były jeszcze wilgotne po kąpieli i zastanowił się przelotnie, czy je czesał. Pamiętał natomiast, że się ogolił.

Mając na uwadze nauki Rossetti’ego, wezwał kelnera i zamówił dwa martini z oliwkami, nie z cebulą, którą preferował jego kumpel.

Kelner postawił na stole martini wraz z talerzykiem orzeszków, i kiedy Harry podniósł wzrok, Mal stała w drzwiach.

Miała na sobie długą, granatową sukienkę z jakiegoś lekkiego materiału wyszytego maleńkimi, złotymi paciorkami, wyciętą głęboko z przodu. Suknia przylegała idealnie we właściwych miejscach, jakby została zaprojektowana specjalnie po to, by ukazać jej smukłe ciało. To krawieckie arcydzieło trzymało się na dwóch, ledwo widocznych ramiączkach. Harry mógłby przysiąc, że sprzedają je na miligramy.

Podskoczył do niej przez salę, ujął za rękę i złożył dworski ukłon.

– Wyglądasz olśniewająco – powiedział, trochę oszołomiony. – Co się nosi pod taką sukienką?

Rzuciła mu roześmiane spojrzenie i ruszyła w stronę stolika.

– Lepiej nie pytaj – powiedziała.

Tył sukienki wycięty był głębiej nawet niż przód i kiedy szła, materiał spływał po jej ślicznej pupie jak śmietanka po brzoskwiniach. Harry wziął głęboki oddech i ledwo usiedli, przesunął ręką przez włosy.

Spojrzała na niego surowo.

– Nie powinieneś tego robić. Teraz wyglądasz, jakbyś się zapomniał uczesać – roześmiała się. – Kiedy się nad tym zastanowić, nigdy nie widziałam cię uczesanego. – Oszacowała go powolnym spojrzeniem. Wyglądał pięknie i zupełnie swobodnie w doskonale skrojonym smokingu. Prawdę mówiąc, wyglądał jak facet z reklam Ralpha Laurena.

– Myślałam, że urodziłeś się w dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce. Cieszę się, że się pomyliłam.

– Szykowna rzecz, co? – przesunął palcami po jedwabnych klapach, uśmiechając się do niej porozumiewawczo. – Zamówiłem drinki.

Widząc, że z uniesionymi brwiami przygląda się swojemu martini, pośpieszył z wyjaśnieniem.

– Wiem z wiarygodnego źródła, że przy takiej okazji należy pić właśnie martini.

Kobiety uważają je za wytworny napitek.

Spróbowała ostrożnie.

– Nigdy jeszcze nie piłam martini.

– Ja nie doszedłem nawet do etapu margarity. Ich oczy się spotkały i wybuchnęli śmiechem.

– Nie wolałbyś piwa? – zapytała. Zaprzeczył ruchem głowy.

– Okazja wymaga szampana, a ty, jak zauważyła Doris przy naszym pierwszym spotkaniu w „Ruby”, jesteś kobietą, którą należy poić szampanem. Zamówiłem martini tylko po to, żebyś wiedziała jaki jestem „au courant” w eleganckim świecie.

– Więc to naprawdę randka?

– Jeżeli nie randka, to nie wiem, co nią jest.

– Wobec tego mam zamiar dobrze się bawić.

– Okay. Ja również – wziął ją za rękę i wymienili radosne uśmiechy. – Już od pięciu minut jesteśmy razem i nie padło ani jedno ostre słowo.

To jakiś rekord.

– Masz zamiar pić tę ciecz? Potrząsnęła głową.

– Oszczędzam siły na coś lepszego.

– Bardzo mądrze. – Gestem poprosił barmana o rachunek. – Musimy już jechać.

Wydawała się zaskoczona.

– Powiedziałeś, że przyjęcie rozpoczyna się o ósmej.

– Zapomniałem dodać, że godzinę drogi stąd. Mama zawsze urządza przyjęcia urodzinowe na farmie.

Mal z przerażeniem zerknęła na swoją suknię. Akurat odpowiedni strój na barbecue!

– Nie jestem odpowiednio ubrana na farmę.

– Nie martw się, fartuch i gumiaki dostaniesz na miejscu. Zapłacił rachunek, po czym wyprowadził ją z baru.

Mal zatrzymała się przy recepcji i odebrała paczkę opakowaną w złoty papier.

– Prezent urodzinowy – powiedziała w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie.

Harry jęknął.

– Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.

Olbrzymia, biała limuzyna czekała na nich przed drzwiami hotelu. Na jej widok Mal wybuchnęła śmiechem.

– Nieźle, panie detektywie! – powiedziała. – Czuję się jak hollywoodzka gwiazdeczka.

– Detektywi i gwiazdeczki nigdy nie prowadzą po alkoholu. Musisz wiedzieć, że nie robiłem tego od czasu studniówki. Z Jessicą Brotherton w różowej taftowej sukni bez ramiączek, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Nigdy przedtem nie widziałem tyle nagiej skóry na raz. Obejmowaliśmy się przez całą drogę do domu i ona pozwoliła mi włożyć rękę pod spódnicę.

Radośnie wyszczerzył do niej zęby.

– Nie liczyłabym na ponowny uśmiech losu, detektywie – powiedziała cierpko.

Przycisnął rękę do serca i spojrzał w niebo.

– Och, Malone, wiesz jak te słowa mnie ranią. Rzuciła mu jadowite spojrzenie.

– To przesądza sprawę – jesteś pomylony.

– Ja?! Myślałem, że to ty. Rozejrzała się za psem.

– Nie ma Squeeze’e?

– Nie przepada za przyjęciami. Został na noc z Myrą. Mal uniosła brwi.

– Myra jest tą drugą kobietą w moim życiu – wyjaśnił.

– Powinnam wiedzieć, że jest jakaś druga – powiedziała z rezygnacją. Limuzyna wydostała się z miasta i pomknęła w mrok.

Harry wyjął z kubełka z lodem butelkę ulubionego szampana i wręczył Mal kieliszek.

– Witaj na Farmie Jordana, Mal Malone – powiedział ciepło.

Była to wspaniała noc: balsamiczna, bezchmurna, księżycowa. W holu młodzi ludzie z kwartetu smyczkowego grali Haydna, kelnerzy kręcili się po ukwieconej werandzie, roznosząc kanapki i szampana. Goście rozłożyli się na trawnikach i przy strumieniu, a Miffy Jordan krążyła między nimi z wdziękiem, witając nowo przybyłych cichymi okrzykami radości i głośnym cmoknięciem w policzek.

– Nie znoszę całowania powietrza – mówiła, wręczając im chusteczki higieniczne.

Możecie wytrzeć szminkę, albo nosić ją jako odznakę honorową.

Długa, biała limuzyna wydawała się zupełnie nie na miejscu, kiedy wtoczyła się na podjazd za wynajętym autobusem.

– No, teraz już naprawdę czuję się jak gwiazda – powiedziała Mal, niepewnie zerkając na czarne mercedesy i saaby zaparkowane w podwórku.

– Stara gwardia nie hołduje zasadzie „zastaw się, a postaw się” – wyjaśnił Harry. – Z wyjątkiem mojej matki. Sama zobaczysz.

Miffy namawiała muzyków z kwartetu, żeby zagrali „Smoke Gets In Your Eyes”.

– To moja ulubiona piosenka – tłumaczyła, kiedy spoglądali na nią z niedowierzaniem.

Mal pomyślała, że jest ucieleśnieniem holywoodzkiego wizerunku doskonale wychowanej, bogatej kobiety w pewnym wieku: suknia Valentino, każdy niefarbowany włos na swoim miejscu, kości policzkowe jak brzytwy, twarde, smukłe ciało.

Harry uścisnął matkę, potem ujął rękę Mal i przedstawił ją Miffy.

– Mamo, to jest…

– Mallory Malone! – zawołała, zaskoczona. – Nigdy bym nie… Co za miła niespodzianka. Moja droga, jesteś jeszcze bardziej urocza niż w telewizji.

Witaj! Witaj na Farmie Jordana.

Dała Mal kleistego całusa, po czym wręczyła chusteczkę.

W tym domu nic nie jest pocałunkoodporne – powiedziała, biorąc Mal za ramię i prowadząc w tłum. – Chcę, żebyś poznała moich gości, sama rodzina i przyjaciele.

Zerknęła chytrze na Mal. – Nie martw się, nie pozwolę, żeby cię zagadali na śmierć. Nikt tu nie będzie bombardował cię pytaniami.

Poza tym, to mama jest gwiazdą tego przedstawienia – powiedział Harry. – Nie dopuści, żebyś ją przyćmiła.

– Czy to prezent, kochanie? – zapytała Miffy, ignorując syna. Jak miło z twojej strony. Harry znowu zapomniał. Zawsze zapomina. Harry, połóż to na stole z innymi prezentami. Otworzę je później.

– Po północy – powiedział Harry, znając urodzinowy rytuał jeszcze z czasów dzieciństwa. Matka przyszła na świat o północy, świętowała więc przez dwa dni. Z wybiciem dwunastej zdmuchiwała świeczki i otwierała prezenty.

Obejmując Mal, przedstawiała ją swoim przyjaciołom. W pewnym momencie obejrzała się przez ramię na syna. Uśmiechnęła się promiennie i z aprobatą skinęła głową.

Harry jęknął. Miał tylko nadzieję, że matka nie przypisze faktom większego znaczenia niż miały w rzeczywistości. Obiecał Mal randkę bez zobowiązań i tym razem miał zamiar dotrzymać słowa.

Загрузка...