Pstrykając palcami, szef Amy Wu, Dismas Hardy, powiedział do Wyatta Hunta, że mógłby założyć agencję detektywistyczną, ot, tak. Ale nie było to jednak, ot, tak. Najpierw musiał przekonać Biuro Ochrony i Usług Śledczych Kalifornijskiego Departamentu Spraw Konsumenckich, że okres jego służby wojskowej w Dywizji Dochodzenia Kryminalnego powinien liczyć się jako udokumentowana znajomość pracy policyjnej, prawa karnego lub wymiaru sprawiedliwości, a następnie, że lata pracy w SOD równoznaczne były sześciu tysiącom godzin doświadczenia w pracy detektywistycznej. Potem został oceniony przez Federalny Departament Sprawiedliwości i sprawdzony w kartotece karnej. Już nie wspominając o dwugodzinnym egzaminie pisemnym z prawa i przepisów. I w końcu spełnić musiał dodatkowe wymagania co do uzyskania pozwolenia na broń. Wszystko to zajęło, niemal nieprzerwanie, okres dwóch miesięcy.
Wtedy, cztery lata temu co do dnia, zawiesił szyld.
Teraz siedział plecami do ściany, przy dużym, okrągłym stole w rogu „U Sama”, klasycznej restauracji i knajpie na rogu Bush Street i Belden Alley. Dopiero co zakończył z powodzeniem poszukiwania dziewiętnastoletniej córki dentysty z Piedmontu, która wyprowadziła się z internatu uniwersyteckiego i zamieszkała z chłopakiem w dzielnicy Mission. Hunt stawił się jako pierwszy na przyjęcie rocznicowe. Siedząc samotnie przy stole, wziął pierwszego łyka ze swojego Bombay Sapphire Gibson i odetchnął z zadowoleniem.
Wiedział, że za kilka minut nie będzie bynajmniej brylował w towarzystwie znaczących, nawet nieco sławnych, jednych z odnoszących największe sukcesy prawników w mieście. Miał na sobie garnitur i krawat. Wśród nich cytować może trochę łaciny z ogólniaka, francuski z college’u i wszyscy go rozumieją – co więcej, chcą znać jego zdanie. Będą pić dobre wino, a obsługujący ich kelner Stephano będzie się zwracał do nich po imieniu.
Wydawało się to niemal niemożliwe. To, ile osiągnął.
Hunt wychowywał się w kilku rodzinach zastępczych, aż w wieku ośmiu lat, cudownym zrządzeniem losu, bezdzietna natenczas para, Richard i Anna Hunt, zdecydowała się go zaadoptować (krótko po czym mieli czworo naturalnych dzieci).
Kiedy otworzył agencję, nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad nazwą. W praktycznym sensie, jako nazwa, Klub Detektywów brzmiał rzeczowo, jakby grupa podobnie myślących zawodowców trzymała się razem i wykonywała dobrą robotę. W organizacji o nazwie Klub Detektywów zatrudnionych może być nawet pięćdziesięciu pracowników.
Naprawdę na początku był sam.
Następnie dołączyła Tamara Dade. Ona i jej brat Mickey byli dwójką z bardzo niewielu dzieci, które Hunt poznał w czasie pracy w SOD, a z którymi utrzymał kontakt. Tamara znalazła Hunta, gdy miała około czternastu lat, by podziękować mu za uratowanie jej życia, gdy była małą Tammy i została jej tylko łyżka stołowa masła orzechowego.
Zaczęło się od niespodziewanego telefonu, po czym zostali w nieregularnym kontakcie. Przed kilku laty Hunt wziął udział w rozdaniu świadectw, gdy ukończyła stanową szkołę średnią w San Francisco. Potem Tamara pracowała trochę w urzędach, szukając „prawdziwej” pracy, ale nic ekscytującego nie było na horyzoncie. Wtedy Hunt otworzył agencję i okazało się, że interes idzie dobrze, a on potrzebuje przynajmniej asystenta i osoby do pracy w terenie. Obecnie Tamara pracowała w biurze codziennie, wypełniając obowiązki recepcjonistki, kierownika biura, księgowej, sekretarki oraz, z uwagi na to, że studiowała kryminalistykę i zaczęła rejestrować godziny dochodzeniowe, czasami jako partner w terenie. Choć była wzorem wydajności w biurze, to jeszcze lepiej szła jej brudna robota w terenie – całkiem nieulękniona i pierwszorzędna w przesłuchaniach, a ludzie naturalnie jej się zwierzali.
Byli jeszcze całkiem krótko na rynku, gdy Hunt zadzwonił do Devina Juhle’a, by poprosić o pewne zastrzeżone informacje z wydziału ruchu drogowego, których nie mógł uzyskać normalnymi kanałami. Hunt znał kilku informatorów wydziału zabójstw, którzy zwykli wiedzieć, gdzie ukrywają się świadkowie. Po tym Juhle i jego partner Shane Manning zaczęli nazywać siebie klubowiczami. Kiedyś, gdy Hunt gościł u Juhle’a w domu na obiedzie – regularne wydarzenie – jego żona, Connie, odmówiła nakarmienia go, dopóki nie zrobi z niej członka klubu.
Cała sprawa nabrała znamion poufałości. Pewnego wieczoru, Amy Wu wstąpiła na drinka do „U Lou Greka” z Wesem Farrellem, jednym z partnerów w jej firmie, podczas gdy Hunt, Juhle i Manning, już nieco wstawieni, opracowywali regulamin klubu. Rozważali oficjalne przyjęcie cytatu z Saturday Night Live Willa Ferrella, opartego na piosence Fishbone’a, jako klubowego pozdrowienia: „Paskud, nie masz na to świadków, ej Pa-askud, hej, hej, ej Pa-askud”.
Naturalnie Amy i Wes wnioskowali o przyjęcie, ale Hunt i jego kompani udawali trudnych do zdobycia. Mimo wszystko, po co mieć klub, jeśli nie trzyma się jakichś standardów. Co Amy i Wes mogą wnieść? Wes nie wahał się ani chwili. Rozpiął koszulę i pokazał T-shirt, jaki miał pod spodem, na którym napisane było: „Wszystko jest lepsze na sterydach anabolicznych”.
– Codziennie mam inną – powiedział. – Całkiem możliwe, iż posiadam najpełniejszą na świecie kolekcję ohydnych T-shirtów.
Kiwając głowami z podziwem – Farrell przeszedł pomyślnie test osobowości i zostanie przyjęty – Hunt i gliniarze zwrócili się do Amy.
Wytarła łzę, która niespodziewanie zajaśniała na jej policzku.
– Nigdy, przenigdy, w całym życiu nie byłam w żadnym klubie – wyszeptała. – Nikt, nigdy nie pozwolił mi przystąpić. Och, nieważne.
Ewidentnie zraniona, odwróciła się i zrobiła kilka niezdecydowanych kroków. Hunt, czując się podle, przewrócił oczami i podniósł się, by spróbować naprawić nieco szkód moralnych, jakie wyrządził – mimo wszystko była jego przyjaciółką, nie wspominając o znaczącym źródle jego dochodu. Położył jej łagodnie dłoń na ramieniu:
– Amy, nie chcieliśmy… Odwróciła się, uśmiechając się szeroko:
– Żartujesz? – powiedziała. – Nie sądzisz, że ludzie gotowi są zabić, żeby mieć mnie w swoich klubach? – przyciągnęła go do siebie i cmoknęła w policzek. – Świetni kłamcy zawsze mają wzięcie, Wyatt. Nigdy nie wiadomo, kiedy możesz takiego potrzebować.
W końcu Amy poznała i była już zaręczona z Jasonem Brandtem, innym prawnikiem, który specjalizował się w przestępczości nieletnich, ale został przyjęty do klubu po tym, jak wygrał zakład z Huntem o to, że jest w stanie wprowadzić ich trójkę na jakikolwiek mecz Gigantów, w dowolnym terminie, bez biletów i rezerwacji. Czy też na jakikolwiek publiczny koncert, wydarzenie, happening. Brandt nie mógł pojąć, czemu ludzie w ogóle płacą lub kupują bilety, aby cokolwiek zrobić. Powiedział Huntowi, który naprawdę był skłonny w to wierzyć, iż w czasie wakacji na ostatnim roku studiów – zgoda, było to przed 9/11 – urządził sobie podróż po Stanach normalnymi liniami lotniczymi, zatrzymując się w Chicago, Bostonie, Nowym Jorku, Miami i Los Angeles, nie kupiwszy ani jednego biletu.
Wreszcie Hunt zatrudnił jeszcze jednego dorywczego pracownika, młodego Craiga Chiurco, do pomocy przy inwigilacji i niebawem Chiurco i Tamara zaczęli się mieć ku sobie. Teraz, po śmierci Shane’a Manninga, było ich ponownie ośmioro – czworo zatrudnionych, licząc Hunta – i czworo, którzy co jakiś czas robili sobie przerwę w swych codziennych zajęciach jako prawnicy, gliniarze i nawet matki, aby trochę zaszaleć, wyrwać się z rutyny.
Rano w biurze Hunt wypłacił każdemu pracownikowi premię w wysokości pięciuset dolarów. Dla nieregularnych, rocznica była dobrą okazją, by zjeść wspólnie obiad „U Sama” i pożartować.
Wes Farrell znowu zapuścił włosy, choć nie tak bardzo jak przed kilku laty, gdy sięgały mu za ramiona. Zebrane w kucyk długie włosy traktował jako bunt, podobnie jak dzisiejszą koszulkę, którą właśnie wszystkim pokazał: „Powiedziano mi, że nie będzie matmy”. Tłumaczył akurat, że woli bunty pozajęzykowe, jak jego włosy.
– No, to o co chodzi z tymi włosami? – spytał Wyatt Hunt.
– Nie podobają ci się? – zraniony Farrell położył rękę na sercu. – Całe tygodnie nad nimi pracowałem.
– Wiem. Są cudowne. Serio. Po prostu nie jest to typowy wygląd prawnika.
– Tony Serra też ma – powiedziała Amy Wu, mając na myśli legendarnego adwokata, o którym nakręcono nawet film. – Długie włosy, znaczy.
– Tony Serra nie jest raczej stereotypowym przykładem prawnika – powiedział Hunt.
– Ani, jeśli mogę zauważyć, ja – Farrell poczuł się urażony.
– Nie – powiedziała jego dziewczyna – nie jesteś. Samantha Duncan – niespokrewniona z Samem z restauracji – położyła dłoń na jego ręku i pochyliła się do Hunta.
– A jeśli chodzi o ten bunt, to nie zamierza obciąć włosów, aż coś będzie miało sens. Powtarzam mu, że do tego nie dojdzie, dopóki w Waszyngtonie nie będzie nowej administracji.
Sam popierała Partię Zielonych, ale raczej na pokaz, co w San Francisco stawiało ją wśród większości mieszkańców, choć niekoniecznie pomiędzy zebranymi tu osobami.
– Kochanie, nie zaczynaj – Farrell zakrył jej dłoń ręką. – Nie musi być na froncie krajowym. Znak czegokolwiek, gdziekolwiek, mającego sens, może skłonić mnie do wizyty u fryzjera. Ale mało widzę na to dowodów – Farrell spojrzał dokoła stołu.
Obiad był bardzo przyjemny, nie okazał się jednak być rocznicową ekstrawagancją Klubu Detektywów, jakiej pierwotnie spodziewał się Hunt. Devin Juhle zaczął właśnie tego ranka wielką sprawę – morderstwo sędziego federalnego – i on, i Connie musieli zrezygnować. Hunt zarezerwował stolik dla dziewięciorga, puste krzesło było dla uczczenia pamięci Shane’a Manninga i raczej dobitnie nie dla nowego partnera Juhle’a. Kiedy Amy zauważyła zespół TV Proces – zajmujący się toczącym się już szósty tydzień w Pałacu Sprawiedliwości procesem o morderstwo przeciwko Randy’emu Donolanowi, który karmił brukowce – oraz jej przyjaciółkę Andreę Parisi, zaprosiła ich, by wypełnili trzy wolne miejsca. Oprócz Parisi dołączyli do nich Spencer Fairchild, producent, oraz Richard Tombo, czarnoskóry adwokat, który razem z Parisi pracował jako ekspert w czasie procesu.
– Na przykład – powiedział Farrell, wskazując na Tombo – gdybyś ty, Rich, albo Andrea, albo wy oboje, zyskali prawdziwą sławę z TV Proces, to miałoby jakiś sens.
– No to już cię umówię z fryzjerem – powiedział Tombo.
– Andrea zabierze nas na scenę narodową – spojrzał na producenta. – Prawda, Spence?
Fairchild usiłował się nie skrzywić.
– Myślę, że już o tym wspominałem, moi drodzy, ja zajmuję się tylko lokacjami. Cały ten cyrk z Donolanem skończy się za parę tygodni, a wtedy przenoszę się do Kolorado albo Arkansas, na kolejny głośny proces. Ważne decyzje podejmowane są w Nowym Jorku, nie w terenie.
Ale Brandt, zawsze chętny, aby omawiać sprawy prawne, skupił na sobie uwagę.
– Myślicie, że Donolan potrwa jeszcze dwa tygodnie? Po tym, co zrobił dziś w czasie zeznania…
Andrea Parisi skończyła nakładać pomadkę i spojrzała na swe odbicie w lustrze w damskiej toalecie. Starała się nie myśleć o tym, co zaszło poprzedniego dnia i czuła, że potrzebuje kilku kieliszków wina do lunchu, by nie stracić humoru na transmisję podsumowującą kolejny dzień procesu. Razem z producentem i telewizyjnym partnerem wypiła trochę szampana w limuzynie, w drodze do restauracji. Przez minione dziewięćdziesiąt minut, odkąd przyjechali, wypiła wódkę martini („Belvedere, wytrawne, siup”) przy barze, zanim usiedli do stołu, następnie kieliszek pinot griglio do małży słonowodnych, trochę Jordan Cabernet (dwa kieliszki? trzy?) do grasicy. Ważyła 122 funty i zdawała sobie sprawę, że jest prawdopodobnie oficjalnie pijana, choć czuła się dobrze.
Sprawdziła, czy drzwi są na pewno zamknięte. Następnie zamknąwszy oczy, uniosła prawą stopę, dotknęła koniuszka nosa i policzyła do pięciu. Otwierając oczy, postawiła nogę na podłodze i zmusiła się do szerokiego uśmiechu.
– W czasie suszy szosa sucha – wyszeptała. Trzykrotnie powtórzyła bezbłędnie.
Mogła się założyć, że tak jak teraz, będzie całkiem trzeźwa, ale mały test nigdy nie zaszkodzi. Teraz sama przekonała się, iż bez trudu podoła Amaretto albo, zależy od reszty towarzystwa, odrobinie Grand Marnier lub kieliszkowi koniaku do deseru. Potem niektórzy pójdą do baru cygarowego tuż za rogiem, gdzie wypiją jeszcze kolejkę w czasie palenia i zamierzała być jedną z nich, jeśli tak potoczy się wieczór.
Spojrzała na swe odbicie raz jeszcze i coś w jej oczach zatrzymało ją na moment. Och, wiedziała, że jest wystarczająco olśniewająca, tego można być pewnym. Jej ciemne włosy, sięgające nieco poniżej ramion, mieniły się bordowymi pasemkami – naturalnymi, dziękuję bardzo, jako że miała dopiero trzydzieści trzy lata. Pasmo jasnych piegów zaczynało się na obu gładkich policzkach i stykało na nosie, który mógł wyjść spod pędzla Modiglianiego. Być może w technicznym sensie jej podbródek był zbyt mały, a wargi zbyt pełne, lecz w telewizji stanowiły tylko zaletę. W kącikach swych pięknych zielonych oczu dostrzegła, jak delikatna siateczka zmarszczek pojawia się, by zniknąć jak przewidzenie. Pochylając się do przodu, próbowała dostrzec, co kryje się w tych wpatrujących się w nią oczach. Ale nie istniała gotowa odpowiedź, a ona nie mogła już dłużej tu siedzieć, chyba że chciała zwrócić na siebie uwagę przynajmniej jednego z mężczyzn przy stole, a tego nie chciała. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na to.
Wyprostowała się, oblizała usta, czerwoną pomadkę i uśmiechnęła się do siebie. Wymknęło jej się ciche westchnięcie, ale nie była go świadoma.
– Wszystko dobrze – powiedziała na głos do swego odbicia. – Wyluzuj. Nic na siłę.
Wzięła głęboki oddech, wyprostowała ramiona, złapała za klamkę i wróciła na salę restauracyjną.
Hunt sięgnął po swoje wino, podniósł kieliszek do ust i zatrzymał się, ujrzawszy obraz. Odnotowując toczącą się w tle dyskusję na temat losu Randy’ego Donolana, patrzył, jak boska Andrea Parisi idzie z gracją slalomem przez zatłoczoną restaurację z powrotem do stolika. Z uwagi na swe szczęśliwe miejsce pod ścianą, będzie znajdowała się w polu jego widzenia aż usiądzie.
Wszystko dokoła ucichło.
Deser i znowu o TV Proces.
– Spence i tak nigdzie nie pojedzie – powiedział Hunt. – Nie po sprawie z Palmerem dziś rano. Sędzia federalny zostaje zastrzelony, sprawa rozgrywa się na scenie narodowej.
– Ale nie od razu – powiedział Farrell. – Nawet jeśli kogoś znajdą i oskarżą, to jeszcze przez lata nie będzie procesu.
– Stawiam milion dolarów, że to związek strażników więziennych – powiedział Brandt. – Zamierzał ich zamknąć, no to go zlikwidowali.
– Zbyt oczywiste – Farrell pokręcił głową, aż jego loki się zatrzęsły.
– A dziewczyna akurat przypadkiem tam była? Nie wydaje mi się, Jason – zgodziła się Wu.
– Amy ma rację – Tombo wypił resztę swojego wina. – Nie musimy cherchez la femme w tym przypadku. Już w tym jest, żona. Gwarantuję, że to o nią chodzi.
– Zdecydowanie żona – powiedziała Sam. – Dowiedziała się, skonfrontowała go, adios.
– Tyle, że słyszałem, że nie było jej w domu – powiedział Tombo.
– Tylko, poczekajcie – mówiła Sam, kiwając palcem wskazującym. – Okaże się, że to ona.
– Ja też tak myślę – wtrącił Fairchild. – Albo żona to zrobiła, albo komuś zleciła.
– Coś wiadomo o drugiej ofierze? – spytała Wu.
Hunt zorientował się, że pewnie to on ma najświeższe wiadomości.
– Devin mówi, że nie. Ale nawet jakby wiedział, to by mi nie powiedział.
– Nawet tobie, bliskiemu przyjacielowi? – spytał Brandt. Skinięcie.
– Powiedziałem, że to niesprawiedliwie, potem trochę płakałem, ale nie zadziałało.
– Hunt we łzach – powiedziała Wu. – Chciałabym to zobaczyć.
– Ej, przestań! Jesteś okrutna – Hunt położył rękę na sercu. – Ja płaczę. Mam uczucia. Płaczę w czasie reklam Hallmarku, na ślubach, czasami płaczę dla przyjemności. Płacz to nowy śmiech.
– Spróbuję – powiedziała Wu. – Ile miała lat? Dziewczyna.
– To Devin wiedział – odparł Hunt. – Niewiele ponad dwadzieścia – pauza. – Palmer miał sześćdziesiąt trzy.
– OK – wtrącił Fairchild. – To rozumiem. Jak tylko zacznie się proces, wszystkie kamery Ameryki będą w San Francisco. Szczególnie, jeśli to żona jest winna.
– To była żona – powtórzyła Sam. – To zawsze żona, oprócz przypadków, w których to mąż – poklepała Farrella po dłoni.
– To właściwie główny powód, dla którego ja i Wes nie jesteśmy małżeństwem. Żeby się nie pozabijać.
Wu spojrzała na pierścionek zaręczynowy, po czym na narzeczonego:
– Ja nadal chcę się pobrać. Obiecuję cię nie zabić. Brandt pocałował ją w policzek.
– Ja też.
– Umieśćcie to sobie w przysiędze małżeńskiej – powiedział Tombo.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ale w środku tej radości Hunt zerknął na Andreę Parisi, która wydawała się być myślami gdzie indziej, ale widząc, że na nią patrzy, uśmiechnęła się uśmiechem, który nic nie stracił na swym uroku, mimo iż był ewidentnie wymuszony.
Sam i Wes poszli po obiedzie do domu, a cała reszta towarzystwa przeniosła się do Okcydentalnego Klubu Cygarowego, tuż za rogiem, niedaleko od „U Sama”, na Pine. Klub miał na drzwiach wywieszką „To nie jest klub zdrowotny” dla tych, którzy nie zważając na chmury dymu, mogliby zawędrować tu w celu trenowania, ubrani w lycrę i potniki.
Właściciele lokalu znaleźli sposób, żeby obejść surowe rozporządzenia antynikotynowe władz miasta. Żaden dostawca alkoholu, cytując ojców miasta, nie mógł pozwolić na palenie w zamkniętej nieruchomości, ponieważ bierne palenie jest szkodliwe dla pracowników. Wyjątek stanowi przypadek, gdy właściciel małego baru jest pracownikiem. A więc w Okcydentalnym wszyscy pracownicy posiadali mały udział w interesie.
Hunt, siedzący z Jasonem i Amy przy frontowym oknie
– wszyscy musieli pracować następnego dnia – zrezygnował z alkoholu w czasie obiadu i pił teraz kawę bezkofeinową. Wu paliła małe Sancho Panza, a Hunt i Brandt – Monte Cristos.
Oczy Hunta podążyły do baru. Widział Fairchilda, Tombo i Parisi nad świeżą kolejką w szklankach. Poważne trunki.
– Będzie bolało jutro – powiedział. Wu zerknęła na nich.
– Andrea łoi cały wieczór, Wyatt, jeśli nie zauważyłaś. Będzie jutro umierała, ale tylko na nią popatrz…
– Tego nie musisz mu mówić – powiedział Brandt. – Patrzeniem się już zajął.
Hunt rzucił mu śmiertelnie poważne spojrzenie:
– Siedzę do nich przodem, Jason. Mam odwracać wzrok. Poza tym istnieje dużo gorszych rzeczy, na które można patrzeć.
– Oj, oj, jak się broni – powiedziała Wu. – Przekażę Andrei, co powiedziałeś.
Hunt napił się kawy.
– Nie sądzę, aby moja opinia miała wpływ na jej światopogląd.
– Nie oszukuj się – powiedział Brandt. – Od czasu do czasu bardzo dobrze się o tobie wyraża.
– Z pewnością – odparł Hunt. Po czym spytał, usiłując, by zabrzmiało niezobowiązująco. – Co mówi?
Brandt wypuścił trochę dymu.
– Lubi, gdy zdarzy się wam spotykać w czasie porannego joggingu. Mówi, że często jest to najlepsza chwila w ciągu dnia, wy oboje sapiący wzdłuż Embarcadero.
Hunt pracował z Parisi, reprezentującą firmę Piersall-Morton – od niemal roku. Uważał, że jest bardzo atrakcyjna, ale ich kontakty były stricte zawodowe. Kilka miesięcy temu spotkali się przypadkowo w czasie porannego joggingu. Szósta rano, gęsta mgła, Parisi powiedziała mu, że nie sądziła, iż jest takim samym idiotą jak ona. Biegł z nią aż do zatoki, gdzie zawróciła, oboje niewiele mówili.
Od tamtej pory spotkania nie były przypadkowe. Teraz Hunt wychodził z domu zawsze o tej samej porze, obierał tę samą trasę i nigdy się nie umawiając, spotkali się już kilkadziesiąt razy. Nigdy nie brał pod uwagę, że ona też może to planować.
– Co jej się w tym podoba? – spytał.
– Nie marudzisz – odparła Wu.
– Fakt. Sądzę, że nie powiedziałem do niej więcej niż sto słów.
– I to jej się podoba – odparł Brandt. Najwyraźniej on i Wu rozmawiali o tym. – Traktujesz ją jak zwyczajną osobę.
– Ona jest zwyczajną osobą – powiedział Hunt, omiatając ją ponownie wzrokiem. – W dresach i włosach spiętych w kitkę, – brodą wskazał trio medialne. – Ale tam, to nie jest zwyczajna osoba. To gwiazda.
– Cóż – powiedział Brandt – to również ona. Choć nie wydaje mi się, żeby była taka szczęśliwa albo przekonana.
– No to świetnie udaje – powiedział Hunt.
– Stara się wszystko poukładać – Wu wydmuchnęła dym.
– Znaczy, nie widzicie, jakie to kuszące? Nowy Jork. Sława i splendor. Każdego dnia w TV. Wielkie pieniądze. Wiecie, co robiła przez cały ten czas, pracując nad sprawą Donolana?
– Myślałem, że minimum – powiedział Hunt. – Wydawało mi się, że jest to głównie reklama dla jej firmy.
– Nie – Brandt pokręcił głową.
– Zaczęła od pięciu tysięcy tygodniowo – powiedziała Wu
– i dostała świetne notowania. Teraz zarabia dwadzieścia. Hunt niemal zachłysnął się kawą.
– Dwadzieścia tysięcy dolarów tygodniowo? Za maksymalnie trzy komentarze dziennie?
– Jeśli pojedzie do Nowego Jorku – powiedział Brandt – to będzie pięćset tysięcy rocznie – i szybko rośnie.
– Co – dodała Wu – bije na głowę siedemdziesiąt godzin tygodniowo u Piersalla.
– To bije na głowę wszystko, o czym do tej pory słyszałem – powiedział Hunt. Spojrzał na ludzi przy barze. – Nic dziwnego, że próbuje to ponaglić.
– Cóż – Wu niemal tęsknie odwróciła się, by spojrzeć. – Ale jak powiedziałeś, jest zwyczajną osobą.
Przy barze, akurat gdy spojrzeli, Parisi stuknęła się kieliszkiem z Fairchildem, a jej wspaniały kontralt rozległ się śmiechem w klubie. Wu napiła się espresso.
– Obawiam się, że ona ze sobą walczy. Hunt pochylił się w stronę Wu.
– Co masz na myśli?
– Nie musiałaby się tak poić, jakby wszystko szło gładko. Mówię o wielkiej osobowości, gwiazdorstwie. Nie musisz tyle pić, jak jesteś szczęśliwy, Wyatt. Wierz mi, wiem o czym mówię.
– Może po prostu się dobrze bawi – Hunt nie odrywał wzroku od Andrei.
– Może – przyznała Wu. – Ale, jak ja tak balowałam, nie tak dawno temu, wcale nie byłam szczęśliwa. Ukrywałam się.
– A ja cię znalazłem – powiedział Brandt. Uniosła jego dłoń i pocałowała.
– I Bogu niech będą dzięki.
– Wynajmijcie sobie pokój – powiedział Hunt. Brandt przejechał dłonią wzdłuż pleców Wu.
– Może powinniśmy.
Ponownie dobiegł ich śmiech Andrei Parisi. Przy barze zamówili kolejną kolejkę i ponownie stuknęli się kieliszkami.
Pół godziny później Wu i Brandta już nie było. Skończywszy cygaro, Hunt wstał, gdy oni wyszli, ale przed opuszczeniem lokalu zerknął na Andreę przy barze. Nie zastanawiając się nad tym, usadowił się na stołku przy ścianie, w kącie, z tyłu, gdzie bynajmniej nie był niewidoczny.
Tombo też już nie było. Tylko Fairchild i Parisi, z głowami pochylonymi ku sobie. Widząc jej skupioną, nagle pustą twarz, Huntowi trudno było wyobrazić ją sobie śmiejącą się z czegokolwiek. Odwróciła twarz od Fairchilda, a w odbijającym się od jej twarzy przyćmionym, bursztynowym świetle, Hunt zdał sobie sprawę, że patrzy na ślad łzy, a Andrea płacze.
Fairchild pochylał się w jej stronę, gdy w mgnieniu oka wyprostowała się i odwróciła w jego stronę. Jej dłoń poruszyła się szybko. W tej samej chwili rozległ się odgłos policzka wymierzonego Fairchildowi oraz ostre: „Pieprz się!”, co razem wywołało ciszę w barze. Ponownie: „Po prostu pieprz się, Spencer!”.
I już wstawała ze stołka, by niepewnym krokiem obejść bar w stronę drzwi. W pełnej napięcia ciszy Hunt usłyszał gardłowy szloch, gdy otworzyła drzwi wystarczająco mocno, by uderzyły o ściany na zewnątrz. Zatrzymała się na chwilę, po czym skręciła w prawo i zaczęła biec.
Hunt podniósł się, nim drzwi się zamknęły i wyszedł za nią. Była mniej niż sto stóp przed nim. Odgłosy, jakie wydawała, odbijały się echem od śródmiejskich budynków. Niemal łkała – w rytm jej kroków rozlegało się nieustające, choć rwane, zawodzenie. Hunt zawołał ją po imieniu, po czym zaczął za nią biec.
Przed następnym rogiem ulica opadała ostrzej i Parisi krzyknęła zaskoczona, zahamowała gwałtownie i potoczyła się z jękiem do rynsztoka na Montgomery Street. W kilka sekund Hunt był przy niej, usiłując ją odwrócić i sprawdzić, czy nic jej nie jest.
Ale słysząc męski głos, jej oczy wypełniły się łzami i zaczęła dziko okładać go na oślep, krzycząc:
– Nie! Nie! Nie! Zostaw mnie w spokoju. Miotała się, ale jej nie puścił:
– Andrea, już dobrze. Już dobrze. To ja, Wyatt. Parisi wciąż się wiła, powtarzając:
– Nie, nie, nie, nie.
– Andrea, to ja, Wyatt. Podnieśmy cię.
– Nie mogę – zamknęła oczy. – Niedobrze mi.
Hunt odwrócił jej głowę, gdy wyrzuciła z siebie kilka ostatnich drinków i większość obiadu.
– Dobrze – powiedział. – Już dobrze. Wyrzuć to z siebie. Nic ci nie będzie.
Kiedy skończyła, ściągnął krawat, wytarł jej twarz, po czym zostawił go w rynsztoku. Podnosząc, przesunął ją z krawężnika. Hunt posadził dziewczynę pod ścianą najbliższego budynku i poszedł podnieść jej torebkę, która poleciała na środek ulicy, gdy Andrea upadała. Kiedy wrócił, miała zamknięte oczy, oddychała nierówno. Ukucnął i dotknął jej policzka.
– Andrea, słyszysz mnie? Ledwo się poruszyła.
– Myślisz, że możemy zabrać cię do domu? Brak odpowiedzi.
Otworzył jej torebkę, wyjął portfel i zaczął szukać jej adresu. Mieszkała na Larkin Street, daleko na północnym krańcu miasta. Hunt spojrzał na zegarek – niemal północ. Mimo że w dzień zatłoczona, w nocy Montgomery Street była całkiem wyludniona. Przez cały czas, gdy tu byli, nie minął ich ani jeden samochód.
Teraz Hunt dostrzegł zbliżającą się do nich taksówkę. Stanął na brzegu jezdni i wyciągnął rękę. Gdy zatrzymała się, Hunt podszedł do kierowcy:
– Moja dziewczyna trochę za dużo wypiła – powiedział, wskazując na Parisi. – Jeśli mógłby pan chwilkę zaczekać.
Taksiarz był Murzynem w średnim wieku, ubranym w czapkę Gigantów i kurtkę.
– Pomóc panu? – spytał.
Po chwili leżała na tylnym siedzeniu, nieprzytomna.
– Chce ją pan zawieźć na pogotowie?
Hunt niemal przytaknął, ale zdecydował, że to mogłoby przysporzyć jej jeszcze więcej problemów. Oddychała. Wypiła dużo za dużo, ale nie umrze od tego. A pogotowie oznaczało komplikacje w związku z jej pracą i telewizją. Nie chciał robić jej więcej problemów. Chciał jej po prostu pomóc.
– Nie trzeba. Do domu – podał swój adres.
Taksówka skręciła i kierowca dodał gazu.