Hunt dodzwonił się na komórkę Juhle’a, kiedy inspektorowie wychodzili po zakończonej rozmowie z Everettem Washburnem i Jeannette Palmer. Najpierw spróbował do domu, ale Connie powiedziała, że go nie ma i że prawdopodobnie nie jadł też kolacji. Rozmawiała z nim, kiedy stał w korku na moście i zamierzał pracować do późna. W czasie, gdy będzie wracał, ona będzie kładła dzieci spać – nie jest to ulubiona pora Juhle’a. Jeśli zatem Hunt chciał się z nim spotkać, to zdaniem Connie, Juhle prawdopodobnie się ucieszy.
Straciwszy wreszcie nadzieję na „w każdym razie” telefon Andrei Parisi, Hunt powiedział Juhle’owi, że został wystawiony do wiatru i wieczór wionął przed nim pustką. Jeśli Shiu podrzuciłby go do Tong Palące na Clement, to mogliby uratować resztki tego gównianego wieczoru.
Sędziwa kelnerka podeszła właśnie z kolejną tacą przysmaków, co czyniła co mniej więcej pięć minut, odkąd usiedli w restauracji serwującej tradycyjną chińską kuchnię. Hunt i Juhle pokazali, co chcą – język migowy był tu lingua franca – i niebawem na ich stole pojawiły się talerze krewetek owiniętych w przezroczyste won ton, smażone ostrygi, małe parujące zawiniątka ciasta nadziewane owocami morza, mięsem albo warzywami, talerz siu mei, makaronu ryżowego z wieprzowiną na ostro. Była to już trzecia kolejka, lecz ich entuzjazm wobec jedzenia nie zmalał zbytnio. Juhle podniósł rozłożone szeroko dłonie, co znaczyło dużą butelkę i naprawdę powiedział „Asahi”, podczas gdy Hunt podniósł filiżankę po herbacie i gestykulując poprosił o ponowne napełnienie.
–
– A więc Jeannette tego nie zrobiła? – spytał Hunt.
Juhle, mając za sobą tylko pięć godzin snu, zsunął się na krześle przy ich narożnym stoliku. Podniósł swoją filiżankę i skrzywił się.
– Nie, jeśli dzwoniła do siostry z Mili Valley o szesnastej trzydzieści i jeśli płaciła w Safewayu zarówno o dziewiętnastej trzydzieści, jak i czterdzieści pięć. Nie pojechała do Marin, gdzie nagle sobie przypomniała: A miałam dziś wieczór zabić George’a i jego dziewczynę, zatem wróciła do domu, dokonała dzieła i pojechała z powrotem do Novato.
– Faktycznie mało prawdopodobne.
– Co najmniej mało. Poza tym, ta sąsiadka na Clay Street, która widziała samochód zaparkowany przy podjeździe? To było wpół do ósmej, gdy z całą pewnością Palmer była w Safewayu. Znasz Everetta Washburna, prawnika? Nie? Cóż, jakoś zmusił kierownika, żeby znalazł rachunki pani Palmer i mu je przefaksował. Pojedziemy tam sami sprawdzić, ale nie jestem dobrej myśli. Była tam.
– Kto zostaje?
– Podejrzany? W przybliżeniu prawie cały świat.
– Ja nie – Hunt podniósł prawą rękę. – W poniedziałek wieczorem byłem z tatą w Palo Alto. Poręczy za mnie.
– Dobra, wyłączając ciebie. I prawdopodobnie Connie, która w tym czasie podawała mi kolację, więc ją chyba też mogę odliczyć. Ale i tak, cała reszta.
Wydobywszy ostrygę, Juhle żuł, zastanawiając się przez chwilę.
– Kłopot w tym, że nie rozumiem, po co Staci Rosalier tam była, jeśli to nie była sprawa osobista. To znaczy musiało chodzić o nią.
Hunt wzruszył ramionami.
– Może po prostu tam była?
– Ale dlaczego?
– Nie wiem. Chciała to zrobić w łóżku żony. On chciał to z nią zrobić w łóżku żony. I dalsze kombinacje. Tak czy siak, wiedział, że żony nie będzie, chciał się zabawić dla dreszczyka emocji. Może po prostu źle skalkulował czas.
– I pojawił się ktoś inny akurat, gdy im zdarzyło się tam być? Innymi słowy zbieg okoliczności? – Juhle pokręcił głową. – Nie wierzę w nie. Nie w przypadku morderstwa.
– Może to wyjątek.
– Nie. Ktoś tam był, ponieważ wiedział, że Palmer i dziewczyna tam będą. Wierz mi. Albo teraz tak sobie myślę, Palmer mógł spotykać się jeszcze z kimś. Zaprosił ją do siebie, ale ta zabita – Staci – dowiedziała się o nowej i przyjechała stanąć z nimi obojgiem twarzą w twarz. – Juhle pochłonął kęs bułeczki z wołowiną. – Więc Staci ma przy sobie broń, zabija Palmera…
– Stojąc przed biurkiem?
– Pewnie. Czemu nie? Wywiązuje się szarpanina. Pistolet wypala w książki. W czasie przepychanki druga kobieta wyrywa Staci pistolet i zabija ją, a wiedząc, co zrobiła, bierze broń i ucieka.
Hunt poczekał, aż Juhle weźmie piwo od kelnerki i wleje do schłodzonej szklanki.
– A jakie macie dowody?
– Cholernie mało. Shiu uważa, że strzelec mógł być niski, więc, jak widzisz, naprawdę ograniczyliśmy zakres poszukiwań. Ja osobiście jestem za teorią karła stojącego na taborecie. Nikt z sąsiadów nic nie słyszał, ani nie widział, poza sportowym samochodem, którym mógł być BMW Z4 albo inny o podobnym wyglądzie. Lecz pomiędzy samochodem a czymkolwiek wewnątrz lub na zewnątrz domu nie ma żadnego powiązania. Nie była to nieudana próba rabunku lub włamania, a włamywacz nie parkuje na podjeździe – po drugim jałowym dniu dochodzenia Juhle najwyraźniej wycisnął ze sprawy cały humor, jaki mógł.
Hunt wziął krewetkę.
– Słyszałem plotkę, że sędzia zamierzał zadrzeć ze związkiem strażników więziennych.
– Gdzie to słyszałeś?
– Źródło, niestety, musi pozostać anonimowe. Ale z grubsza rzecz biorąc…
Hunt powtórzył mu w skrócie to, czego dowiedział się o CCPOA i związkach Palmera z nimi.
Oczywiście Juhle wiedział o nagłośnionej bitwie Palmera ze związkami, ale wewnętrzne szczegóły domniemań zaskoczyły nawet tego doświadczonego glinę.
Kiedy Hunt skończył, Juhle siedział wyprostowany, zapomniawszy o piwie i jedzeniu.
– Zona, Jeannette, też o nich wspomniała, o strażnikach – powiedział. – Oczywiście było to wczoraj, kiedy ją podejrzewaliśmy, więc nie zrobiło to za dużego wrażenia. Niemniej jednak teraz zacząłem się zastanawiać. Słyszałem, że niektórzy strażnicy wyciągają facetów z kicia, żeby odwalali dla nich brudną robotę. Jeśli Palmer faktycznie chciał zrobić z nimi porządek, to może trzeba ich sprawdzić. Kto ci o tym powiedział?
– Znajoma prawniczka. Jej kancelaria Piersall-Morton reprezentuje związek.
– Świetnie. Możesz oszczędzić mi trochę czasu. Masz tam wtyczkę?
– Oczywiście – odparł Hunt. – Wtyczki to moje życie. Ale jest zajęta, Dev. Jesteś gliną. Zadzwonisz do biura, to cię pokierują.
Juhle musiał się zgodzić.
– W porządku, w porządku – powiedział – Piersall. Skądś znam to nazwisko.
– Bo to znana kancelaria?
– Nie, to nie to… moment – Juhle pstryknął pokiereszowanymi palcami i ponownie skrzywił się z bólu. – Ach. Mózg się budzi i to znowu wraca. Miałem cię zapytać. Andrea Parisi?
Hunt wyraźnie zmarszczył brwi.
– Co z nią?
Juhle pochylił się i oparł o stół.
– Ano z nią to, że, jak sądzę, już ci mówiłem, że nie ma zbiegów okoliczności, a my znaleźliśmy jej wizytówkę ubiegłej nocy u Staci Rosalier.
– W mieszkaniu ofiary?
– W jej portfelu. No więc ona też jest w to zamieszana, znaczy Parisi, a ja muszę wiedzieć jak.
– A jak niby miałaby być?
– Nie mam pojęcia, ale może ty masz.
– Nie.
– Ale chodzisz z nią biegać.
– Czasami, Dev. Tylko czasami. I co z tego?
– No i mówiła kiedyś coś o Staci?
– Nie. Nigdy.
– Ale Staci miała jej wizytówkę
– No faktycznie, to przesądza całą sprawę.
– No dobra. A sędziego?
– Tak. Sędziego wspominała.
– W jakim kontekście?
– W takim kontekście, że rozmawiałem dziś z Andreą, a Palmera zabito dwa dni temu. Poruszałem ten temat ze wszystkimi chyba, których spotkałem przez ostatnie dni, Dev. Teraz włączając ciebie. Co masz dokładnie na myśli?
– To, że jeśli Parisi pracuje u Piersalla, to łączy ją to ze związkiem strażników, prawda? To poszlaka. To coś – ponownie pstryknął. – To ona jest twoją wtyczką. U Piersalla.
Hunt wymusił uśmiech.
– Bez komentarza. Mogę tylko powiedzieć, iż powszechnie wiadomo, że ja również całkiem sporo pracuję dla Piersalla. No i co z tego? Chyba ci powiedziałem, że nie zabiłem Palmera. Jestem całkiem pewien, że Andrea też nie. Choć zawsze możesz ją spytać.
– Nie twierdzę, że to ona. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego Staci miała jej wizytówkę.
– Zbieg okoliczności?
– Nienawidzę tego. Hunt wzruszył ramionami.
– Zdarza się. Może poznała ją w MoMo i chciała się dostać do TV?
Juhle pokręcił głową.
– To samo powiedział Shiu, a więc to nie może być prawda.
– Okay, to może, jak będę się następnym razem widział z Andreą, zapytam ją, skąd Staci mogła mieć jej wizytówkę? Jeśli w ogóle coś pamięta.
Kelnerka przybyła z kolejną tacą do wyboru, lecz po trzech kwadransach nieprzerwanego jedzenia obaj mężczyźni mieli dość. Juhle poprosił o rachunek, po czym odwrócił się do Hunta.
– No to ostatnie pytanie. Kto cię wystawił?
Hunt postanowił nie udzielać zdecydowanych odpowiedzi.
– Nie zdecydowałem, czy było to wystawienie. Po prostu postanowiła nie iść na kolację. Nieźle się wczoraj zaprawiła i myślę, że nadal cierpi. Fizycznie, mam na myśli.
– Usprawiedliwiasz ją? Zdajesz sobie sprawę, jaki jesteś przez to żałosny? Zakochałeś się?
– Minimalnie. Może trochę bardziej.
– Connie kamień spadnie z serca. Ale nie, jeśli zakochałeś się w kimś, kto upija się jednego wieczoru i wystawia cię następnego. Wedle wszystkich norm trochę to do dupy.
– Miała ciężki tydzień.
– Może powinniśmy założyć Klub Ciężkiego Tygodnia. No to o kim mówimy?
Hunt oparł się, dopił resztę herbaty, pokręcił głową i uśmiechną się.
– Znasz mnie przecież, Dev. Nie wyjawiam szczegółów moich romansów.
– Ale to żaden romans. Nie może być, skoro cię wystawiła.
– Jak już powiedziałem, ta część nie jest technicznie jasna. Mogłem zacząć romansowanie przed dzisiejszym wieczorem, wobec czego nadal nie powiem.
– Przystawiałeś się do niej wczoraj, jak była pijana?
– To byłoby zachowanie niegodne gentlemana, więc możemy to wykluczyć.
– Nie powiesz mi, prawda?
– Widzisz. To dlatego jesteś taki dobry w tym, co robisz. Wytrenowany inspektor widzi to, co inni ludzie niechybnie by przeoczyli.
W drodze powrotnej Hunt podjechał pod dom Andrei. Nie było to po drodze, ani tak naprawdę wcale tego nie planował. Zatrzymał się naprzeciwko miejsca, gdzie stał po południu. Cały dom był pogrążony w ciemności. Było jeszcze wcześnie, przed dziesiątą.
Chciał ją ponownie zobaczyć. Tak po prostu.
Wjechał na jej podjazd, wyłączył silnik i światła, i wysiadł z samochodu. Drzwi do garażu miały okienko na wysokości oczu i Hunt zajrzał do środka. Samochodu nie było. Mimo to wszedł na werandę i zerknął przez szyby na górze drzwi wejściowych w całkowitą ciemność.
Wrócił do samochodu i usiadł za kółkiem, nie włączając silnika przez niemal pół godziny. Aż chłód przeszył go do szpiku kości. Jeśli Andrea wróciłaby do domu i zastała go tam, jaką żałosną wymówką by się posłużył? Sprawiłby wrażenie natręta, napalonego, chorego z miłości, może nawet potencjalnego prześladowcy.
Włączył silnik. Jutro się z nią skontaktuje. Wycofał z podjazdu, przejechał pół przecznicy aż do Bay Street, po czym zawrócił na południe, w stronę domu.
Hunt samotnie rzucał do kosza, na przedzie swojego magazynu, gdzie mieściło się boisko.
Wprawdzie koszykówka nie miała szansy zająć w jego sercu miejsca zarezerwowanego dla baseballu, to jednak oprócz pozycji shortstopera był rozgrywającym w licealnej drużynie i grał w przynajmniej dwudziestu dwóch meczach rocznie w drużynie ligi miejskiej, która istniała przez jesień i wczesną zimę, choć ironicznie, nie był miłośnikiem zawodowego sportu. Razem z Juhle’em nazywali NBA – SWM – Stowarzyszeniem Wytatuowanych Milionerów – i nie bardzo podobała mu się muzyka, jaką puszczali w czasie rozgrywek.
Ale rzuty do kosza – rzuty do kosza były najlepszą terapią na świecie.
I tego wieczora sam zalecił sobie terapię. Zaczynał na samym brzegu swojej połówki boiska, oddawał rzut, przesuwał się o kilka kroków, ale wciąż poza linią trzech punktów, znów rzucał, stawał na szczycie trumny, następnie na linii rzutów wolnych. Ilekroć pudło wał, naturalnie atakował kosz dwutaktem, po czym zaczynał od nowa, aż się zmęczył. Mierzył sześć stóp dwa cale i jako nastolatek uznawał swą umiejętność wsadów za jedno z największych sportowych osiągnięć swojego życia, lecz gdzieś po skończeniu lat dwudziestu zdolność ta opuściła go. Mimo to próbował za każdym razem, gdy założył dres, bo skoki mogły powrócić na jeden ulotny dzień i nie chciał ich przegapić.
Wreszcie zegar przemysłowy nad tablicą pokazał 23:42. Hunt był zlany potem i miał dość. Lubił schodzić z trzema celnymi rzutami pod rząd, a teraz miał już dwa i stał na linii rzutów wolnych, odbijając piłkę o ziemię. Odbił jeszcze dwa razy. Raz. Trzymał piłkę jakieś trzydzieści sekund. Jego oddech zwolnił.
Puścił piłkę na ziemię, zatrzymał ją nogą, popchnął pod siebie i usiadł na niej.
Bez oddania tego ostatniego rzutu zszedł z boiska – wyłączając na nim lampy i wyłączając światło nad częścią mieszkalną, wszedł i wziął prysznic. Kiedy skończył, wszedł do sypialni, otworzył szafę i założył szary dres, po czym wysunął szufladę i sięgnął pod koszulki, gdzie trzymał zdjęcie.
Nie wyjmował go już kilka lat. Nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni.
Było to ostatnie zdjęcie Sophie, które zatrzymał. Tamtej nocy, gdy spalił wszystkie inne, wyjął je z ramki, ale coś go powstrzymało. Nie był w stanie zmusić się do zniszczenia wszelkich śladów jej istnienia. Nie mógł.
Nie było to oszałamiające zdjęcie i może z tego powodu je najbardziej lubił – choć Bóg świadkiem, iż potrafiła być oszałamiająca, gdy miała odpowiedni nastrój – ale uchwyciło jej istotę. Uśmiech, skórę, magię. To mogła być noc, w której zaszła w ciążę lub, co zdradzała jej poświata, być może już wtedy wiedziała. Ale na tym zdjęciu ubrana była w lekarski kitel, tuż po obchodzie w Centrum Medycznym, w sobotni wieczór w Shamrock Bar, gdzie się spotkali.
Hunt dostał od niej na urodziny teleobiektyw i cały dzień spędził pstrykając maksymalne zbliżenia ptaków w parku Golden Gate. Kiedy weszła do baru i zajęła miejsce przy kontuarze, on akurat był w toalecie – wyczucie czasu stanowiło jego specjalność – mając aparat i nowy rzucający się w oczy obiektyw zawieszone na szyi. Nie zauważyła go, gdy wszedł. Rozmawiała z barmanem, śmiejąc się. A Hunt uniósł aparat. Wykonał największe możliwe zbliżenie i zamroził ją w tej chwili. Kiedy zobaczył wywołane zdjęcie, powiększył je do rozmiarów dziesięć na osiem cali, oprawił i postawił przy ich łóżku, obok jej ulubionego jego zdjęcia – na desce windsurfingowej na zatoce.
Teraz przesunął połyskujące zdjęcie do światła i położył je płasko na komodzie. Jego twarz łagodniała stopniowo, aż położył dłonie po obu stronach zdjęcia i oparł się na nich.
Kiedy był z nią, rozważał możliwość dzielenia z kimś życia. Ale od tamtej pory uczucie to opuściło go. Spotykał się później z kilkoma kobietami – wystarczająco miłymi, wystarczająco atrakcyjnymi – umawianymi przez Connie, lecz skoro taki związek, w jakim był z Sophie, mógł tak dokładnie wyjałowić jego duszę, to jego własny instynkt samozachowawczy domagał się unikania takich sytuacji. Nie miał zamiaru ponownie otwierać tych drzwi. Nie było to warte tego bólu.
Nawet nie znał Parisi. Nie tak naprawdę. A to, co wiedział, wcale nie było takie pozytywne. Ale zauroczyła go.
– Ale ze mnie dureń – powiedział na głos do fotografii.
Ale Sophie, oczywiście, nie mogła odpowiedzieć.