2000
Wicedyrektor Wilson Mayhew zostawił w moim boksie uprzejmą wiadomość, prosząc, bym niezwłocznie przyszedł do jego gabinetu. W wezwaniu tym nie było nic złowieszczego poza faktem, iż był to mój pierwszy osobisty kontakt z Mayhewem od czasu, gdy wymieniliśmy serdeczne pozdrowienia na przyjęciu gwiazdkowym dwa lata wcześniej. Wtedy to, trzymając nieprzerwanie rękę na pulsie wszystkich poczynań swych podwładnych, zapytał mnie o mój związek z SOD. Ponieważ byłem wówczas pracownikiem z ośmioletnim już stażem, podczas gdy sam Mayhew dołączył do nas pięć lat wcześniej, to poprosiwszy go, by zachował to dla siebie, powiedziałem, że tak naprawdę jestem agentem FBI. Pracuję pod przykrywką, tropiąc stręczyciela, który przewodzi grupie zajmującej się prostytucją dziecięcą wśród nielegalnych imigrantów prosto z SOD. Na pewno musiał o tym słyszeć.
Po tym przynajmniej wiedział, kim jestem.
Zatem, tego październikowego popołudnia, stanąłem przed biurkiem wice w jego gabinecie na trzecim piętrze na Otis Avenue. Chociaż umeblowanie i wystrój innych biur mogły stanowić książkowe przykłady burej estetyki, wypełnione głównie szarościami, zieleniami i metalowymi powierzchniami, to miejsce pracy Mayhewa, podobnie jak i on sam, urządzone zostało, aby sprawiać wrażenie stylu, jeśli nie smaku. Biurko było olbrzymim klockiem sekwoi, wypolerowanym i asymetrycznym, pozbawionym widocznych szuflad, o blacie tylko na tyle dużym, by pomieścić telefon i niemal pustą skrzynkę na dokumenty przychodzące i wychodzące. Nigdzie nie było śladu komputera ani jakiejkolwiek stacji roboczej. Na każdym wolnym skrawku ściany wisiały trzy oprawione obrazy Waltera Keane’a – dzieci o dużych oczach, na skraju łez (łapiecie?). Po mojej prawej stronie, naprzeciwko okna, stał przysunięty do ściany kredens z drewna tekowego. Nakryty był olbrzymią koronkową serwetą, na której stał, jak się zdaje, autentyczny, rosyjski srebrny samowar. Na półkach za dyrektorem stało niewiele książek. Większość miejsca zajmowały oprawione głównie w srebrne ramki zdjęcia Mayhewa z trzema byłymi burmistrzami, szefem policji, gubernatorem Greyem Davisem, Bozem Scaggsem, Danielle Steel i kilkoma innymi VIP-ami, których nie byłem w stanie rozpoznać. Najwyższa półka poświęcona była ceramice Lladró. Wzruszające.
Mayhew siedział. Garnitur od Armaniego nie był w stanie ukryć jego czterdziestofuntowej nadwagi. Jego okrągła, lekko cherubinkowata twarz świeciła się nieco, jakby, być może, przesadził z peelingiem. Wysokie czoło nijak nie wypadało lepiej, gdy zdecydował się zaczesywać swą resztkę włosów gładko do tyłu. Nawet jego własna matka nie uznałaby go za atrakcyjnego, niemniej roztaczał aurę pewności, jaką dawało mu sprawowanie władzy. Gruby, starszawy biały facet, któremu się powiodło, a jeśli nie podobało ci się, jak wygląda, to możesz mu naskoczyć.
Podniósł się nieco na krześle, aby przez biurko uścisnąć mi dłoń i podziękować za rychłe przybycie. Siedział ponownie, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
– Jasne. O co chodzi? Jakiś problem?
– Nie, nie. Żadnego problemu. Całkiem przeciwnie, w rzeczy samej.
– Świetnie – czekałem.
– A więc, ile czasu pracujesz już w terenie, odpowiadając na zgłoszenia?
– Osiem lat. Zagwizdał cicho.
– To rozumiem. Zdajesz sobie sprawę, że, tam na dole, jesteś starszym opiekunem?
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– I do tego wszystkiego twoje oceny są wzorowe. Wzdrygnąłem się.
– Zależy mi, proszę pana.
– Najwyraźniej. Najwyraźniej – opierając się, złożył ręce nad brzuchem. – Chodzi o to, że dysponujesz wielką wiedzą praktyczną, którą mógłbyś przekazywać nowym pracownikom.
– Staram się pomagać, gdy tylko mogę.
– Tak, cóż… Ale tak myślałem, że moglibyśmy trochę sformalizować ten układ. – Pochylił się, jego małe oczka wbite we mnie, jakiś półuśmieszek. – Powiem wprost, Wyatt. Czy rozważałeś kiedyś przejście na stanowisko kierownika?
– Nie, proszę pana, nigdy się nie zgłaszałem.
– Czemu nie?
Zastanowiłem się przez chwilę.
– Chyba dlatego, że lubię pracować w terenie.
– Godne uznania. Tam, gdzie coś się dzieje, hę?
– Coś w tym stylu.
– Zastanowisz się nad awansem?
Ponownie nie odpowiedziałem od razu. Musiało wyglądać na to, że rozglądałem się po pomieszczeniu, podziwiając jego zdjęcia i trofea.
Ślepo zinterpretował to jako zazdrość.
– Biorąc pod uwagę twoją dotychczasową gwiazdorską kartotekę – powiedział – niewykluczone, że już za kilka lat mógłbyś być tu, gdzie ja.
O, ucichnij, me serce.
Poza tym było to bezczelne kłamstwo. Mayhew nigdy nie pracował w terenie. Nie byłem nawet przekonany, czy ukończył studia z zakresu pracy socjalnej, co dla nas, pracujących w terenie, było warunkiem koniecznym. Ale praca socjalna nie była jednym z wymogów koniecznych dla wicedyrektora. Polityczna poprawność, owszem. Mayhew był bratem administratora miejskiego, Chrissy Mayhew. Ani nie brałem, ani nie chciałem brać w tym udziału.
Ale nadal byliśmy mili i nie widziałem powodu, żeby zmieniać ton.
– Cóż, schlebia mi, że mnie pan bierze pod uwagę… Znowu się wtrącił, nim zdołałem wprost odmówić.
– To całkiem znaczący skok w pensji. Pokręciłem głową.
– To nie o to chodzi.
– Co zatem?
– To, co powiedziałem. Nie nadaję się do pracy w biurze. Lubię odpowiadać na zgłoszenia.
Oparł się i ponownie osunął na krześle, a jego twarz spochmurniała.
– I często jeździsz sam.
Nie było to pytanie, ale i tak odpowiedziałem.
– Tak, proszę pana, zgadza się.
– A czemu to?
Ponieważ moim współpracownikom, których zatrudniłeś, brakuje motywacji, idioto. Ale odparłem:
– Czasami trudno skoordynować grafiki.
– I uważasz, że to jest wybitnie wydajne?
– Czasami w terenie niedoświadczony partner może stanowić bardziej utrudnienie niż pomoc.
– Ale jak mają zdobyć to niezbędne doświadczenie praktyczne, jeśli weteran nie chce zabierać ich ze sobą?
– Cóż… to nie tyle „nie chce”. Niektóre osoby tam na dole uważają, że muszą pisać sprawozdania i to jest dla nich priorytetem. I to czasami trzyma ich przy biurku. – Szybko opuszczaliśmy arenę udawanej serdeczności. – A co do wydajności, to sam pan powiedział, że mam dobre oceny.
– Na samych wezwaniach, tak. Ale my tu mamy okręt i wszyscy marynarze muszą współpracować, jeśli chcemy utrzymać go na powierzchni – analogia ta nie zdołała przemówić do mojej natury wilka morskiego. Więc zatrudnij ludzi, którzy chcą iść w teren i robić, co do nich należy. Jednakże zdobyłem się na pełen nadziei uśmiech:
– Mnie się wydaje, że umiem współpracować, proszę pana. Przez dłuższą chwilę Mayhew zagryzał wąską dolną wargę.
W końcu, wzdychając ciężko, z udawanym głębokim żalem, powiedział:
– Mamy kilkoro obiecujących młodych ludzi, których chcielibyśmy przyjąć, Wyatt, i szczerze mówiąc, mogliby zacząć z dużo niższą pensją niż twoja obecna. Nawet jeżeli awansujesz na kierownika, wpływ na nasz budżet byłby pozytywny, jeśli moglibyśmy przyjąć część tych osób.
A więc teraz chodziło o budżet. Mayhew bardzo się starał być przekonujący, gdy zacząłem dostrzegać zasadniczą kwestię. Obiecał posadę – moją posadę - synowi lub córce jednego ze swoich kolesi.
– Czyje miejsce miałbym zająć – zapytałem – jako kierownik?
– Darlene jest na urlopie macierzyńskim już pięć miesięcy – odparł. – Dwa miesiące więcej niż się ubiegała. Nie sądzę, że wróci.
– Mogę się zastanowić?
– Oczywiście – błyszcząca twarz rozpogodziła się. – Pomyśl kilka dni, Wyatt. Tak długo, ile ci potrzeba.
Odmówiłem.
Dwa tygodnie później Mayhew ogłosił w wydziale restrukturyzację administracyjną, na mocy której troje pracowników o największym doświadczeniu – czyli ja, Bettina Keck oraz weterynarz z dziesięcioletnim stażem i wysoką absencją w pracy Lionel Whitmore – miało zająć się oceną wiarygodności zgłoszeń oraz przydzieleniem kandydatom opiekunów społecznych. Zasadniczo były to zadania naszych dotychczasowych kierowników pierwszego stopnia, a praca ta była wyłącznie biurowa, ale tym razem nie było mowy o podwyżce.
Każdy przypadek faktycznego znęcania się nad dzieckiem był, naturalnie, poważny, niemniej nie każde zgłoszenie dotyczące takiej sytuacji było prawdziwe. Gdy zacząłem pracę, byłem zaskoczony tym, ile ze zgłoszeń napływających do SOD było zmyślonych – ojcowie, którzy chcieli narobić kłopotów matkom swoich dzieci, sąsiedzi mszczący się za hałasy w nocy albo kobieta, która chciała dokuczyć byłemu mężowi, gdy dzieci spędzały z nim weekend. Takie i dziesiątki podobnych paskudnych, głupich, nieważnych rozgrywek między dorosłymi, w których dzieci używano jako pionków, zdarzało się codziennie. Powołując się na ciągły brak pracowników, ograniczenia budżetowe oraz nadmiar poważnych wezwań, Mayhew zdecydował, iż jego doświadczeni podwładni będą dokładnie tym, czego potrzebował do oddzielania plew od zboża w zgłoszeniach, co poprawi wydajność całości SOD.
Plan Mayhewa był tak oczywisty, jak i prosty. Z jego punktu widzenia nie nadawałem się do pracy w zespole, Bettina stanowiła kandydatkę na odwyk, a Lionel był bezużyteczny. Jeśli zdoła utrzymać mnie w biurze, bez pracy w terenie, to niebawem się zwolnię. A beze mnie Bettina i Lionel wcześniej czy później coś by w końcu spieprzyli, zwalniając tym samym nie jedną, ale trzy posady. A Mayhew mógłby uszczęśliwić trzech swoich bogatych kumpli i może załatwić sobie tym nowy samochód – albo przynajmniej kolejny srebrny samowar, albo sesję zdjęciową ze sławną osobą.
Byłem naprawdę wkurzony i niech mnie diabli, jeśli pozwolę się tak łatwo usunąć z pracy, na której mi tak zależało. Doszedłem do wniosku, że mógłbym przetrzymać Mayhewa. Potrzebował dobrych, solidnych opiekunów społecznych albo zacząłby źle wyglądać na zewnątrz. Stwierdziłem, że będzie to gra na przeczekanie, a ja będę grał, aż jego cierpliwość się wyczerpie i zostanę ponownie przypisany do pracy w terenie. Dzięki czemu wygram.
Myliłem się.
Późnego, lutowego, piątkowego popołudnia siedziałem sam w moim boksie – Bettina i Lionel już jakiś czas temu oddalili się samowolnie z miejsca pracy – mając przed sobą stertę zgłoszeń do oceny przed weekendem. Spośród nich wychwyciłem wiarygodne zgłoszenie ze Szpitala Ogólnego San Francisco. Pięcioletni latynoski chłopiec, Miguel Nunoz, został przyjęty krótko przed drugą tego popołudnia, ze złamaniem ręki. Pracownicy szpitala ocenili ten wypadek jako nietypowy. Zadzwoniłem do izby przyjęć, gdzie rozmawiałem z dr. Turnerem, który odkrył, iż chłopiec był trzykrotnie przyjęty do trzech różnych szpitali – dwa złamania kości i jedno wywichnięcie – odkąd jego matka ma nowego chłopaka. Włożyli ramię chłopca w gips i kobieta już czeka, by zabrać Miguela do domu, ale Turner pomyślał, iż ktoś z SOD powinien przyjechać i porozmawiać z matką i synem i ocenić sytuację, aby lekarz mógł z czystym sumieniem wypisać chłopca.
Byłem podobnego zdania.
Willa Cardoza i Jim Freed weszli właśnie na popołudniową zmianę. Nierozłączni, oboje byli jedynymi pracownikami zatrudnionymi w ciągu minionych dwóch lat, co znaczyło, iż są ludźmi Mayhewa. Z obojgiem miałem jedynie kontakty zawodowe i choć niekoniecznie nastawieni bojowo, przychodzili codziennie do pracy i wydawali się być w porządku. Przynajmniej zdawali się odpowiadać na wezwania, składali przyzwoite raporty, robili minimum. Nie wiedziałem również wtedy – nie byłem kierownikiem i nie miałem dostępu do akt pracowników – że żadne z nich nie musiało nigdy pociągnąć za spust, tzn. siłą odebrać rodzicowi dziecko.
Mimo to byli najlepszym, żeby nie powiedzieć, jedynym składem, jaki miałem. Moim zadaniem było ocenić autentyczność zgłoszenia, a to bez wątpienia było prawdziwe jak atak serca. Streściłem im zatem sytuację i powiedziałem, żeby się lepiej pospieszyli, ponieważ matka siedzi w poczekalni i nie może się doczekać, żeby zabrać chłopca do domu, a dr Turner nie będzie w stanie grać w nieskończoność na zwłokę.
Gdy wyszli, była godzina siódma, a ja skończyłem ostatnią stertę ocen. Wciąż zaniepokojony powagą tego wezwania, przełknąłem dumę i wszedłem na górę sprawdzić, czy Mayhew jest jeszcze w biurze. Jego sekretarka poszła już do domu, ale on siedział, popijając coś, co wyglądało na brandy i rozmawiał przez telefon. Gdy zobaczył mnie w drzwiach, szybko przeprosił i rozłączył się. Była to moja pierwsza wizyta od czasu, gdy odmówiłem awansu.
– Tak, Hunt, o co chodzi?
Od tamtego dnia zwracał się do mnie per Hunt, a nie Wyatt. Opisałem mu krótko przypadek Miguela, poinformowałem, kogo wysłałem i powiedziałem, że moim zdaniem jest to sprawa, którą chciałby mieć pod kontrolą przez weekend, by śledzić rozwój wypadków.
Podziękował mi za zwrócenie jego uwagi na tę sprawę i zapewnił, że naturalnie zajmie się nią.
Panna Nunoz zabrała Miguela do domu w piątek wieczorem. W niedzielę ponownie został przyjęty do szpitala, ale tym razem z poważnym wstrząśnieniem mózgu, z którego już nie wyszedł. W czasie dochodzenia dr Turner zeznał, że rozmawiał ze mną, a ja zapewniłem go, że SOD przyjedzie w ciągu godziny, najwyżej dwóch, ale nikt z wydziału się nie pojawił.
W obydwu oddzielnych zeznaniach, Cardoza i Freed przyznali, że przydzieliłem ich do tej sprawy, ale nie wskazałem jej jako priorytetowej. Oczywiście, nie miałem nic na piśmie (i spiesząc się, by ich wysłać, to przynajmniej było prawdą). Udali się więc najpierw do innego zgłoszenia – na dowód mieli adres i numer sprawy – a gdy dotarli do szpitala, panna Nunoz już dawno pojechała z synem do domu. Wierząc, że dr Turner nie wypisałby chłopca, jeśli zachodziłoby jakieś niebezpieczeństwo, pojechali do następnego wezwania, zostawiając notatkę kontrolną o Nunozach na poniedziałek.
Wilson Mayhew, siedząc przede mną w małym pokoju w czasie przesłuchania dyscyplinarnego, spokojnie i dobitnie zaprzeczył, jakobym kiedykolwiek wspomniał mu o tej sprawie, w jakimkolwiek kontekście.