18

Hunt miał szczęście – Mickey Dade był w okolicy.

Poza okazjonalną pracą, jaką wykonywał dla Hunta, dwudziestotrzyletni brat Tamary jeździł wieczorami taksówką, uczęszczając również sporadycznie, gdy mógł zapłacić za zajęcia, do szkoły kucharskiej Kalifornijskiej Akademii Kulinarnej. Hunt uważał, że zainteresowanie Mickeya jedzeniem, mogło mieć jakiś związek z momentem w jego życiu, gdy została mu ostatnia łyżka masła orzechowego, choć nigdy o tym nie rozmawiali.

Gdy Hunt zadzwonił tego wieczoru na jego komórkę, Mickey krążył w okolicy Union Square, niecałe cztery przecznice od kancelarii Farrella. Podjeżdżając po niego, wyłączył taksometr. Hunt siedząc obok kierowcy, nie tracił czasu.

– Jak zapatrujesz się na pracę przez najbliższy dzień lub dwa, Mick?

– Spoko. Mógłbym znaleźć kilka godzin. O co chodzi?

– Jeszcze nie wiem. Słyszałeś o Andrei Parisi?

– O kim?

– No to raczej nie. Występuje niemal codziennie w TV, w związku ze sprawą Donolana.

– Nie oglądam telewizji, strata czasu.

– Wiem. To jedna z rzeczy, którą w tobie zawsze najbardziej lubiłem.

– Za wyjątkiem „Żelaznego kucharza”. Uwielbiam ten program.

– Mick.

– Ta.

– Andrea Parisi.

– OK.

– Zaginęła. Spróbujemy ją znaleźć.

– Jacy my?

– Ty, ja, Tamara, Craig, kilku moich znajomych.

– A gdzie zniknęła?

– To było mądre czy głupie pytanie? Mickey zrozumiał.

– Głupie. Łapię. Ale skoro zaginęła, to czy automatycznie gliny jej nie szukają?

Hunt wyjaśnił mechanizm działań wydziału osób zaginionych oraz dotychczasową generalną sytuację z Parisi, podczas gdy Mickey, w drodze do Brannan, przejechał trzy razy na czerwonym świetle, przyspieszając między skrzyżowaniami do pięćdziesięciu mil na godzinę. Dowiózł Hunta do domu w mniej niż dziesięć minut, lecz zanim odjechał w chmurze żużlu, by odebrać przesyłkę kurierską z lokalu o nazwie Lulu, obiecał Huntowi, że nie wyłączy komórki i będzie czekał na instrukcje.

– Masz przy sobie aparat? – spytał Hunt. – Na wszelki wypadek.

– Zawsze, stary, zawsze – odparł Mickey, poklepując małą, skórzaną torbę na siedzeniu obok.

W domu Hunt zmienił biurowy garnitur na jeansy, pionierki i starą koszulę z flaneli Pendelton. Przebrany siadł przy komputerze i wpisał w Google’u „Ward i Carol Manion”. Andrea Parisi nie dojechała na ostatnie spotkanie z Carol Manion, fakt, ale jeśli obie kobiety rozmawiały po tym, jak Hunt wyszedł od Parisi, to pani Manion mogła być ostatnią osobą, z którą kontaktowała się Andrea przed zniknięciem. Może powiedziała coś, zostawiła jakąś wizytówkę.

Niemal pół godziny przeglądał wyniki wyszukiwania – było ich około siedmiu tysięcy, więc cokolwiek dokładniejszego aniżeli pobieżne spojrzenie było niemożliwe, nawet gdy wybrał wyszukiwanie przy najbardziej zawężonych parametrach. Nazwisko Manion nie znajdowało się jeszcze na samym szczycie panteonu San Francisco, zamieszkanego przez Swigsów, Gettych i Ellisonów, niemniej zdawali się być na dobrej drodze. Hunt wiedział już o ich stanowej – a wedle pogłosek mającej stać się wkrótce narodową – sieci ekskluzywnych sklepów spożywczych. Podobnie w ciągu kilku minionych lat, rozreklamowali skutecznie markę nowo powstałych Piwnic Manionów, poprzez produkcję bardzo tanich, niezwykle dobrych jakościowo kalifornijskich cabernetów i merlotów. Hunt sam miał kilka butelek ich win, wraz z resztą minimalistycznej kolekcji na podłodze obok lodówki. Rodzina ta była pomiędzy największymi licytantami w czasie aukcji doliny Napa przez kilka ostatnich lat, a ostatniej wiosny zapłacili ponad sto tysięcy dolarów za butelkę Screaming Eagle z ‘96 – roku urodzenia ich najmłodszego syna, Todda. W sporcie, poza zaangażowaniem w 49ers i NFL, byli właścicielami drużyny baseballowej z niższej ligi w hrabstwie Solano oraz namiętnymi sponsorami amerykańskiej drużyny olimpijskiej w narciarstwie alpejskim. Tragedia, którą Hunt pamiętał jak przez mgłę, dotyczyła ich starszego syna, Camerona, który zginął w wypadku w czasie treningu narciarstwa wodnego w zeszłym roku. Dwudziestoczteroletni złoty chłopak był wyczynowym narciarzem, trenował na jeziorze Berryessa do Emerald Bay Classic na jeziorze Tahoe, kiedy przy prędkości siedemdziesięciu mil na godzinę, zderzył się z zanurzonym pniem.

Hunt wystarczająco dużo pracował z komputerem, by dokładnie wiedzieć, czego szuka, i oto znalazł. W 2000 roku prywatna rezydencja Manionów gościła na obiedzie przedstawicieli Fundacji na rzecz Osób z Chorobami Nerek, a recenzja tego wydarzenia zawierała informację, że z domu na Seaview Drive, w dzielnicy Seacliff, „rozciąga się oszałamiająca panorama od Golden Gate po Farallones”.

Hunt ponownie wybrał numer komórki Mickeya Dade’a i tym razem przekazał mu polecenie: Czy mógłby pojechać przed zmierzchem do Seacliff, popytać, jeśliby musiał, i zdobyć dokładny adres Manionów? Mając takie dane, Hunt mógłby zdobyć ich domowy numer telefonu, pod którym być może zdołałby zamienić kilka słów z panią Manion.

Siedząc w kuchni, nagle wygłodniały, zdał sobie sprawę, że nie jadł nic od porannych bao i ukroił sobie trzycalowy kawałek salami, które zwisało z kołka w lodówce. Musi wystarczyć.

Czas ruszać.


Hunt nie chadzał już zbyt często do Little Shamrock. Znajdujący się po drugiej stronie ulicy od parku Golden Gate, na rogu Lincoln i Dziewiątej Alei bar, był ulubionym miejscem spotkań jego i Sophie, ale nie mieszkał już w tej okolicy, a poza tym miejsce to samo w sobie nie było warte odwiedzenia. A nawet gdyby było, Hunt nie wybrałby go. Zapomniał i pochował tę część swojego życia.

Tego wieczoru u Juhle’a w domu nie było nikogo. Opieprzył się za to, że nie zadzwonił najpierw, nie chciał jednak wysłuchiwać dalszych reprymend i być może odmowy przez telefon. Jeśli jednak pojawiłby się u przyjaciela z ponownymi przeprosinami osobiście, mógłby zostać wpuszczony. I wtedy wybadać go pod kątem informacji. Nie był właściwie nawet pewien, co zamierzał powiedzieć.

Ale po tej stronie miasta mieścił się Shamrock, teraz jeszcze coś – niedawne, choć głównie skrzętnie tłumione wspomnienia z tamtego życia, zdjęcie Sophie przy barze – ciągnęło go, by ponownie odwiedzić stare miejsce spotkań.

W czwartkowy wieczór o siódmej trzydzieści Hunt spodziewał się, że lokal będzie wypełniony ludźmi. Co wcale nie było przesadzone, bowiem w najlepsze noce maksymalna pojemność lokalu wynosiła ze sto osób. Sophie i Hunt przychodzili tu przed porą koktajlową, gdy siedziało tam zaledwie parę osób i za każdym razem wydawał im się niemal niemożliwie mały, jak na kwitnący interes, którym był bez wątpienia – przybytek otworzył swe podwoje w 1893 roku i od tamtej pory pracował nieprzerwanie.

Stary bar biegł przez pół lokalu. Dokładnie naprzeciwko niego było pomieszczenie o zaledwie ośmiu stopach szerokości. Trzy maleńkie stoliki otoczone czterema krzesłami zapewniały miejsca do siedzenia. Ścianę z przodu zdobiły stare rowery i inne pamiątki z przełomu wieków, włączając zegarek dziadka, który zatrzymał się w czasie trzęsienia ziemi w 1906 roku. Z tyłu przy tarczach do rzutek i szafie grającej pomieszczenie rozszerzało się nieco, lecz kilka zapadających się kanap i tapicerowanych krzeseł zajmowało dużo więcej miejsca, niż zajmowałyby stoliki koktajlowe i nadawały lokalowi swojską atmosferę.

Wpadające przez szerokie frontowe okno słońce, rzucało ostatnie, długie cienie na Lincoln. Na stołkach przy końcu baru siedziała para w identycznych czarnych skórach, trzymając półlitrowe kufle piwa. Samotny gracz w rzutki widoczny był z tyłu. Z głośników cicho płynęła „Time After Time” Cyndi Lauper. Telewizor był wyłączony, a za barem nie było żadnego barmana.

Hunt zajął jeden ze stołków najbliżej drzwi, zastanawiając się, czy powinien po prostu wyjść, niepewny, po pierwsze, dlaczego w ogóle przyszedł. Siedział przez minutę i niemal zdecydował, by już wyjść, gdy grający do tej pory w rzutki mężczyzna przeszedł pod barem.

– Już idę.

Kładąc rzutki na ladzie poniżej baru, barman pobiegł do niego.

– Pan Hardy?

Mężczyzna zatrzymał się, przechylił głowę i uśmiechnął się.

– Doktor Hunt – odparł, po czym zniżył głos. – Daj sobie spokój z panem Hardym, gdy stoję za barem. Mów mi Diz. Co cię sprowadza aż na granicę, w tę piękną noc?

– Mam lepsze pytanie – powiedział Hunt. – Co sławny prawnik robi stojąc za barem w takim miejscu jak to?

Dismas Hardy – szef Amy Wu i wspólnik Wesa Farrella – pokazał zęby w szerokim uśmiechu.

– Jestem właścicielem części tego lokalu – odparł. – Jednej czwartej, mówiąc dokładnie.

– I pracujesz dorywczo jako barman?

– Bardzo dorywczo. Prawie nigdy. Zazwyczaj pracuje tu mój szwagier, ale… cóż, jest chory i poprosił mnie, żebym zastąpił go przez parę dni. Nie wiedziałem, że tu zaglądasz.

– Nie, nie zaglądam. Już od kilku lat nie.

– No więc – Hardy rzucił serwetkę na bar – skoro tu jesteś, czego się napijesz?

– Piwo. Z kija.

– Już się robi – Hardy podszedł do kurków, nalał dwa kufle i wrócił z nimi. Postawił jedno na serwetce przed Huntem i napił się z drugiego, po czym postawił go na dolnej ladzie. – No i co? Pracujesz dziś?

– Nie za pieniądze. Słyszałeś o Andrei Parisi? Hardy skinął.

– Amy i Wes mówili mi wcześniej. Wciąż się nie znalazła?

– Nie.

– Szukasz jej?

– Zaczynam. Właśnie byłem z Amy i Wesem w waszym biurze.

– I co tam robiłeś?

– Zlecałem im zadania do wykonania.

– Myślałem, że to działa na odwrót, że to firma prawnicza zatrudnia detektywa.

– Zazwyczaj tak jest – zawahał się, zastanawiając się, czy przypadkiem sobie nie zaszkodził. On i Hardy zawsze się dogadywali, ale Hunt z doświadczenia wiedział, że żaden przeciętny wspólnik zarządzający nie był zachwycony, słysząc, że jego podwładni wykonują pracę pro bono w czasie płatnych godzin. – Ale wszyscy martwimy się o nią – pokrótce przytoczył szanse Parisi. – Z naszych obliczeń wynika, że mamy dzień, może dwa.

– Jak długo jej nie ma? Hunt spojrzał na zegarek.

– Trzydzieści godzin, mniej więcej. Nie wygląda to zbyt dobrze, ale przynajmniej nigdzie nie znaleziono jej ciała. Pozostaje zatem marna szansa.

– A gliny? – spytał Hardy.

– Wydział osób zaginionych nie robi nic przez kolejny dzień lub dwa. Ale znasz Devina Juhle’a?

– Pewnie. Wydział zabójstw.

– Zgadza się. I przez większość czasu mój kumpel – powiedział Hunt wprost. – Uważa ją za podejrzaną w sprawie morderstwa sędziego Palmera.

Hardy zmrużył oczy.

– Mówimy o tej samej Andrei Parisi? TV Proces?

– Dokładnie. Więc teraz Juhle szuka jej tak gorliwie jak my, może bardziej. Mam nadzieję wywrzeć na nim nacisk, by zrobił to, czego nie robi jeszcze wydział osób zaginionych.

– Glina z wydziału zabójstw? A co ty od niego chcesz?

– Tego, co on wie.

Hardy uważał to za zabawne.

– I tak po prostu ci powie? Jak zamierzasz przekonać go, by to zrobił?

To był, oczywiście, problem Hunta. Szczególnie po ostatniej rozmowie z Juhle’em.

– Znamy się kopę lat – powiedział. Hardy’emu zdawało się sprawiać to frajdę.

– I ponieważ się przyjaźnicie, zamierzasz go zwyczajnie zapytać?

– Taki był pierwotny plan, ale wiedziałem o paru rzeczach i nie powiedziałem mu od razu. Więc teraz myśli, że ukrywałem je przed nim.

– Bo na to wygląda.

– No sam widzisz. W każdym razie jest to problem.

– No cóż, złą wiadomością jest to – powiedział Hardy – że i tak nie powiedziałby ci wszystkiego, o co byś go zapytał. To ten sam gen, który predysponuje tych gości do pracy w wydziale zabójstw. Swojej żonie pewnie też by nie powiedział. Dobrą wiadomością jest to, że mam trochę doświadczenia z dokładnie takim rodzajem problemów – przerwał. – Abe Glitsky jest jednym z moich najlepszych przyjaciół – Glitsky był zastępcą szefa śledczych. Przez dwanaście czy więcej lat był szefem w wydziale zabójstw.

– To niemożliwe – powiedział Hunt. – Przecież jesteś adwokatem.

– To jest niemożliwe – zgodził się Hardy radośnie. – Jeślibyś znał Glitsky’ego tak jak ja – i dziękuj Bogu, że nie znasz – wiedziałbyś, jak niemożliwe. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie pomógł mi więcej niż raz.

– W tworzeniu linii obrony?

– Czasami gryząc i drapiąc, że pozwolę sobie dodać. Ale, tak.

– Jak do tego doszło? Hardy wziął kufel, napił się.

– Jeśli nie możesz po prostu zapytać – powiedział – musisz się wymieniać.


* * *

Hunt nie mógł zdecydować, czy w swoim mini cooperze najbardziej lubił turbo doładowanie, nowoczesną deskę rozdzielczą w stylu lekkie art deco, czy też fakt, że był w stanie zmieścić się na miejscu do parkowania niewiele większym od tostera. Zatrzymał się dokładnie naprzeciwko znajomego, małego domu przy Dwunastej Alei, pomiędzy Ortega i Noriega, i zaparkował między podjazdem i domem, zajmując długość ośmiu, może dziewięciu stóp. Choć było już ciemno, wiedział, że garaże w górę i w dół ulicy nosiły napisy „Nawet nie próbuj tu parkować”. A doświadczenie nauczyło go, że właściciele mówią poważnie. Kilka razy przekroczył o pół stopy granicę czyjegoś podjazdu i został odholowany – sto dwadzieścia pięć dolarów i mandat, dziękuję bardzo.

Dom Juhle’a wyglądał jak inne domy na tej ulicy – dwupiętrowy, zdobiony sztukaterią, o czterech schodkach prowadzących na werandę, a wbudowany jednosamochodowy garaż zajmował jedną trzecią powierzchni. W świetle dnia świeża, jasnozielona lamówka domu wyróżniała go nieco od sąsiadów, a o tej porze, każdej wiosny, na parapetach stały skrzynki pełne kwitnących stokrotek, niecierpków i anielskich włosów. Ale teraz, kilka minut po dziewiątej wieczorem, żaden z tych uroków nie był widoczny i dom był kolejnym budzącym dreszcze budynkiem, przycupniętym na granicy mgły przed Sunset.

Po jasnym i bezchmurnym dniu mgła powróciła i zasłaniała teraz większość ulicy. Ale u Juhle’a w domu widział włączone światła. Wrócili.

Gdy stanął na ganku, Hunt zdawał sobie sprawę, iż próbuje uspokoić nerwy. Ciągłe działanie, odkąd zakończył zeznania u McClellanda późnym popołudniem, wytłumiły jego rosnący, wewnętrzny niepokój – teraz już przybierający formę niemal fizycznej choroby – oto, co naprawdę przytrafiło się Parisi. Z każdą chwilą malały szanse, iż nadal jest żywa. Lecz nie mógł pogodzić się z jej możliwą śmiercią, choćby dlatego, że nie chciał uwierzyć, że los ponownie by mu to zrobił – dał mu nadzieję, nawet jeśli tylko zwodniczą, głupią nadzieję, po to, aby ją odebrać.

Wiedział tylko, że musi ją znaleźć. Dowiedzieć się, co dalej. A bez pomocy, a nawet aktywnej współpracy Juhle’a, nie mógł liczyć na powodzenie.

Nacisnął dzwonek, usłyszał wewnątrz melodyjkę i czekał we mgle.


Connie powitała go w drzwiach całusem w policzek.

– Odważny jesteś, Wyatt, to muszę ci oddać.

Ale zaprowadziła go do reszty rodziny. Juhle, z jedną ręką na temblaku, a drugą w kuble lodu, patrzył na niego nieobecnym wzrokiem. Dzieci – Erie, Brendan i Alexa – skoczyły od kuchennego stołu, gdzie jadły pizzę. Wujek Wyatt był ich ulubieńcem. Często przychodził z ukrytymi monetami, słodyczami, innymi przysmakami, a ten wieczór nie stanowił wyjątku. Z jakiegoś powodu ich rodzice tolerowali takie prezenty od Hunta, ale od nikogo innego, co nadawało mu szczególny status. To, plus fakt, że ich ojciec zawsze wydawał się bardziej zrelaksowany w towarzystwie Hunta. Grał z nimi wtedy w gry, na które nie miał czasu – piłkarzyki i ping-pong w garażu, futball albo baseball na ulicy, rzuty do kosza na podjeździe. Czasami obaj mężczyźni grali na gitarach i słuchali nowych płyt. Wyatt był w porządku.

Tego wieczoru, przeszukawszy jego kieszenie w poszukiwaniu wafli Necco, dzieci wróciły na swoje miejsca. Hunt poszedł za nimi i wyciągnął każdemu z nich po kolei dwudziestopięciocentówkę zza ucha. Erie miał na sobie wciąż kostium Szerszeni.

– Jak wam poszło? – spytał Hunt.

– Rozgromiliśmy ich, dziewięć do dwóch – odparł starszy chłopiec. – Tata był trenerem. Pozwolił mi miotać.

– A jak się stało, że został trenerem? Wygląda, jakby cierpiał?

– Nic mu nie jest – powiedziała Alexa. O siódmej była królową miłości wobec taty.

– Ani trochę nie jak trener Doug.

– Mówimy o panu Malinoffie?

– Tak – powiedział Brendan.

– Co mu się stało?

W końcu Juhle rozluźnił napięte mięśnie twarzy.

– Ślizg – powiedział.

– Malinoff grał w ślizg?

– W korkach – powiedział Erie. – Na trawie.

– Znasz grę w ślizg, prawda, wujku?

– Pewnie, Brendan. Właściwie, to ja ją wymyśliłem. Bieganie tam i z powrotem pomiędzy bazami, wślizgi pod maty baz, zgadza się?

Alexa rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, po czym odwróciła się do ojca.

– Wujek naprawdę wymyślił ślizg?

– Skoro tak mówi – powiedział Juhle, po czym dodał z pewną ostrością w głosie. – Wiem, że by nie kłamał.

Hunt odwrócił się do Connie.

– No więc, co się stało Dougowi?

– Rzucił dzieciom wyzwanie. Powiedział, że da pięć dolców każdemu, kto go pokona.

– Tatuś powiedział mu, żeby tego nie robił – powiedziała Alexa – ale trener tylko nazwał go ofermą. Słyszała.

– Tylko żartował, kochanie – powiedziała Connie. – Przekomarzał się. Wie, że twój tata nie jest ofermą. To był rodzaj żartu pomiędzy dorosłymi na temat tego, jak uszkodził sobie ramię.

– Wcale nie był śmieszny – Alexa zrobiła nadętą minę. – Nie podobał mi się.

– Bogu też się nie podobał, dlatego go ukarał – powiedział Juhle.

– I co Bóg mu zrobił? – spytał Hunt. Connie z trudem utrzymała poważną minę.

– Złamał trenerowi nogę – powiedziała.

– Au!

– To samo powiedział Doug.

– Niezupełnie, tato – wtrącił Erie.

– Wiem, że nie. Ale założę się, że wujek Wyatt wyobraża sobie, co naprawdę powiedział. My nie używamy takiego języka, prawda? To niesportowa postawa. Zgadza się?

Słysząc chóralne „zgadza się”, Juhle wstał, wziął od Connie ściereczkę kuchenną i owinął nią lewą dłoń.

– Dobrze, kochani, kończcie pizzę i słyszałem, że macie jakąś pracę domową. I żadnych Naccos dziś wieczór. Con?

– Żadnych Naccos – powtórzyła Connie. – Dopiero jutro po szkole.

– Gdzie idziecie z wujkiem Wyattem, tato? – spytał Brendan.

– Do salonu – odparł Juhle. – Osobiste sprawy dorosłych.


– Dev, słuchaj – mówił Hunt. – Kiedy mi o tym opowiadałeś wczoraj wieczorem, może nie pamiętasz, ale obstawialiście na żonę. Parisi nie była tego częścią, a nawet jeślibym o tym pomyślał i ci o tym wspomniał, powiedziałbyś, że to niemożliwe, że to historia starożytna. Jeśli cokolwiek było pomiędzy Parisi i Palmerem, rozstali się pół roku temu. Nie zrobiła się nagle zazdrosna o Staci Rosalier. Żona miała bardziej bezpośredni motyw. Po co innego sprowadzać ich oboje do domu? Musisz przyznać, że to nie jest coś, co robimy, ty i ja, nie ukrywamy informacji. Nie wiedziałem, że to ważne. Następnym razem powiem ci wszystko, nim jeszcze zdążę pomyśleć. Obiecuję. Będziesz kazał mi się zamknąć, zanim jeszcze otworzę usta.

Juhle nadal był niezadowolony. Jego twarz nie złagodniała, odkąd zamknąwszy drzwi do kuchni, powiedział, mając na myśli Malinoffa:

– To była piękna chwila, mówię ci. Szkoda, żeś tego nie widział. Karetka i wszystko.

Ale po tym, koniec zabawy.

Rozparł się – głowa odchylona, stopy w górze, oczy zamknięte – w dużym fotelu relaksacyjnym z brązowej skóry. Jego rysy zdawały się być napięte ze zmęczenia, bólu i rozdrażnienia. Dały się słyszeć zbliżające się z tyłu domu kroki Connie, i po chwili pojawiła się ze szklanką wody i jakimiś tabletkami. Spojrzała najpierw na męża, potem na Hunta, który siedział pochylony na jednym z krzeseł, opierając łokcie na kolanach, szczęka zaciśnięta, oczy błyszczące, cały spięty.

– Przepraszam – powiedziała. – Czas na lekarstwo – położyła Juhle’owi tabletki na dłoni, poczekała aż włoży do ust, po czym podała mu wodę. Odwróciła się do Hunta:

– Zazwyczaj robi się po nich senny – dodała i wyszła.

– Bardzo bym nie chciał, żeby była na mnie zła – powiedział Hunt, gdy ponownie zostali sami.

Juhle otworzył oczy.

– Nie zadzieraj z przyjaciółmi, to ich żony nie będą na ciebie złe.

– Ile razy mam przepraszać? – brak odpowiedzi. – Dev, potrzebuję twojej pomocy.

– Co? Znaleźć Parisi? Chyba śnisz, Wyatt.

– Posłuchaj, ja też mogę ci pomóc – powiedział Hunt, przypominając sobie nagle słowa Hardy’ego.

Z gardła Juhle’a dobył się krótki, urywany chichot.

– Pewnie, że możesz. I jesteś zmotywowany, nie? Znajdziesz Parisi i mi ją wydasz. Nie, jeśli ją znajdziesz, to ją przede mną ukryjesz. Albo sama się ukryje, czy raczej pozostanie w ukryciu.

– Tak się nie stanie. Daję ci na to moje słowo. Jeśli uda się ją znaleźć, to mogę ci pomóc – powtórzył.

Wzdychając, Juhle podniósł swój fotel do pozycji siedzącej. Nadal wyglądał na zmęczonego, ale pojawił się ślad zainteresowania.

– Dlaczego miałbyś to zrobić, Wyatt? A najpierw muszę uwierzyć, że naprawdę to zrobisz.

– Dev, właśnie dałem ci słowo. W końcu Juhle skinął.

– W porządku. No to pozostaje pytanie „jak”? Hunt wypuścił powietrze.

– Wiesz, że w połowie przypadków zarabiam na życie w jeden sposób: znajdując ludzi. I w chwili obecnej mam grupę rozmawiającą ze wszystkimi, kogo zna, wszystkimi, do których możemy dotrzeć, osobiście, przez firmę, rodzinę, co tylko wymyślisz. Jeśli nie żyje, to nie żyje i pewnie któregoś dnia jej ciało zostanie znalezione. Ale kiedy widziałem ją po raz ostatni, to gwarantuję, że nie miała zamiaru się ukrywać, w czasie gdy oskarżana jest o morderstwo. Ktoś ją porwał i teraz modlę się, żeby nie zabił jej od razu. To mój punkt wyjścia. Słyszałeś cokolwiek o żądaniu okupu? Znalazłeś jakiś zapis używania karty kredytowej? Jakąkolwiek wskazówkę, że ucieka?

– To są wszystko informacje zastrzeżone.

– Dobra, to mamy umowę, czy nie? Mówię ci, że będę przekazywał ci wszystkie informacje w chwili, gdy je otrzymam. Ale muszę wiedzieć, co wiesz, każdy szczegół. Jeśli coś przeoczyłem. Jakieś miejsce, które powinienem sprawdzić.

– Jak na przykład?

– Gdybym wiedział, to bym się nie pytał, prawda? Ale powiedz mi, a zajmę się Parisi, a ty będziesz mógł skoncentrować się na kimś innym, pani Palmer, na kimkolwiek. Ale mogę zapewnić ci jeszcze coś, czego nie masz, a jestem przekonany, że potrzebujesz.

– Co takiego?

– Partnera.

Juhle zmrużył oczy, zacisnął usta.

– Mam partnera.

– Tak. Poznałem go. Nadaje się do czegoś?

– Jest gliną.

– Owszem, jest.

– Nie mam zamiaru robić nic za jego plecami.

– Oczywiście, że nie. Spróbuj to zrobić przed jego nosem. Zobacz, czy zauważy. A w międzyczasie ty i ja zrobimy to, co robiłeś z Shanem – spróbujemy to rozwikłać.

Juhle spojrzał na opuchniętą dłoń, po czym kilka razy złożył ją w pięść. W końcu poddał się z westchnięciem.

– Nic. Żadnego żądania. Żadnych kart kredytowych. Nic. A jak myślisz – spytał – czemu nie znaleźliśmy żadnego krewnego Staci Rosalier?


– No więc Wes rozmawia z Fairchildem i Tombo o tym, co mogła robić w poniedziałkowy wieczór, co samo w sobie mogłoby wyeliminować ją z twojej teorii. W międzyczasie Wu jest z Carla…

– Z Carla, sekretarką Parisi? Rozmawialiśmy z nią dzisiaj – przerwał mu Juhle.

– Coś nowego?

– Mniej więcej taki plan dnia, jaki już znasz. Nic nowego.

– Dobra, ale mówiąc o planie dnia, to posłałem Mickeya Dade’a, by dowiedział się, gdzie mieszkają Manionowie, żebym mógł dotrzeć do Carol, pani Manion.

– Szkoda zachodu – powiedział Juhle. – Shiu i ja rozmawialiśmy z nią dzisiaj. Mieszka na Seacliff. Wspaniała posiadłość. Weszliśmy jak do siebie.

– A to niby czemu?

– Niewielu o tym wie, ale wszyscy ochroniarze Manionów to inspektorzy wydziału zabójstw San Francisco, po służbie.

– Nawet Shiu?

– Dla Manionów tylko najlepsi, Wyatt. Jestem prawdopodobnie jedynym gliną w wydziale, któremu nie mówią po imieniu. Shiu zadzwonił do ochrony i rozwinęli przed nami czerwony dywan.

– Widzisz – omawiali sprawę od około dziesięciu minut i wszystkie tarcia zdążyły zniknąć. Hunt siedział oparty wygodnie, noga na nodze – oto dlaczego musimy współpracować. Więc, co powiedziała wam pani Manion?

– Zasadniczo nic. Nigdy jej nie widziała. Parisi nie przyjechała. To ślepy zaułek.

– Powiedziała, czego miało dotyczyć spotkanie? Juhle wpatrywał się w sufit, przypominając sobie.

– Jest grubą rybą w jakimś komitecie – Przyjaciół Biblioteki Publicznej? Coś w tym stylu – Shiu na pewno zapisał sobie w notesie. Tak czy siak organizują latem zbiórkę pieniędzy i chcieli, żeby Parisi, jako lokalny VIP, była mistrzem ceremonii, no więc chcieli ją pod tym kątem wybadać. Chyba podobała im się w TV, nowa twarz i tym podobne.

Hunt wypuścił powietrze, w końcu zaczął kręcić głową.

– Więc wyszła z domu, wsiadła do samochodu i zniknęła?

– Zgadza się. Tyle wiemy.

– Masz zapisy połączeń z jej telefonu?

– Pracujemy nad tym, Wyatt. Dopiero dziś została podejrzaną. Jutro, najpóźniej w poniedziałek, będziemy mieli coś konkretnego.

Dla Hunta było to nieco późno, ale nie miał w tej kwestii nic do powiedzenia.

– Z ludźmi w biurze Palmera też rozmawialiście? Tabletki Juhle’a i zmęczenie zaczęły już spowalniać jego reakcje. Nim odpowiedział, minęło kilka sekund.

– Tak. Możliwe, że chciał dobrać się do związku, choć Gary Piersall uważa to za blef.

– I jaką rolę miałaby w tym odegrać Andrea?

– Cały dzień próbowałem znaleźć rozwiązanie. To ślepy zaułek.

– A jeśli sądziła, że wie lub odkryła, kto zlecił kropnięcie Palmera? Idzie do… jak mu tam, szefa związku?

– Jim Pine.

– Właśnie. Idzie do Pine’a – lub nie do niego bezpośrednio. Może do któregoś ze współpracowników u Piersalla, może dzieli się podejrzeniami. Ma zamiar donieść i ktoś decyduje, że trzeba ją powstrzymać…

– Trochę naginasz, Wyatt – przerwał mu Juhle. – Ale pozwól, że o coś cię zapytam. Związek Jeannette Palmer ze strażnikami więziennymi?

– To znaczy?

– Na razie istnieje tylko w głowie Shiu. Pytam cię o zdanie: odkrywa, że mąż ma romans i decyduje się wynająć zabójcę?

Nasłuchała się tyle o sile związku, zna ich adres, może wie nawet, jak się z nimi skontaktować. Hunt pokiwał głową.

– Bez urazy dla twojego partnera, Dev, ale nie.

– Po prostu „nie”? Skinięcie.

– Zastanów się tylko. Zakładając, że w ogóle zaczyna, to staje się na zawsze ofiarą szantażu. Jeśli związek chce z jakiegokolwiek powodu kropnąć sędziego, to po prostu to robi. Nie musi czekać, aż żona ich poprosi. Nie uwierzyliby jej, gdyby to zrobiła. To głupie.

– Mój partner nie uważa, że to głupie. Myśli, że to się prawdopodobnie wydarzyło. Starałem się to przeanalizować, ale dostaję od tego potwornej migreny – Juhle potarł dłońmi twarz, po czym przycisnął jedną dłoń do czoła.

– Myślę, że co do jednego masz rację, Dev. Andrea jest w to jakoś zamieszana. Ale jako trzecia ofiara, nie podejrzana.

– No cóż – Juhle zmusił się do wstania – to twoja teoria. Ale, tak czy inaczej, znajdźmy ją.

Загрузка...