1996
Pracowałem w Służbie Ochrony Dzieci pięć lat i wciąż nie miałem swojego biura. Tak naprawdę nie chciałem go, ani nie potrzebowałem. Siedemdziesiąt pięć do osiemdziesięciu procent czasu pracowałem w terenie. Resztę zajmowało mi pisanie raportów. Kierownicy mieli biura i jeśli o mnie chodzi, to niech je mają. Zajmowali się zamykaniem spraw, cyframi i postępowaniem zgodnie z ustalonymi procedurami. Ja zajmowałem się ratowaniem dzieciom życia. Mieliśmy zatem różne nastawienia.
Każdego ranka, minąwszy szpalery bezdomnych koczujących na okolicznych ulicach, dojeżdżałem do budynku na Otis Avenue gdzieś około godziny ósmej, sprawdzałem, czy są jakieś prawdziwe nagłe wezwania, po czym, zazwyczaj, zabierałem się za mój przydział „normalnych” przypadków. Każdy z nich był swego rodzaju nagły, choć zbyt często nie zaznaczony jako taki przez biurokrację.
Aby wezwanie określono mianem nagłego i przydzielono natychmiast opiekuna społecznego lub ich zespół, sytuacja domowa dziecka musiała zostać uznana za zagrażającą życiu, i mam tu na myśli zagrożenie bezpośrednie. Na przykład kobieta trzymająca swe trzyletnie dziecko za nogi przez okno na szóstym piętrze, byłaby nagłym przypadkiem. Do codziennych problemów, uznawanych za pomniejsze, zaliczały się chroniczny głód lub podejrzenie znęcania się fizycznego, lub rodzic w stanie upośledzenia fizycznego spowodowanego narkotykami bądź czymkolwiek innym. Albo wujek podejrzany o cielesny związek ze swą ośmioletnią siostrzenicą.
Tego ranka, mniej więcej rutynowe wezwanie pochodziło z Holly Park, osiedla mieszkaniowego blisko południowej granicy miasta. Z uwagi na walczące gangi, skrajną nędzę i nieustępliwą aurę beznadziei oraz olbrzymią liczbę ludzi, którzy zażywali albo handlowali narkotykami, teren ten miał najwyższy odsetek morderstw, zaraz po Hunter’s Point. Ale w ilości niemal wszystkich innych przestępstw, brutalnych i nie, był niekwestionowanym numerem jeden.
Nie przeszkadza mi mgła ani deszcz, upał ani zimno, ale nienawidzę wiatru, a w ten kwietniowy wtorek wiało potężnie. Aby uchronić moją i tak zdezelowaną luminę przed wandalizmem, który był plagą Holly Park, zaparkowałem trzy przecznice na wschód od osiedla, po czym wysiadłem prosto na chłód docierający tutaj z Alaski, przeciwko któremu moja parka była mniej więcej tak skuteczna jak łańcuszek szczęścia. Dzień był jasny i słoneczny, ale wiatr był niepohamowany i potwornie, potwornie, potwornie zimny.
Wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie kurtki, dotarłem do zapamiętanego adresu i, stojąc po drugiej stronie ulicy, patrzyłem na poharataną i oszpeconą ziemię jałową, na którą miałem wejść. Wiedziałem, że pięćdziesiąt lat temu miejsce to było swego rodzaju modelem pokazowym – świeżo pomalowane baraki mieszkalne, z trawnikami i dobrze utrzymanymi ogródkami, nawet drzewami. Mieszkańcy karani byli grzywnami, jeśli nie kosili trawników albo ich własne ganki i balkony były brudne lub zaśmiecone, albo wisiała na nich susząca się bielizna. Teraz nie było tam ani jednego drzewa, ani śladu ogródka, ledwie źdźbło trawy. Ze swej pozycji po drugiej stronie ulicy ujrzałem setki błysków na ubitej i spalonej ziemi dokoła budynków – byłem tu już wielokrotnie i wiedziałem, iż są to pozostałości niezliczonych wyrzuconych i potłuczonych butelek po piwie, winie, gorzałce, jakimkolwiek butelkowanym alkoholu. Na tej arenie Pepsi i Coca-Cola nie walczyły o dominację.
Tym jednak, co najbardziej mnie niepokoiło był fakt, że nikogo nie widziałem. Oczywiście, przy takim chłodzie i wietrze ludzie nie wygrzewają się i nie figlują, ale spodziewałem się ujrzeć kogoś przemykającego między klockami budynków, jakąś kobietę wieszającą pranie, kogokolwiek. Ale miejsce wydawało się całkiem opustoszałe.
Zastanawiałem się, czy powinienem był poczekać trochę i znaleźć partnera do tego wezwania. Może kogoś spośród względnie świeżo zatrudnionych, kto miał jeszcze jakiś zapał. Ale znalezienie w biurze kogoś, na kim mógłbym polegać, z kim byłbym w stanie wytrzymać trochę czasu, stało się niemożliwe. A to dlatego, że przez minione kilka lat biuro toczył rak. Zbiegło się to w czasie z mianowaniem i przybyciem wicedyrektora Wilsona Mayhewa. Począwszy od kierowników mojego szczebla dzielących włos na czworo i bawiących się w rozgrywki władzy, a na moich kolegach, odpowiedzialnych za nagłe wezwania, którzy używali całego swego doświadczenia, by unikać telefonów, nawet jeśli zadali sobie trud pojawienia się w pracy, kończąc, większość ludzi zdawała się postępować wedle wskazówek Mayhewa. Mimo wszystko, co do jednego byliśmy pracownikami okręgu, chronionymi przez związki zawodowe i, zasadniczo, niewrażliwymi na dyscyplinę. Pozbawieni motywującego wicedyrektora, opiekunowie społeczni, których obchodzi ich praca, dzieci, zwykli wypalać się po kilku latach. Większość z tych, którzy zostali, byli tam, ponieważ nie można ich było ruszyć – pomiędzy zmasowanymi urlopami, zwolnieniami lekarskimi i oszukiwaniem na kartach kontrolnych na setki wymyślnych sposobów. Jedna trzecia opiekunów nigdy nie robiła nic konkretnego. Kilkoro w ogóle nie pojawiało się w pracy, co zdawało się nie interesować ani Mayhewa, ani kierowników niższego stopnia, którym w ten sposób oszczędzony był kłopot konfrontacji.
Bettina, ciągle zatrudniona, sama borykała się ze spowodowanym rozwodem problemem alkoholowym i wolałem pracować sam.
Cóż, nie miałem innego wyjścia, niż ruszyć naprzód. Oto byłem tu. A Keeshiana Jefferson potrzebowała pomocy. Musiałem tam pójść i ocenić sytuację. Zszedłem z krawężnika.
– Hej.
Odwróciłem się, cofnąłem, przyglądając uważnie całkiem niemożliwemu w tej okolicy widokowi białego mężczyzny. Po chwili rysy skupiły się w coś początkowo niewyraźnego, potem bardzo znajomego.
– Dev? – spytałem. – Dev Juhle?
Juhle był shortstoperem drugiej bazy w mojej drużynie baseballowej w ogólniaku. Nim rozdzielił nas college, był prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem.
Na twarzy mężczyzny pojawił się niewymuszony, choć nieco zakłopotany uśmiech, po czym on też mnie poznał.
– Wyatt? Co ty tu robisz?
– Pracuję – odparłem, sięgając półautomatycznie po portfel, identyfikator. – Pracuję w SOD. Służbie Ochrony Dzieci.
– Wiem, co to jest SOD. Jestem gliną.
– Nie jesteś.
– Właśnie, że jestem.
– Nie jesteś ubrany jak glina.
– Jestem inspektorem. Nie nosimy mundurów. Pracuję w wydziale zabójstw.
– Mówisz zatem, że się spóźniłem? – spytałem, zerkając na osiedle.
– Na co?
– Keeshiana Jefferson.
– Nigdy o niej nie słyszałem.
Poczułem falę ulgi. Keeshiana nie była przynajmniej ofiarą zabójstwa, w sprawie którego Dev prowadził dochodzenie. Może jednak byłem na czas.
– Cóż – powiedziałem – miło było cię zobaczyć, ale mam tam sprawę do załatwienia.
– Nie idziesz tam chyba sam? – spytał Juhle, kładąc mi dłoń na ramieniu.
– Taki mam zamiar. – Ale widząc troskę Juhle’a, dodałem:
– Nie martw się, Dev. Robię to codziennie.
– Tutaj?
– Tu, tam, wszędzie.
– A co właściwie robisz?
– Głównie rozmawiam z ludźmi. Czasami zabieram dziecko. Juhle spojrzał z niepokojem na osiedle, po czym na mnie.
– Masz coś przy sobie?
– Broń? – zachichotałem i rozsunąłem szeroko poły kurtki.
– Tylko ciastka i chipsy, na wypadek gdyby ktoś był głodny. Naprawdę muszę już iść.
– Jaki jest dokładny adres? – spytał Juhle. – I tak kręcę się tu z partnerem, szukając świadków. Będę trzymał się w pobliżu.
– Nie trzeba – odparłem. – Ale dzięki za propozycję. Serio pogadamy kiedy indziej. Muszę sprawdzić to wezwanie.
Gdy drewniane drzwi do baraku zamknęły się za mną, korytarz pogrążył się w ciemności, która wydawała się nieprzenikniona. Ktoś zamalował podłużne szyby po obu stronach drzwi. Dałem oczom chwilę na dostosowanie się, po czym sprawdziłem włącznik. Nie działał.
W korytarzu śmierdziało, znajoma trójca pleśni, moczu, zwierząt. Rozróżniłem również nutę dymu papierosowego, choć pozostałe zapachy dominowały. Na zewnątrz wył wiatr przedzierający się pomiędzy budynkami i słysząc to, zdecydowałem się zawrócić i ponownie uchylić drzwi, by wpuścić do środka nieco światła. Tuż obok ściany, z kupy gruzu wybrałem zdatny kamień. Zablokowałem nim drzwi, tak, że utworzyła się szpara szerokości około pięciu cali.
Jeffersonowie mieszkali pod trójką, w głębi korytarza, po lewej stronie. Przyłożyłem ucho do drzwi i usłyszałem znajomy szum telewizora, ale nie byłem w stanie stwierdzić, czy dochodził z tego mieszkania, czy z jednego z pozostałych. Zapukałem, nic, zapukałem ponownie.
– Pani Jefferson.
W końcu szuranie kapci, potem kobiecy głos:
– Kto tam?
Sam znałem kilka sztuczek. Jak niektórym powie się Służba Ochrony Dzieci, to drzwi nigdy się nie otworzą. Ale jak się powie opieka społeczna, której SOD jest częścią, często myślą, że to ich zapomoga i działa jak „sezamie otwórz się”. Pani Jefferson uchyliła drzwi na kilka cali, nie zdejmując łańcucha.
– Czego pan chce?
– Chciałbym z panią chwilkę porozmawiać.
– Już pan to robi.
– Odebraliśmy zgłoszenie w sprawie Keeshiany. Czy ona dobrze się czuje?
– Kto zgłosił?
– Pani matka. – I dzięki Bogu, pomyślałem. Powinna to być szkoła, ponieważ mała opuściła już dwa tygodnie, ale nie zauważyli tego, aż do chwili, gdy zadzwoniłem, weryfikując wezwanie. Na szczęście babcia przyszła z wizytą i po wyjściu zadzwoniła do SOD. – Martwi się o was obie. – Przeniosłem wagę ciała na drugą nogę, utrzymując spokojny język ciała.
– Nie ma się czym martwić. Umie się opiekować mojom małom.
– Jestem pewien, że tak właśnie jest, pani Jefferson, ale gdy zgłasza się do nas czyjaś mama, mówiąc, że się niepokoi, moim zadaniem jest sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. – Owinąłem się ciaśniej kurtką. – Jeśli mógłbym wejść na chwilę i porozmawiać z wami obiema, to zaraz mógłbym wracać.
Drzwi po mojej prawej stronie, na drugim końcu korytarza, nagle otworzyły się z hukiem, a do środka weszła grupa trzech mężczyzn w powodzi przekleństw i pozerstwa. Wszyscy mieli na sobie po kilka kurtek, szli powoli popisowym krokiem. Moje jądra schowały się w jamie ciała, gdy pani Jefferson zatrzasnęła mi przed nosem drzwi.
Drzwi z tyłu stały otworem. Szef paczki widząc mnie, zatrzymał się, obejrzał za siebie, po czym spojrzał na korytarz za moimi plecami.
– Te, pierdziel. Skinąłem głową.
– Co jest? – odparłem, serwując błyskotliwą ripostę. Niemniej odwróciłem się do niego przodem, nie ustępując.
– Po jakie gówno żeś tu przy lazł? – podeszli blisko, otaczając mnie. Oczy mężczyzny miały chorobliwą, żółtą barwę. Nie golił się od kilku dni. Najwyraźniej też nigdy nie mył zębów.
Spojrzałem w jego żółte oczy.
– Żadne gówno – odparłem. Pokazałem identyfikator – SOD, panowie. Sprawdzam tylko, czy Keeshiana ma się dobrze.
Facet z przodu poszedł dalej, jeszcze raz się rozglądając. Ponownie przeklął, pochylił głowę i grupa przeszła obok mnie. Ostatni z mężczyzn, wyrzekając się dotychczasowych dobrych manier, odchrząknął i splunął na podłogę tuż obok moich stóp.
Kusiło mnie, by życzyć im miłego dnia, ale stwierdziłem, że nic dobrego by z tego nie wyniknęło, więc ugryzłem się w język, odwróciłem i zapukałem do drzwi.
– Znowu ja.
Drzwi otworzyły się, tym razem bez łańcucha.
– Pan głupi czy co? – spytała.
Gdy drzwi zostały zamknięte i zaryglowane, poszedłem za nią do środka. Był to typ mieszkania, jaki widziałem dziesiątki razy w podobnych okolicznościach. Kuchnia, salon, dwie małe sypialnie. Ani porządne, ani czyste, z brudnymi ubraniami porozrzucanymi na meblach, papierowymi torebkami zaśmiecającymi podłogę, stertami pudełek po jedzeniu z KFC i McDonald’s na brzegach stołu i regałami, które od pół wieku nie widziały książki.
Żaluzje były zasunięte, a większa część okien zakryta została zasłonami oraz materiałem, który wyglądał na prześcieradła albo poszewki, wewnątrz było zatem tak ciemno jak w korytarzu, ale róg płachty zasłaniającej górną połowę kuchennego okna odczepił się, wpuszczając nieco światła dziennego.
– To moja mała, Keeshiana – powiedziała pani Jefferson. Dziecko siedziało przy stole kuchennym. Słodka, drobniutka sześciolatka miała na sobie czerwoną koszulkę z krótkim rękawem, ręce spoczywały na stole, dłonie miała złożone.
Nie wyciągnąłem ręki, ale skinąłem tylko, by utrzymać niezobowiązujący charakter wizyty.
– Ja jestem Wyatt – uśmiechnąłem się profesjonalnie, a mała skinęła w odpowiedzi ze zmęczeniem. Odwróciłem się do jej matki.
– Może moglibyśmy na chwilę usiąść? – spytałem, przysuwając sobie krzesło. – A więc, Letitio – zacząłem – tak do ciebie mówią?
– Lettie.
– Zatem, Lettie.
– Moja mama nie ma po co do was dzwonić – przerwała mi nagle zła. – Nic nie zrobiłam, tylko chronię siebie i mojom małom od złego.
– Od złego?
– Od Szatana – wyjaśniła.
– Diabła?
– Tak.
– Czy on prześladuje cię w jakiś specjalny sposób?
– Poedział mi. Poedział, że jak mała wyjdzie, to jom zabierze. Bardzo jom chce.
– Kiedy ci to powiedział?
– Już parę tygodni. Widziałam go, wie pan?
– Gdzie?
– Tam – odparła, wskazując ruchem głowy na zewnątrz.
– W korytarzu? Skinęła.
– I na dworze też. Dlatego zakryłam okna, żeby nie mógł tu zajrzeć, żeby nie wiedział, że ona tu jest.
Nagle zrozumiałem, jak to się stało, że szyby w drzwiach na korytarzu zostały zamalowane. Zza poły kurtki wyciągnąłem torbę chipsów ziemniaczanych i snickersa, po czym położyłem je bez słowa na stole, przesuwając w zasięg rąk Keeshiany.
– Możesz, kochanie – powiedziała jej matka, a dziewczynka ostrożnie wzięła chipsy, otworzyła torbę i zaczęła je szybko jeść, jeden po drugim.
Wykorzystałem tę zmianę tematu, żeby przełamać z nią lody.
– A więc, Keeshiano, nie byłaś na dworze już jakiś czas? Spojrzała pytająco na matkę, a widząc skinienie, odparła:
– Nie.
– A chciałabyś?
Zjadła kolejnego chipsa, tym razem wpatrując się w stół.
– Mamuś mówi, że to dlatego, że jestem niedobra. Dlatego on mnie chce.
– Każdego dnia się modle – powiedziała Lettie. – Każdej nocy. Już jej lepiej.
Nie byłem przekonany, czy rozumiem, ale i tak mi się to nie podobało.
– W jaki sposób jesteś niedobra, Keeshiano? Mnie się nie wydajesz zła.
– Mama tak mówi.
– Nie – poprawiła Lettie. – Nie ja, Szatan ją woła.
– A jak to robi? Lettie? Keeshiano? – przenosiłem wzrok z jednej na drugą. W końcu zatrzymałem się na matce. – Lettie. Kiedy pozwoliłaś jej wyjść po raz ostatni?
Spojrzała na dziecko. Pokręciła głową.
– Odkąd on tu jest.
– Diabeł? A odkąd?
– Nie wiem dokładnie.
– Parę tygodni? Miesiąc?
Lettie zaczęła mrugać, broniąc się przed łzami.
– Ona tylko wyjdzie i już nie można będzie wygrać. On jom zabierze.
– Nie zabierze jej – powiedziałem. – Dopiero, co tam byłem i nie ma tam po nim śladu.W tej chwili wiatr zawył niskim jękiem, a okno kuchenne nad naszymi głowami zadrżało.
– Oto znak – powiedziała matka. – Śmieje się z pana. Tylko czeka na swoją szanse.
– To wiatr, Lettie. Tylko wiatr.
– Nie! Nabrał pana.
– Mamuś – odezwała się Keeshiana, wpatrując się w snickersa. – Proszę.
Lettie ponownie przytaknęła.
Próbując nie poddać się absurdalności sytuacji, przywołałem brutalną rzeczywistość.
– Lettie – powiedziałem łagodnie – pani Jefferson, proszę mnie posłuchać. Muszę być pewien, że wypuści pani Keeshianę z domu, by mogła wrócić do szkoły. Czy pani mnie zrozumiała?
– Ale nie mogę. Naprawdę nie mogę. Przecie pan widzi. Nie chciałem uciekać się do gróźb, że odbiorę jej dziecko.
W przypadku braku postępów i tak będę musiał niebawem do tego dotrzeć. Próba zabrania dziewczynki spod opieki matki zawsze była rozwiązaniem ostatecznym i była ostatnią rzeczą, którą chciałem zrobić.
– Zrobimy tak. Może tak ty i Keeshiana ubierzecie się ciepło i wyjdziemy teraz na chwilę razem? Lettie, każde z nas może trzymać Keeshianę za jedną rękę. Jeśli zobaczymy cokolwiek, co by nam się nie podobało, to od razu wrócimy. Obiecuję.
Lettie zmarszczyła brwi, kiwając głową z boku na bok, ale dziewczynka przestała żuć, a jej oczy rozjaśniły się.
– Mogłabyś pozwolić mi wstać na chwilę, mamuś – powiedziała. Zdanie wydało mi się dziwne, a przeczucie, jakie rozwinąłem z biegiem lat w tej pracy, spowodowało, że przeszły mnie ciarki i spytałem:
– Keeshiano, jak to „wstać”?
– No wie pan – zaczęła wiercić się na krześle – żebym mogła stanąć na nogach.
Frustracja wyparła wszystkie inne uczucia malujące się na twarzy Lettie.
– Nic ci nie jest – powiedziała do córki, po czym zwróciła się do mnie beznamiętnym, nawet rozsądnym tonem. – Nie ma po co wstawać. Jak wstanie, to będzie próbowała wyjść.
Przeniosłem beznamiętne spojrzenie z matki na córkę.
– Keeshiano, chciałbym, żebyś wstała. Jej spanikowany wzrok padł na matkę.
To był dla mnie znak. Z przesadną powolnością odsunąłem krzesło, wstałem i bokiem podszedłem do Keeshiany. Odsunąłem jej krzesło i głośno wciągnąłem powietrze. Sznur do suszenia bielizny owinięty został jakiś tuzin razy dokoła jej pasa i nóg, uniemożliwiając jej podniesienie się.
Devin Juhle, gliniarz z wydziału zabójstw, z którym spędziłem dzieciństwo, znalazł się przy mnie, gdy wyłoniłem się z zaciemnionego baraku na jasny i targany wiatrem kawałek ubitej ziemi i szkła, który prowadził na chodnik. W ramionach niosłem Keeshianę, nogi miała owinięte kocem, rękoma obejmowała mnie za szyję.
– Co ty wyprawiasz? – spytał Juhle.
– Zabieram się stąd. Jej matka ją związała.
– I pozwoliła ci ją po prostu zabrać?
– Wyjaśniłem sytuację, dałem jej formularze.
– Ale i tak. Jak cię ktoś zobaczy, albo ona wybiegnie wrzeszcząc i podnosząc lament, ludzie tutaj…
– Mamusia będzie musiała nauczyć się z tym żyć. To mój zawód, OK? Jest metoda – szedłem szybko, dysząc. – Masz tu blisko samochód? – spytałem. – Mój jest trzy przecznice stąd. Błąd.
– Ta, ale jak ktoś wyjdzie…
– Dev, a niby dlaczego ja prawie biegnę? – wtrąciłem szybko. Wskazałem na Keeshianę. – Martwię się o nią.
– Mój samochód jest tu, zaraz za rogiem – odparł Juhle i poprowadził nas szybkim marszem.