19

Farrell dodzwonił się na komórkę Fairchilda i spotkał się z nim w klubie tenisowym Terrific, dużym zadaszonym kompleksie na brzegu Moscone Center. Kończył właśnie seta z kimś, kto na niedoświadczone oko Farrella wyglądał na zawodowca – ubrany jak zawodowiec, grający jak zawodowiec. Farrell stał za szybą z pleksiglasu, która biegła przez cały korytarz leżący z tyłu kortów, ściągnął na siebie uwagę producenta i po pięciu minutach, set – lub lekcja – dobiegł końca. W przepoconym białym stroju, z ręcznikiem udrapowanym na ramionach, Fairchild zatrzymał się przy stole, by wziąć butelkę wody, po czym usiadł naprzeciwko Wesa przy maleńkim, wysokim do pasa stoliku.

– Widzisz tego faceta? Andy’ego Bressona? – zaczął bez żadnego wstępu. – Zapomnij o gubernatorze. To prawdziwy terminator. Sześć – zero, sześć – zero. Czy powinienem raczej powiedzieć zero – sześć, zero – sześć.

– A co za różnica?

– Zależy, kto serwuje.

– Ale obaj serwowaliście.

– Tak, to się zmienia. Wnoszę, że nie grywasz – Fairchild otarł czoło, pociągnął dużego łyka z butelki. – No więc, – powiedział – Andrea. Nadal zaginiona, jak sądzę?

Farrell przyjrzał mu się uważnie. Fairchild nie zadał sobie nawet trudu, by udać zainteresowanie.

– Muszę przyznać, że nie wydajesz się za bardzo o nią martwić.

– To dlatego, że się nie martwię. Słyszałeś, że trochę się posprzeczaliśmy tamtego wieczora?

– Słyszałem, że to było więcej niż sprzeczka.

– Spoliczkowała mnie i tyle – odparł Fairchild kręcąc głową. – Była pijana i uważała, że ją wykorzystałem, gdy okazało się, że nie mogę jej pomóc dostać się do Nowego Jorku. Teraz pokazuje, że ona też może olewać mnie i moją pracę.

– To o to chodzi?

– Ja na to stawiam, w każdym razie. Wszędzie o niej pełno, skupia dużo uwagi. Może roznieść się na cały kraj, jeśli wystarczająco długo zostanie w ukryciu. A wtedy nie będę jej już potrzebny. Nie. Jest rozpuszczona i durna, oto, jaka jest.

– Więc nie widziałeś się z nią, odkąd cię spoliczkowała?

– Nie.

– A rozmawiałeś?

– Ona nie będzie ze mną rozmawiać. Poszła się wypłakać w rękaw Wyatta Hunta.

– Cóż, zabrał ją do domu, jeśli o to ci chodzi. A teraz próbuje ją znaleźć. Martwi się. Prawdę mówiąc, wszyscy się martwimy.

Fairchild zamierzał położyć spoconą dłoń na ramieniu Farrella, ale się powstrzymał.

– Wes, oszczędź sobie żalu. Zgaduję, że zadzwoniła już do matki, może do firmy, by powiedzieć im, że nic jej nie jest. A w międzyczasie patrzy na tę wrzawę medialną – wytarł rękę, osuszył ręcznikiem włosy. – Zaufaj mi, zrobiła sobie parę dni wolnego.

– Więc nie byliście razem w poniedziałek wieczorem?

– Poniedziałek. Chwila. Co mamy dziś?

– Czwartek.

– Więc pokłóciliśmy się we wtorek, zgadza się. Ale poniedziałek. Nie. Byliśmy umówieni, ale pojechała na trochę do pracy i zadzwoniła stamtąd, żeby odwołać.

– Powiedziała dlaczego? Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Coś musiało jej wypaść.


* * *

Farrell znał Richarda Tombo jeszcze z czasów, gdy był on świeżo wybijającym się zastępcą prokuratora okręgowego. Stali naprzeciw siebie w procesach toczących się w sądzie miejskim prawdopodobnie z dziesięć razy. Odkąd młodszy mężczyzna założył własną firmę, regularnie spotykali się w okolicach Pałacu Sprawiedliwości i w „U Lou Greka”. Zdawali się zamieszkiwać ten sam świat prawniczo-restauracyjny. Tombo miał kancelarię w staroświeckiej, pięknie odnowionej po wozowni o mosiężnych balustradach, w cieniu drapacza chmur Transamerica Pyramid. Siedział w swoim gabinecie, krawat rozwiązany, marynarka na wieszaku obok biurka. Blok na biurku pełen był zapisków. Trzy puste kubki po kawie stały na suszce. Przed nim leżał segregator wypełniony pismami procesowymi.

– Jak to, „co ja tu jeszcze robię”? – powiedział Tombo modulowanym głosem zawodowego lektora. – Wesley, przyjacielu, ja tu pracuję.

– Myślałem, że płacą ci królewskie sumy za stanie przed kamerą na tle Pałacu.

– A i owszem. Ale za tydzień, może dwa, to się skończy. A w międzyczasie – wskazał na rozłożone papiery – opuszczę moich klientów i oto nie mam stałego dochodu. A zatem nie, nawet częściowo nie zrezygnowałem. Wciąż wyrabiam sześćdziesiąt godzin.

Farrell pamiętał czasy, gdy sam dopiero co zaczynał w jednej z dużych korporacji. Cieszył się, że dużo mu płacili, jeśli cały czas pracował. Pod pojęciem cały czas, rozumie się każdą jedną minutę każdego dnia. Włączając weekendy i święta. Licząc dwa tysiące dwieście płatnych godzin rocznie, oznaczało to minimum dwanaście godzin dziennie. Teraz, patrząc na względnie młodego i wciąż tętniącego entuzjazmem, energicznego, charyzmatycznego Tombo, zastanawiał się, jak długo będzie w stanie to znieść.

– Jeśli to twój czas pracy – powiedział – to nie chciałbym cię zajmować.

– Nie martw się – odparł Tombo – jeśli chodzi o Andreę, to cokolwiek… – podniósł jeden z kubków i widząc, że jest pusty, odstawił go z westchnięciem. – A zatem nadal się nie odezwała.

Farrell pokiwał potakująco głową.

– Muszę ci powiedzieć Rich, że całkiem miło jest słyszeć twój niepokój. Właśnie rozmawiałem z Fairchildem, który uważa, że chodzi tu tylko o niego.

Tombo pomachał lekceważąco dłonią.

– Cały Spencer. Pracuje w telewizji. Uważa, że we wszystkim chodzi o niego.

– Ale ty tak nie myślisz?

– Nie. Absolutnie nie. Nie opuściłaby zaplanowanego programu, Wes. To nie w jej stylu.

– Też tak myślę. Wszyscy tak myślimy – Wyatt Hunt, Amy, ja. Hunt stara się przekonać policję do współpracy. Choć, gdy ostatnio z nimi rozmawialiśmy, to twierdzili, że Andrea ucieka.

– Przed czym?

– Przed nimi. Glinami – pauza. – Wygląda na to, że myślą, iż to ona mogła zabić sędziego i jego kochankę.

– Nie, serio?

– Serio. Więc mogłoby tu pomóc, jeśli, na przykład, przypomniałbyś sobie wszystko o poniedziałku, odkąd robiliście razem podsumowanie około piątej, zgadza się? Powiedz mi, że poszliście wszyscy na obiad i urządziliście sobie bal.

Tombo zastanawiał się prze chwilę, ponownie złapał za kubek, ale tym razem wstał.

– Nie – odparł, nalewając sobie kawy przy kredensie. – To był wtorek, nie? Jak byliśmy wszyscy „U Sama”? Jak się pokłóciła ze Spencerem?

– Tak, ale mówię o poniedziałku.

Tombo wyprostował kręgosłup, jak przeciągający się lew, aż coś w nim strzyknęło, po czym oparł się o blat w bardziej wygodnej pozycji.

– Dobra – zamknął oczy i napił się kawy z głośnym siorbnięciem. – Nie – powiedział w końcu. – Obiad z klientem. Pamiętam, bo pierwotnie Spencer miał dla nich dwojga inne plany.

– Tak mi powiedział. Pamiętasz, kto był tym klientem?

– Nie wiem, więc nie jest to kwestia pamięci. Ale nie sądzę, że wspominała o tym. Ale, Wes? Nie muszę ci mówić, co oznacza stara sztuczka pod tytułem „obiad z klientem”, prawda?

– Odniosłeś takie wrażenie w poniedziałek?

– Nie powiedziałbym, że aż wrażenie. Po prostu usprawiedliwiła się dość wcześnie, mogła coś przeczuwać, to wszystko. Zaczynała zdawać sobie sprawę z Nowego Jorku. Może wyczuła pismo nosem, ale nie chciała omawiać tego jeszcze ze Spencerem.

– Wiesz o kimkolwiek, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić? Że kogoś się bała?

– Andrea? Bała się? Nie. I nie mogę wyobrazić sobie, by ktoś chciał wyrządzić jej krzywdę.

Ale na chwilę jego czoło zachmurzyło się i Farrell spytał.

– Co?

Tombo ponownie zawahał się, po czym wziął głęboki wdech.

– Spencer wspomniał dziś rano, że może wpadła na jakąś wielką historię. Sensacyjny materiał.

– O czym?

– Brudne interesy – może nawet mokre roboty – prowadzone z więzień. Pomijając fakt, że, jak powiedziałem Spencerowi, mógłbym podać milion dobrych powodów, dla jakich byłoby to niemożliwe.

– Ale Andrea uważała to za możliwe? Czy też odkryła, że faktycznie ma to miejsce?

– Wes, ja mogę powiedzieć tylko, że mnie nigdy nic nie wspomniała.


Wu z Jasonem Brandtem i zrozpaczoną Carla Shapiro byli w mieszkaniu sekretarki na Grove w Masonie, gdy Farrell zadzwonił z biura Tombo, by powiedzieć im o potencjalnej kolacji Andrei z klientem w poniedziałek wieczorem. Siedzieli przy kuchennym stole na czwartym piętrze starawego bloku mieszkalnego. Na podłodze położone było linoleum w biało-czarną kratkę, na kontuarach białe kafelki.

Zaparowane okno nad zlewem wychodziło na wewnętrzne podwórze, piętnaście, może dwadzieścia metrów stóp pustej przestrzeni i na identyczną kuchnię po drugiej stronie budynku. Mycie naczyń i wyjęcie ich ze zlewu nie wyglądało na priorytetowe zadanie ani Carli, ani jej współlokatorki, która spędzała tę noc poza mieszkaniem.

Wu zamknęła komórkę.

– Carla, rozmawiałam z osobą, która również z nami pracuje. Powiedziała mi, że Andrea mogła mieć spotkanie z klientem w poniedziałkowy wieczór. Coś ci to mówi?

Po młodej kobiecie widać było wyczerpanie niepokojem i brakiem snu. Przebrała się z pruderyjnych ubrań panienki z dobrego domu w za duży, bezkształtny szary dres, który jeszcze bardziej podkreślał jej niedowagę. Jej zaczerwienione oczy wydawały się wyrażać, że ma za sobą wszystkie pytania, jakie mogła wytrzymać, ale przygotowała się na jeszcze jeden wysiłek.

– Boże, poniedziałek – powiedziała. – Nawet nie pamiętam poniedziałku.

Ponieważ Andrea często dzwoniła do niej po normalnych godzinach pracy, Carla wyrobiła sobie nawyk wprowadzania na bieżąco kalendarza Andrei do palmpilota. Sprawdzili już wszystkie umówione spotkania Andrei w ciągu ostatnich kilku tygodni, lecz po raz kolejny posłusznie wybrała poniedziałek i przewinęła do wieczora, westchnęła.

– Nic tu nie mam.

– Może porozmawiamy zatem o wtorku – Brandt mówił pełnym zrozumienia, nawet współczującym tonem. – Zajmijmy się może ostatnim razem, kiedy widziałaś się z Andreą, dobrze? I to był wtorek, prawda?

– Tak. Było to, moment, około dziesiątej trzydzieści lub jedenastej. Wszyscy usłyszeliśmy wiadomość o sędzim Palmerze i poszłam do gabinetu Andrei zobaczyć, czy dobrze się czuje – Carla popatrzyła na każde z nich. – Ale się nie czuła. Siedziała otępiała.

– Płakała? – spytała Wu.

– Nie. Jakby była w szoku. Powiedziała, że dopiero co widziała go dzień wcześniej.

– No i proszę – powiedział Brandt – poniedziałek. Carla przytaknęła.

– Okay. Okay, teraz sobie przypominam. Była u niego w sądzie w poniedziałek.

– Czy była to jedna z ich regularnych, comiesięcznych konferencji statutowych? – spytała Wu.

– Tak. Zazwyczaj odbywały się w poniedziałki. Brandt wrócił do tematu.

– Pamiętasz, gdy wróciła w poniedziałek z lunchu?

Carla na chwilę zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było pewną ulgę.

– W porządku. Wróciła. Miała spotkanie z panem Piersallem w jego gabinecie, jak zawsze, gdy widziała się z sędzią. Trochę trwało, dłużej niż zazwyczaj.

– Wiesz czemu? – spytała Wu.

– Chyba tak. Najwyraźniej w ubiegłym tygodniu w Pelican Bay – wiecie, to więzienie – zaistniał jakiś problem i sędzia był bardzo zdenerwowany. Ale niewiele mi powiedziała, tylko tyle, że musi trochę porozmawiać z panem Piersallem. Kiedy skończyła, był już kwadrans po trzeciej, a o wpół do czwartej przyjeżdża po nią limuzyna TV Proces – nagle, wciągnęła z szokiem powietrze, utkwiła oczy w przestrzeni przed sobą. – Ach.

Wu zrobiła krok do przodu.

– Co?

– To pewnie nic… ale właśnie przypomniałam sobie o Betsy Sobo.

– Kto to? – spytał Brandt.

– Jedna z naszych pracowników. Ma gabinet nad nami.

– I co z nią? – zapytała Wu.

– Dzwoniła dwa razy, kiedy Andrea była u pana Piersalla. Andrea zapytała ją, czy mogłaby zejść i coś z nią przedyskutować. Więc zarezerwowała pół godziny i trochę była zdenerwowana, gdy Andrea nie wracała od pana Piersalla.

– Wiesz może, o czym Andrea chciała z nią porozmawiać?

– Przyjaźniły się albo coś w tym stylu? – dodała Wu. Carla zaprzeczyła, kiwając głową.

– Na oba pytania odpowiedź brzmi nie. Wiecie, pracuje u nas stu prawników. I nie jest tak, że wszyscy się znają. Nie sądzę, żebym ją kiedykolwiek wcześniej widziała. Nie jest w zespole zajmującym się związkami i pracuje na innym piętrze. Nie wiedziałam, że Andrea ją zna, ale chyba tak.

– I umówiła się z nią na spotkanie? – Wu nie ustępowała.

– To było po tym, jak wróciła ze spotkania z sędzią? – dodał Brandt.

– Tego nie jestem pewna. Mogła to naprawdę zrobić kiedykolwiek. Ale umówiła się na tamto popołudnie.

– Ale się nie spotkały? – spytał Brandt.

– Nie. To wiem. Andrei zabrakło czasu.

– Więc może rozmawiały wieczorem – Wu ożywiła się. Jeśli Andrea spotkała się z tą Sobo w poniedziałkowy wieczór, choćby na chwilę, nie byłaby już podejrzaną o zamordowanie Palmera. – Możesz się z nią skontaktować? – spytała.

– Teraz? – Carla spojrzała na zegar: 21:40. – Na pewno jakoś mogę.

Carla najwidoczniej miała wprawę w odszukiwaniu współpracowników. Zadzwoniła pod nocny numer biura, dostała spis telefonów, połączyła się z Sobo, która, oczywiście, jako młody pracownik, była zawsze osiągalna.

Wu wybrała numer jej pagera i przez około trzy minuty czekali w rodzaju zawieszenia. Po czym zadzwoniła komórka Wu.

– Mówi Betsy Sobo. Jak mogę pomóc?

– Betsy, cześć. Mówi Amy Wu. Nie znasz mnie i przepraszam, że niepokoję cię o tej porze, ale jestem adwokatem u Freemana Farrella i jestem teraz w mieszkaniu Carli Shapiro. Sekretarki Andrei Parisi.

Jeśli Sobo była zła na Parisi w poniedziałek, nie było teraz słychać tego w jej głosie.

– O, Boże. Znaleźli ją?

– Nie. Jeszcze nie. Ale nad tym właśnie pracuję. Byłaś umówiona z Andreą na poniedziałkowe popołudnie, prawda?

– Tak. Powiedziałam, że mogę jej poświęcić pół godziny, ale… była zajęta i nie wyrobiła się.

– Oto moje pytanie. Czy przełożyłyście to na inny termin? Na poniedziałkowy wieczór być może?

– Nie.

W chłodnej, wilgotnej kuchni Wu opuściła ze zrezygnowaniem ramiona.

– Więc nie widziałyście się w poniedziałkowy wieczór?

– Nie. A w jakiej sprawie miałam się z nią spotkać?

– O to też chciałam cię zapytać. Dlaczego chciała się z tobą spotkać.

– Ja też tego konkretnie nie wiem. Zapytała mnie, czy mogłabym poświęcić jej trochę czasu, gdyż chciałaby się ze mną skonsultować, więc się zgodziłam. Przecież taka z niej gwiazda i tak dalej.

– Nie powiedziała, na jaki temat chciała się skonsultować?

– Nie konkretnie. Spieszyła się na spotkanie z panem Piersallem.

– Więc zadzwoniła do ciebie po spotkaniu z sędzią Palmerem?

– Tego nie wiem – nagle dotarło do niej. – Moment. Chodzi o tego sędziego Palmera? Którego zastrzelono? Mówisz, że była z nim w poniedziałek?

– Tak.

– O, mój Boże – w jej głosie pojawiło się przerażenie. – Więc mówisz, że ona prawdopodobnie też nie żyje, tak?

– Nie wiemy. Mamy nadzieję, że tak nie jest. Próbujemy ją znaleźć – Wu zawahała się. – Rozumiem, że nie kontaktowała się z tobą od poniedziałku, prawda?

– Tak. To znaczy, tak zgadza się. Nie, nie kontaktowała się ze mną.

– I nie masz pojęcia, o czym chciała z tobą rozmawiać?

– No jakieś pojęcie… Domyślałam się, że musi chodzić o jakieś zasiłki rodzinne w związkach. Tym się zajmuję.

– Ale Carla powiedziała nam, że nie jest w zespole związkowym.

– Tak, wiem. My jesteśmy biednymi, przygarniętymi sierotkami w firmie. Niemniej wydaje mi się, że jestem cudownym dzieckiem w zakresie prawa rodzinnego.

– Prawa rodzinnego?

– No wiesz – rozwody, unieważnienia, adopcja, prawa do opieki, nakazy sądowe zaniechania działań – same przyjemne rzeczy.

Загрузка...