6

Choć uznany oficjalnie za bohatera, inspektor Devin Juhle, przechodził bardzo trudny okres. Sześć miesięcy wcześniej, on i jego partner Shane Manning byli w drodze na rozmowę ze świadkiem, o drugiej po południu, gdy odebrali nagłe wezwanie z centrali – w obozowisku bezdomnych pod estakadą autostrady Cesar Chavez Street rozpętała się strzelanina. Tak się złożyło, że znajdowali się jedyne sześć przecznic dalej i byli pierwszymi gliniarzami na miejscu.

Manning prowadził i gdy tylko wjechali swym nieoznakowanym, miejskim Plymouthem na ziemię niczyją rozmiarów parkingu pod estakadą, jakiś mężczyzna wyszedł zza betonowej kolumny oddalonej jakieś sześćdziesiąt stóp od nich i wymierzył w samochód ze śrutówki.

– Padnij! Padnij! – wrzasnął Juhle, podczas gdy Manning zahamował gwałtownie, z całej siły naciskając na hamulce. Juhle jedną ręką odpiął kaburę, a drugą nacisnął klamkę i pochylając się uderzył całym ciałem o drzwi, otwierając je na oścież i padając, jednocześnie słysząc huk wystrzału i eksplozję szyby nad nim, która pokryła go drobinkami szkła. Kolejny strzał, a Juhle był na asfalcie obok samochodu, turlając się i usiłując ukryć się za kołem.

– Shane! – zawołał partnera. – Shane! Cisza.

Zerkając pod podwozie samochodu – pamiętał to wszystko jako jeden obraz, choć to niemożliwe, bowiem było ich znacznie więcej – zobaczył dwa ciała leżące na ziemi przy tekturowej budowli, a za nimi około tuzin ludzi kucających za zawietrzną jednej z betonowych kolumn, które podtrzymywały estakadę, odgrodzonych tak, że nie mogli uciec. W tym samym czasie mężczyzna z bronią cofnął się z powrotem za filar. Juhle pomyślał – do takiego stopnia, w jakim był jeszcze w stanie myśleć, a nie tylko reagować – iż strzelec przeładowuje. Ale była to jego jedyna szansa na oddanie strzału i uratowanie siebie oraz być może również tych ludzi.

Rzucił się pędem w stronę niskiego pniaka tkwiącego pośrodku asfaltu. Nie powinno go tam być – Caltrans powinni byli go wyrwać z korzeniami nim wylali masę, ale tego nie zrobili. Był tam, a on zamierzał do niego dobiec, jeśli będzie mógł. Podbiegł zgarbiony, następnie rzucił się w przód i przeturlał, dotarł do pniaka w dwie czy trzy sekundy, wystarczająco czasu dla strzelca, który ponownie wyszedł na otwartą przestrzeń, aby oddać kolejną partię strzałów, która trafiła w pniak przed nim, obsypując policjanta drzazgami i kawałkami mokrego drewna.

Juhle leżał płasko na brzuchu, z bokiem twarzy i ciałem przyklejonym do ziemi. Wiedział, że pniak nie dawał mu sześciu cali przestrzeni i że strzelec zbliżał się teraz, wyczuwając swą przewagę. Znajdował się wciąż w odległości prawdopodobnie sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu stóp – ale szedł szybko. Gdy znajdzie się około czterdziestu stóp od innego, jego wzrost zapewni mu niezbędny kąt. Jeszcze jedna seria z karabinu, a Juhle należałby do przeszłości.

Nie było czasu na zastanawianie się. Juhle przeturlał się o trzysta sześćdziesiąt stopni, trzymając pistolet przed sobą w wyciągniętych rękach, wycelował i oddał dwa strzały. Mężczyzna zatoczył się, stracił równowagę, padł jak worek cementu i nie poruszył się.

Juhle ponownie zawołał swego partnera i ponownie nie otrzymał odpowiedzi. Wciąż w szoku, napędzany adrenaliną, stanął w końcu na nogach, nieprzerwanie trzymając leżącego mężczyznę na muszce. Małymi kroczkami podszedł do innego ociężale, z pistoletem w dwóch wyciągniętych dłoniach. Kiedy dotarł do swej ofiary, zobaczył, że oddał prawdopodobnie najcelniejszy strzał swego życia. Kula trafiła mężczyznę między oczy.

To powinno stanowić koniec. Mimo wszystko Juhle miał na całe zajście sześciu świadków. Manning nie żył, zabity przez pierwszą serię strzałów. Samochód wyglądał jak wrak. Była to co najmniej samoobrona i heroizm wedle każdego standardu.

Ale niekoniecznie.

Nie w San Francisco, gdzie każdy strzelający policjant jest podejrzany. Jeden z bezdomnych z obozowiska, oficjalnie zdiagnozowany schizofrenik w stanie upojenia alkoholowego, upierał się, że policjant podbiegł do ofiary i wykonał bezpodstawną egzekucję. Fakt, iż utrzymywał również, że było tam pięciu takich oficerów oraz że mężczyzna nie miał wiatrówki – pomimo dowodów na to w postaci śmiertelnych ran Manninga – nawet na chwilę nie zmniejszył publicznych przykrości ze strony anty-policyjnego tłumu.

Poza tym strzał Juhle’a był tak precyzyjny, że skłonił Byrona Diehla, jednego z administratorów miasta, do wyrażenia opinii, że być może śmierć ta była rzeczywiście wynikiem przesadnej reakcji nadgorliwego i rozwścieczonego gliniarza. Być może była to, faktycznie, egzekucja. Nikt nie był w stanie strzelić poruszającemu się mężczyźnie z pistoletu między oczy, z odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu stóp. To po prostu nie jest prawdopodobny strzał. Mężczyzna ze śrutówką mógł się już poddać, rzucić broń, a Juhle – straciwszy nad sobą kontrolę z powodu śmierci partnera – podszedł do niego i strzelił z bliska.

Inni świadkowie? Proszę bardzo. Większość z nich i tak chciała śmierci strzelca. Plus, naturalnie, bali się policji. Jeśli Juhle powiedział im, żeby dla własnego dobra poparli jego wersję, to powiedzieliby wszystko, co chciał. Byli niewiarygodni, a ich zeznania bezwartościowe. Za wyjątkiem, oczywiście, schizofrenika, który walczył z nałogiem alkoholowym. Idiotyczność była tak namacalna, że przyglądanie się było nawet zabawne, ale branie udziału zdecydowanie nie.

Juhle spędził zatem trzy następne miesiące na zwolnieniu administracyjnym, w cieniu zarzutu morderstwa. Zeznawał czterokrotnie przed różnymi komisjami policji i miasta, nie licząc oficjalnej sesji obrony swych czynów i konfrontacji z Diehlem w izbie administracji miejskiej. Musiał demonstrować sprawność w posługiwaniu się pistoletem na różnych strzelnicach policyjnych w San Francisco, Alameda i San Mateo, gdzie mieli wyskakujące tarcze, które wymagały zarówno szybkości, jak i dokładności.

W końcu po kilku miesiącach został oczyszczony ze wszystkich oskarżeń. Po powrocie do wydziału zabójstw – Manning oczywiście odszedł na zawsze – okazało się, że jego nowym partnerem jest człowiek zatrudniony z wyraźnie politycznych powodów – Gumqui Shiu – którego dziesięcioletnia kariera nie wydawała się zawierać jakiejkolwiek prawdziwej pracy policyjnej. Był instruktorem w Akademii, pracował w laboratorium fotograficznym i przydzielany był do wielu podobnych drobiazgów, gdzie jego postęp był szybki, nie znaczony jednak żadnym prawdziwym osiągnięciem – ewidentnie miał jakieś powiązania, ale nikt nie wiedział gdzie.


Tego ranka Juhle siedział przy biurku. Jakby tego było mało, wciąż miał prawe ramię na temblaku po operacji artroskopowej – trzy małe otwory. Lekarz powiedział mu, że jest to krótka i prosta procedura, nieco więcej niż wizyta w gabinecie. Będzie miotać na treningach Małej Ligi, nim się obejrzy.

Nie.

Zupełnie jakby w ogóle chciał do tego wracać. Zacząć trzeba od tego, że Mała Liga była powodem, dla którego wywichnął to cholerne ramię, pozwalając, aby jego ukryty głęboko instynkt macho przekonał go do małego mano a mano z Dougiem Malinoffem – doskonałe nazwisko dla baseballisty – managerem Szerszeni, drużyny, w której grał syn Devina, Eric. Doug był porządnym facetem, naprawdę, mimo że może bardziej skorym do rywalizacji niż typowy zawodnik pierwszej ligi w czasie decydującego spotkania, namawiając asystenta trenera Devina do zabawy w „spalonego” dla uciechy dzieci. Żeby dać im smak tego, jak to jest naprawdę pragnąć zwycięstwa.

„Spalony” to prosta zabawa dla prostych dorosłych i dorastających chłopców: rzucasz piłką tak mocno, jak potrafisz, zaczynając z odległości, powiedzmy, sześćdziesięciu stóp. Używasz normalnych rękawic, dodatkowo wyściełane rękawice łapacza są niedozwolone, i przysuwasz się krok bliżej po każdej rundzie. Pierwszy, który się podda, przegrywa. Devin nie był bynajmniej byle jakim sportowcem, jako, że grał w baseball przez cały college. Wciąż miotał z cholerną siłą. Mimo to poddał się, uznając swoją porażkę po siedmiu rundach, gdy przeciwnik niemal przewrócił go ostatnim rzutem z trzydziestu pięciu stóp.

Malinoff był shortstoperem w średniej lidze, gdzie był prawdziwą gwiazdą. Był w stanie przebić rzuconą piłką ściankę ze sklejki.

Juhle chwycił ostatni rzut nie w palce rękawicy, ale w sam środek. Nigdy nikomu nie wspomniał, i nie zamierzał wyznać, że nie tylko zrujnował sobie, przez własną głupotę, ramię, tego zimnego i mglistego marcowego dnia, ale w dodatku pozwolił, by szybka piłka Malinoffa z pierwszej ligi złamała dwie kości w jego łapiącej dłoni.

Od tamtej pory Juhle miał problemy z pewnością siebie. Z trudem przychodziło mu przekonanie siebie, iż należy do najbardziej błyskotliwych inspektorów wydziału zabójstw na świecie, jeśli jednocześnie uważał się za patentowanego durnia przez przyjęcie wyzwania Malinoffa.

Był wtorek rano, 31 maja, kwadrans po dziewiątej. Czerwiec, oddalony o zaledwie jeden dzień, jest w San Francisco równoznaczny mgle, i dziś Juhle nie mógł dostrzec podwyższonej autostrady oddalonej o sześćdziesiąt jardów na lewo od okna. Czekając na przybycie partnera, siedział za biurkiem w zatłoczonym, ciasnym, lecz wielkim pokoju pozbawionym wewnętrznych ścian, który stanowił wydział zabójstw na czwartym piętrze Pałacu Sprawiedliwości San Francisco. Popijał trzeci kubek kawy tego ranka. Jego prawe ramię oraz nieopatrzona lewa dłoń – prędzej sczeźnie niż komuś powie – pulsowały pomimo sześciuset miligramów motriny, jakie zażywał co cztery godziny przez ostatnie dziesięć dni. Przewrócił stronę transkryptu zeznania świadka w jednej z prowadzonych przez niego spraw, sprawdzając jego zgodność z taśmą i nagle zdjął słuchawki, wstał i przeszedł obok wysokich do ramienia zielonoszarych, zniszczonych regałów na akta, które służyły za ścianki działowe, i stanął przed drzwiami gabinetu porucznika Marcela Laniera, który podniósł wzrok znad dokumentów.

– Co jest, Dev?

– Musimy coś zrobić z poziomem tych ludzi, których zatrudniają, Marcel.

Lanier, zaledwie pięćdziesiąt parę lat i już jakieś sto lat w wydziale, podrapał skórę dokoła ust.

– Już od lat powtarzam to jak zacięta katarynka. O kogo chodzi tym razem?

W odpowiedzi Juhle podał mu wydruk, który czytał.

– Sam zobacz – powiedział.

Po pięciu sekundach Lanier prychnął krótkim, bezgłośnym śmiechem, po czym przeczytał na głos:

– „Jaki jest pana związek z panną Dorset?” Juhle przytaknął.

– Dokładnie. Nie co dzień widzi się taki związek.

– Był jej parą do muru?

– Musi być, skoro stoi napisane czarno na białym.

– Jej para do muru.

– Ta, tyle, że nie powiedział para do muru, ale ‘paramour’ – Juhle oparł się o framugę. – I to jest dziesiąty taki błąd na stronie, Marcel, nie licząc sporych fragmentów, które zaznaczyła jako ‘nieczytelne’ w transkrypcie, ale nawet ja słyszę je doskonale na taśmie. Czy oni przechodzą test na inteligencję, nim zaczynamy im płacić? Oczywiście, i tak musiałbym poprawić transkrypt, ale teraz zajmie mi to dwa dni zamiast godziny. Szybciej byłoby pisać całe to cholerstwo od razu zamiast nagrywać.

Shiu pojawił się za Juhle’em w wolnej przestrzeni w drzwiach.

– Co zabierze dwa dni?

Lanier zignorował zarówno jego przyjście, jak i pytanie. Zadzwonił telefon:

– Wydział zabójstw, Lanier – zmarszczył brwi, nagle bardzo spoważniał, wyciągnął żółty notes i zaczął notować. – Dobra, mam. Jedziemy – spojrzał na obu inspektorów, po czym powiedział do słuchawki – Juhle i Shiu. – Kiedy się rozłączył, nie było znać żadnego śladu, że kiedykolwiek się śmiał lub myślał, że cokolwiek na świecie kiedykolwiek było śmieszne. – Któryś z was oddał już samochód?

Policjanci spojrzeli po sobie.

– Nie, proszę pana. Dzień w biurze – powiedział Juhle.

– Już nie. Idźcie na dół, weźcie radiowóz – powiedział – i na sygnale na Clay przy… – rzucił szybko okiem na notatki – Lyon. Pędem, chłopcy. Zawiadomię techników. Wszyscy mają tam być dziś obecni. Ktoś właśnie zabił sędziego federalnego.


Jeannette Palmer zadzwoniła na 911 dokładnie kwadrans przed dziewiątą. Wysokim i spanikowanym głosem powiedziała, że jej mąż nie żyje, że ktoś go zastrzelił. Ponieważ Pacific Heights jest zamożną okolicą, reakcja na zgłoszenie nagłego wypadku jest zazwyczaj natychmiastowa. W tym przypadku samochód patrolowy znajdował się kilka przecznic w dół Cow Hollow i dojechał na miejsce w ciągu dwóch minut.

Jeannette stała w drzwiach – ubrana, z załamanymi rękoma, zapłakana – czekając na policję, by poprowadzić ich do gabinetu sędziego, sporego pomieszczenia z lewej strony od frontu domu, o oknach wykuszowych i tysiącach książek. To właśnie tam Jeannette znalazła męża i młodą kobietę, której nigdy wcześniej nie widziała. Oboje leżeli na podłodze za jego biurkiem, dokąd później oficerowie skierowali techników medycznych z karetki, którzy spojrzeli krótko i nie ruszali ciał. Oba były zimne.

Juhle i Shiu, zgodnie z rozkazem, dojechali na miejsce w ciągu kwadransa radiowozem z włączonymi syrenami i światłami, aby oczyścić drogę. Mimo tego furgonetka Kanału 4 najwyraźniej podsłuchała wezwanie i była już zaparkowana na ulicy, zapowiedź stuprocentowego cyrku medialnego na pełną skalę. Gromadka ludzi – prawdopodobnie sąsiadów – stała przy furgonetce, opowiadając nieważne historie. Na szczęście na terenie były już trzy radiowozy, a umundurowani oficerowie odgradzali teren i zabraniali wstępu.

Juhle nie mieszkał od urodzenia w San Francisco, ale przeprowadził się tu z Półwyspu w czasie nauki w college’u na Stanowym San Francisco, i został. Zawsze kochał Clay Street, szczególnie ten jej odcinek. Latarnie w stylu staromodnych lamp gazowych. Eleganckie domy w kolorze piernika zbudowane były przyzwoity kawałek od chodnika, zazwyczaj z niskim murkiem albo dyskretnym ogrodzeniem znaczącym granice nieruchomości. I jeszcze architektura krajobrazowa, jakby każdy dom wychodził na swój własny mały, prywatny park – nie większy niż przeciętny trawnik na przedmieściu – stanowiąc dowód całkiem odmiennego smaku, życia miejskiego, dobrego wychowania.

Dom sędziego Palmera był w tym samym stylu. Trzypiętrowy, wiktoriański, nieskazitelnie utrzymany. Niski, jasnobrązowy stiukowany murek o siatce z kutego żelaza biegł wzdłuż chodnika. Za murkiem, okrągły podjazd rozciągał się aż do schodów ganku. W półkolistym ogródku, ogrodzonym ceglanym podjazdem, trójpoziomowa kamienna fontanna spływała do małego stawu z liliami, otoczonego krzewami, z których każdy, najwyraźniej jakoś to zaaranżował, by akurat mieć porę kwitnienia.

Dwaj inspektorowie dotarli na miejsce zbrodni tak szybko, że sierżant z najbliższego posterunku, który miał kierować tego typu sprawami, nie dojechał jeszcze. Niemniej oficer Sanchez, prowadzący szkolenie w terenie, czekał na nich w drzwiach wejściowych i poinformował, iż pani Palmer, najwyraźniej w szoku, znajdowała się w towarzystwie jego partnera żółtodzioba w salonie, po prawej stronie. Gabinet, w którym były ciała, był po lewo.

– Nikt niczego nie dotykał – powiedział. – Żona twierdzi, że ona też nie, za wyjątkiem telefonu na biurku, z którego wezwała dziewięćset jedenaście.

Juhle i Shiu, partnerzy od dwóch miesięcy, wiedzieli, że w ciągu kilku minut dołączy do nich asystent koronera oraz grupa badająca miejsce zbrodni, która zmierzy i uwieczni na taśmie wideo i kliszy fotograficznej, zbada, pobierze odciski palców oraz/lub spisze wszystko w pomieszczeniu. W zależności od tego, jak szybko rozchodziły się wieści, mogli spodziewać się również agentów FBI, jako że zabójstwo sędziego federalnego mogło stanowić przestępstwo federalne. Departament Bezpieczeństwa Narodowego mógłby nawet próbować zbadać, czy nie jest to jakiś akt terrorystyczny, a Juhle musiał przyznać, iż, faktycznie, nie jest to wykluczone.

W międzyczasie Juhle miał szansę rozejrzeć się bez bycia niepokojonym i bynajmniej nie miał zamiaru przegapić takiej okazji.


* * *

Jak powiedziano, ciała leżały na podłodze, w większości zasłonięte przez biurko. Sędzia miał na sobie jasnobrązowe spodnie, białą koszulę i sweter w ciemniejszym odcieniu brązu. Duży, wyglądający na wygodny, skórzany fotel obrotowy leżał na boku obok ciała. W prawym policzku sędziego widniał mały otwór, a pod jego głową, na plastiku chroniącym dywanik przed kółkami fotela, kałuża zaschniętej, czarnej krwi. Nad głowami zapalone było światło, podobnie jak lampka na biurku, która wyglądała na nietkniętą.

Kobieta była dużo młodsza od sędziego – maksymalnie trochę ponad dwadzieścia lat. Ubrana była w sprane jeansy, jakąś podkoszulkę i czarny sweter, który odsłaniał jej brzuch. W pępku widać było diamentowy kolczyk. Leżała płasko na plecach, z głową lekko przekrzywioną wskutek uderzenia o ścianę, która była za nią. Nie było widocznej rany wejściowej, ani krwi pod jej zwłokami, choć z ust wypływała cienka, czarna strużka i kończyła się w ciemnej kałuży na podłodze pod nią. Na jej swetrze błyszczał duży, diamentowy wisiorek.

– Cóż, nie był to napad rabunkowy – stwierdził Juhle.

– Nie, i stało się to szybko – powiedział Shiu. – Stała obok niego, strzelec wpada, pif-paf!, i po wszystkim.

– Może – Juhle podszedł do biurka, skąd mógł widzieć oba ciała. Ale nie patrzył na nie. Patrzył na regały za biurkiem. – Ale może pif-paf-pif! Trzy strzały.

Przeszedł nad ciałem kobiety, pochylił się i wskazał na ślad na półce na wysokości mniej więcej pasa, który wyglądał najwyraźniej na przerwę między dwiema książkami.

– Jedna książka została wepchnięta głębiej. Zgaduję, że mamy kulę – przyjrzał się dokładniej. – Mamy tu też sporej wielkości rozbryzg, mniej więcej na tej samej wysokości.

– Gdzie ty to widzisz?

Juhle zignorował pytanie. Nie zamierzał nikogo uczyć.

– Ale tylko u jednego z nich – cofnął się, przyglądając regałowi nad ciałem kobiety. – Mały kaliber. Bez rany wyjściowej – przeszedł na prawo, gdzie w poduszkę fotela na wpół wciśnięta była torebka-kopertówka. Założył gumowe rękawiczki. – To powinno nam powiedzieć, kim ona jest.

Nie powiedziało jednak. Torebka zawierała jakieś kosmetyki, paczkę chusteczek, osiemdziesiąt pięć dolarów i trochę drobnych, opakowanie na diafragmę oraz paczkę gumy do żucia Trident, ale prawa jazdy nie. Żadnego dokumentu tożsamości.

Shiu rzucił okiem na drzwi gabinetu.

– Gdzie oni są?

Juhle wzruszył ramionami. Grupa badająca miejsce zbrodni będzie, kiedy przyjedzie.

– Ciekawe, czy ktoś coś słyszał.

Juhle zastanawiał się, czy jego partner wygłasza te bezmyślne komentarze, żeby wypełnić ciszę, jak Dandy Don Meredith w czasie kiepskiego meczu futbolowego, czy też uważa to za pomocne? Na samą myśl, przeszły go ciarki. Osobiście nie miał pojęcia, czy ktokolwiek z sąsiadów coś słyszał i nie bardzo się nad tym zastanawiał. Wiedział, że odwiedzenie mieszkańców okolicy należało do jego i jego partnera najbliższej przyszłości. Dowiedzą się, czy ktoś coś widział lub słyszał, zwyczajnego lub nie. Sprawdzą również ponownie archiwum 911, by dowiedzieć się, czy nie było powiązanych wezwań. Ale powiedział:

– Jeśli nie było nikogo tuż na zewnątrz, to nikt nic nie słyszał. Właściwie przy tak małej kuli, to trochę dziwne, że siła rażenia była wystarczająca, aby przewrócić go razem z krzesłem.

– Może wstawał. Po pierwszym strzale do niej.

Więcej bezsensu. Może, mogło, możliwe – wszystko to strata energii, aż nie będą mieli jakiegoś dowodu. Co gorsza, osądy przyjęte bez dowodów, zakłócały zdolność trzeźwej oceny, co faktycznie jest dowodem, a co nie. Ważną częścią ich pracy było opieranie sprawy na faktach, a nie na wyobraźni.

Juhle nadal się rozglądał, sprawdzając podłogę za zasłonami, na wszelki wypadek. Pochylił się za skórzanym fotelem i podnosząc się, popełnił błąd, opierając się na lewej dłoni, i zaklął, gdy ból połamanych kości przeszył jego ramię.

– Nadal boli?

– Nieprzerwanie. Próbowałem znaleźć jakąś grę, w której mógłbym zranić Malinoffa w rewanżu. Jedynym problemem jest to, że jest on ode mnie silniejszy i szybszy we wszystkim. I to wtedy, gdy nie jestem ranny i cierpiący. Będę musiał oszukiwać. Może powinienem zatrudnić kogoś, by zrobił mu krzywdę.

– Nie możesz, Dev. Jesteś gliniarzem – powiedział Shiu. – Dzieci się na tobie wzorują.

– A, tak, dawanie przykładu. Zapomniałem na chwilę. Ale i tak bym nie oszukiwał, Shiu. To sprzeczne z moją religią.

– Ty nie wyznajesz żadnej religii.

– A i owszem. Tyle, że nie jest taka oficjalna jak twoja. I jedną z głównych zasad jest: nie oszukuj.

Z tego, co Juhle wiedział, Shiu był prawdopodobnie jedynym Azjatą Mormonem w stanie Kalifornia. I nawet teraz nie mógł przepuścić okazji wykonywania swej pracy misyjnej.

– To też główna zasada Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, Dev. Jesteś w połowie drogi, by stać się jednym z nas. Z odrobiną szkolenia i modlitwy mógłbyś…

– Shiu – Juhle chciał podnieść rękę, ale ból mu nie pozwolił i ponownie się skrzywił. – Czy nie przerabialiśmy już tego? Jesteśmy w mieście tolerancji, zgadza się? Cholera, my celebrujemy nasze różnice. Ja toleruję twoją religię. Ty tolerujesz, że nie wyznaję religii.

– Ale nie podoba mi się to, Dev. W naszej pracy, wiesz, można zostać zabitym każdego dnia, bez żadnego ostrzeżenia. Nie chcę patrzyć, jak umierasz i zostajesz wtrącony w wieczną ciemność.

– Wiem. I doceniam to. Naprawdę. I w połowie się zgadzam

– jeśli chodzi o umieranie. Ale w międzyczasie staram się tylko zrozumieć, co tu się stało i znaleźć sposób, w jaki mógłbym zadać ból Malinoffowi, tak bardzo jak się da, nie narażając się na aresztowanie. To wszystko. Tylko te dwie rzeczy.

– I tak będę się za ciebie modlił.

– Wiem, że będziesz, Shiu, wiem. – Juhle spojrzał po raz ostatni na gabinet. Był cztery lata starszy od Shiu i, będąc dużo dłużej w wydziale, był uznanym, starszym partnerem. Kiedy obejrzeli na miejscu zbrodni wszystko, co chcieli, to do niego należała inicjatywa i podejmowanie decyzji, co właśnie teraz zrobił. – Cóż, w oczekiwaniu na naszych asów od zbierania dowodów, być może powinniśmy zobaczyć, co ma nam do powiedzenia pogrążona w żałobie żona.


* * *

Salon urządzony został w pastelowych odcieniach kości słoniowej, różu i lawendy. Pomieszczenie było lustrzanym odbiciem gabinetu po przeciwnej stronie korytarza, gdzie obecnie leżeli sędzia Palmer i pani X. Uderzyło ono Juhle’a jako sterylne

– podobne na swój sposób do tych pokoi, gdzie nieużywane meble przykrywane są folią, by trwały wiecznie. Choć Juhle’owi daleko było do konesera, oszołomił go pokaz bogactwa i dobrego smaku. Szeroki, zdobiony złotem mahoniowy stolik; kredens z kolekcją szkła weneckiego; kilka stolików ozdobionych wspaniałą i, najwyraźniej, świeżą kompozycją kwiatową; dwie dwuosobowe kanapki; dwa dopasowane kryształowe żyrandole; orientalny dywan osiemnaście stóp na dwadzieścia, wyściełana kanapa – każdy element umeblowania był wyjątkowej jakości. Niemniej jednak wnętrze wydawało się pozbawione życia, poczucia ciepła czy choćby szczególnej swojskości. Jakby było domkiem dla lalek, który pani Palmer zbudowała nie po to, by w nim żyć, ale tylko, by mieć, urządzać, imponować.

W swej karierze Juhle widział wystarczająco wielu zszokowanych członków rodziny ofiar, żeby wiedzieć, że teraz patrzy na coś w tym stylu. Kobieta była duża, choć nie gruba. Siedziała na samym brzegu kanapy w pastelowe, kwiatowe wzory, ubrana w dopasowaną, kremową garsonkę, ze spódnicą do kolan, która teraz, gdy kobieta zwiesiła ramiona, wyglądała jakby wisiała na wieszaku. Włosy pani Palmer, umiejętnie ufarbowane na miodowy blond, wyglądały ewidentnie na starannie uczesane, lecz teraz co jakiś czas przejeżdżała przez nie ręką, z przodu w tył, po czym wyciągała pasma jak rozkojarzona uczennica. Jej twarz, prawdopodobnie atrakcyjna, gdy nosiła makijaż, pokryta była plamami i wymizerowana, a jej oczy maleńkie za spuchniętymi powiekami.

Naprzeciw niej, na kanapce, obserwując ją milcząco, siedział żółtodziób Sancheza, oficer Garelia, który wstał, gdy Juhle i Shiu weszli do pokoju i bezzwłocznie podszedł, by stanąć cichy i wyprostowany jak kołek. Nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia trzy lata i Juhle przypuszczał, że mogło to być jego pierwsze morderstwo, być może pierwszy raz, gdy widział z bliska zwłoki.

Ale Juhle nie był tam, by oceniać meble czy obserwować reakcje niedoświadczonych policjantów. Oszczędzając obolałe ramię, przysunął sobie kanapkę nogą i usiadł.

– Pani Palmer – zaczął – jestem sierżant inspektor Devin Juhle z wydziału zabójstw, a to mój partner inspektor Shiu. Czy jest pani w stanie z nami porozmawiać?

Poprawiła się na kanapie, siadając głębiej. Przenosiła zdziwione spojrzenie z Juhle’a na Shiu, jakby nie zauważyła, kiedy weszli.

– Myślę, że tak – jej twarz wyrażała desperację. Wypuściła powietrze i spytała. – Kim jest ta kobieta?

– Nie wiemy, proszę pani. Mieliśmy nadzieję, że może pani będzie nam to w stanie powiedzieć.

Głowa pani Palmer zaczęła poruszać się z boku na bok, jakby kobieta nie miała nad nią kontroli.

– Nigdy w życiu jej nie widziałam. A teraz jest w moim domu, martwa. O co może tu chodzić?

– Nie wiem, proszę pani.

– I co ona robiła tutaj? Z moim mężem? To nasz dom. On by jej tu nie przyprowadził – patrzyła na mężczyzn w pokoju, szukając potwierdzenia. – Nie zrobiłby tego.

Juhle i Shiu spojrzeli po sobie. Shiu przerwał ciszę.

– Odkryła pani ciała dziś rano?

– Tak. Kiedy wróciłam – wzięła głęboki oddech, po czym pociągnęła zwisające pasmo włosów. – Byłam wczoraj u siostry. Vanessa Waverly. To nasze nazwisko panieńskie – rozwiodła się i wróciła do niego – Waverly.

Juhle notował rwany potok jej słów. Musiał pamiętać, by pytania były proste i spróbować ją uspokoić.

– A gdzie?

– Novato. – Hrabstwo Marin, około pół godziny samochodem na północ. Dość daleko, zazwyczaj zostaję na noc, gdy ją odwiedzam.

– Często pani to robi?

– Co kilka tygodni. Jest moim partnerem w interesach – prowadzimy spa i salon w Mili Valley. JV.

– Było to zatem spotkanie w interesach.

– Tak, ale… jest też moją siostrą, przede wszystkim. Zjadłyśmy obiad. Z reguły tak jest. Głównie rozmawiamy.

– I kiedy wyjechała pani z domu?

– Właściwie wcześnie. Około czwartej. Chciałam uniknąć godziny szczytu na moście.

– W porządku – Juhle panował nad głosem. – I potem została pani całą noc u siostry?

– Tak.

– Czy może pani powiedzieć, o której przyjechała pani dziś rano?

Westchnęła ciężko, zamykając oczy. Gdy je otworzyła, wzięła ze znużeniem kolejny wdech.

– Przyjechałam przed ósmą, ale nie chciałam go obudzić, gdyby udało mu się jeszcze spać. Zawsze cierpiał na straszną bezsenność. Zostawiłam zatem torbę z moimi rzeczami przy schodach i poszłam do kuchni zaparzyć sobie kawę. Ale wtedy zdało mi się, że czuję spaleniznę, więc zaczęłam się rozglądać i zapach dochodził z jego gabinetu. Kiedy zatrzymałam się przy drzwiach, zdałam sobie sprawę, że nie widzę jego fotela, więc podeszłam bliżej…

Juhle nie musiał zamykać oczu, aby przywołać scenę masakry, jaką dopiero co widział. Choć właściwie zza biurka wystawało wystarczająco dużo ciała kobiety, by nawet patrząc pobieżnie, móc je zauważyć. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że pani Palmer mogła wcale nie zaglądać do gabinetu. Ale jeśli pamiętała, że nie widziała fotela…

Ponownie zamknęła oczy, a teraz otworzyła je.

– Przepraszam – powiedziała. – Chcę pomóc znaleźć tego, kto to zrobił.

– Czy ma pani jakieś pojęcie, kto mógłby to być? Czy pani mąż miał jakichś wrogów?

– Czy nie uważa pan, że powinniśmy się najpierw dowiedzieć, kim jest ta kobieta? Czemu tu jest? Cokolwiek jest powodem, to o nią musiało chodzić. Prawda?

Juhle nie był przekonany. Mógł bez wysiłku wyobrazić sobie kilka scenariuszy, które wyjaśniałyby obecność dziewczyny. Ale Jeannette Palmer miała rację. Prawdopodobieństwo, że nie chodziło o samego sędziego, było bardzo duże. Pani X była tego częścią.

– Ale dobrze. Wrogowie George’a – jej ramiona zadrżały w pozbawionym radości śmiechu. – Brzmi to strasznie jak na tak czarującego człowieka, ale to mógł być naprawdę każdy. Musi pan sprawdzić jego akta. Każdą podjętą decyzją robił sobie wrogów, a robił to już od lat. Poza tym, jest jeszcze CCPOA…

Juhle zerknął na Shiu. CCPOA, Kalifornijski Związek Oficerów Straży Więziennej, najpotężniejszy i najbogatszy związek zawodowy w całym stanie. Powszechnie wiadomo było, że nie szło im najlepiej utrzymywanie swych członków w ryzach. Nagle Juhle przypomniał sobie z szokującym zdziwieniem, że sędzią – który w wiadomościach mówił o rozważanej możliwości wzięcia CCPOA w sekwestr sądowy, zdymisjonowania jego prezesa oraz zamrożenia aktywów – był George Palmer.

Jeannette Palmer nie zauważyła milczącej wymiany i kontynuowała:

– To nie są mili ludzie i bali się, że George usunie ich z rynku.

– Grozili mu? – spytał Shiu, wyjmując mały notes.

– Ja nic o tym nie wiem. Nie otwarcie, w każdym razie. George powiedziałby mi.

Juhle poczekał chwilę, po czym spytał, czy wie, co sędzia miał w planach na miniony wieczór.

– Był w domu, kiedy wychodziłam, ale powiedział, że wybiera się na obiad.

– Powiedział gdzie lub z kim?

– Nie. Nie zawodowo. Powiedział tylko, że ma spotkanie w sprawie konia, co było naszym kodem na sprawy, o których nie wolno mu było rozmawiać. Nawet ze mną. Może jego sekretarka będzie wiedziała. Przykro mi. Ale to nie o obiad chodzi. Wiemy, że wrócił z obiadu, prawda? Z nią.

W tym momencie Juhle nie był pewien, czy sędzia w ogóle wyszedł z domu, ale powiedział:

– Może nie z nią. Może przyjechała później.

Pomysł taki wydał się uspokoić ją na chwilę. Skinęła głową, jakby z wdzięczności.

– Może – powiedziała. – Może przyjechała z mordercą. Juhle pomyślał, że to uspokajająca opcja. Ale mało prawdopodobna.

Przeczesała włosy dłonią i westchnęła.

– O, Boże – wyszeptała. – O, Boże.

Juhle dał jej chwilę, po czym zwrócił się do niej po imieniu, otworzyła oczy, ale ponownie patrzyła odległym wzrokiem, jak w chwili, gdy weszli.

– Pani Palmer? – spróbował jeszcze raz. Ale tylko patrzyła na niego, kręcąc głową.

Загрузка...