36

Od momentu, gdy Hunt wcisnął gaz, Cooperowi zajęło siedemdziesiąt osiem sekund, by dojechać do podjazdu do Piwnic Manionów. Po skręcie w prawo Hunt wyłączył światła samochodu, wziął Vipery od Juhle’a i założył je na głowę. Oswoił się z noktowizorem, jechał wolno i miał nadzieję, że cicho przedostanie się w stronę bramy, która przecinała podjazd.

– Craig? Masz ją? – wyszeptał do krótkofalówki.

– Nie. Ale po mojej prawej stronie stoi stara stodoła, gdzie, jak sądzę, widziałem światło. Teraz już zniknęło.

– Gdzie jesteś?

– Ciągle dość wysoko. Nie chciałem, żeby nas usłyszała. Jestem przy drodze, która biegnie z tyłu wzgórza, tam gdzie są jaskinie.

Juhle spytał, czy jest nad, czy poniżej stodoły i Craig powiedział, że nadal ponad.

– Wiesz, gdzie jest ta stodoła? – spytał Hunt, odwracając się do Juhle’a.

– Tak, jeśli podjedziesz przed nowe jaskinie, to ona stoi po prawej stronie w małym zagłębieniu. Na ziemi dokoła leży masa śmieci.

– Craig – znowu do walkie-talkie – gdzie jest Tam?

– Wyżej, z lornetką. A wy?

– Ja i Dev stoimy przy bramie.

– Powinniście się rozdzielić.

– Tak zamierzam. Wyślę Deva w górę drogi, na której wy jesteście – Hunt widział to wystarczająco dobrze z obozu. Niebrukowana droga wiła się wokół podstawy wzniesienia i pięła się w górę, aż znikała za chàteau. – Zacznij wolno schodzić. On będzie szedł w górę. Spotkacie się za stodołą i zaczekacie. Jeśli wyjdzie, nie pozwólcie, by was zobaczyła i nie zatrzymujcie jej. Niech robi, cokolwiek ma do zrobienia.

– A ty?

– Ja idę od przodu jaskini.

– Więc ona jest w stodole?

– Powiedzmy, że taką mamy teorię. Dobra, musimy wyłączyć krótkofalówki.

– Okay – wyszeptał Craig. – Out.

Hunt wyłączył swoje walkie-talkie i upuścił na podłogę obok stóp. Osłaniając ręką, włączył i wyłączył małą, silną latarkę i włożył do kieszeni kurtki. Obaj mężczyźni sięgnęli do klamek, ale Hunt zatrzymał Juhle’a, łapiąc go za rękaw.

– Martwa cisza, Dev. Lekko otwórz, nie zamykaj. Niech się dzieje. A jeśli coś zacznie się psuć, natychmiast się wynoś. Nigdy cię tu nie było.


Hunt okrążył samochód i pochylając się nisko, szedł za Juhle’em przez około pierwszych pięćdziesiąt stóp, aż dotarł do ścieżki odbijającej w lewo i w górę, wiodącej do nowych jaskiń, od sali degustacyjnej poniżej. Gdy tylko zszedł z asfaltu, uświadomił sobie, że żwir chrupiący pod jego stopami wyolbrzymia każdy krok w nocnej ciszy.

Musiał zwolnić niemal do ślimaczego tempa, każdy krok zajmował teraz całą wieczność. Pokonawszy pierwsze wzniesienie, dotarł na względnie otwartą przestrzeń przed wejściami do jaskiń. Obsługa zamknęła na noc olbrzymie wrota, ale Hunt i tak sprawdził je wszystkie, okazały się solidne i niewzruszone. Gdy minął czwartą jaskinię, przeciął ścieżkę, by mieć lepszy widok na wgłębienie, w którym stała stodoła.

Juhle miał rację. Otoczenie zaśmiecone było narzędziami i sprzętem. Bez noktowizora Hunt nie miałby szansy dotarcia do środka stodoły, już nie mówiąc o poruszaniu się wewnątrz, bez podniesienia larum. Ale nawet zaopatrzony w nie, musiał ostrożnie stawiać kroki.

W upiornej zielonej poświacie zrobił krok, potem następny, starając się patrzeć jednym okiem na przeszkody przed nim, a drugim na stodołę, wypatrując jakiegokolwiek światła wewnątrz. Przed każdym kolejnym krokiem zatrzymywał się i czekał, nasłuchując. Nie dobiegł go żaden dźwięk.

Była to duża struktura, o dwóch poziomach, trzech ścianach, wbudowana w zachodni stok wzniesienia. Znajdował się dokładnie przed nią, przeszedł z przodu przez ziemię niczyją. Drzwi do stodoły okazały się do połowy otwarte. Jeśli była za nimi, czekając…

Nie mógł pozwolić sobie na takie myśli.

Słuchał. Słuchał.

Wyciągnął broń.

Przechodząc przez otwarte drzwi, pochylił się i odwrócił. Coś poruszyło się na obrzeżach jego pola widzenia i odkręcił się gwałtownie, by ujrzeć wielkiego, świecącego na zielono szczura, który biegł w stóg siana i poza pole widzenia. Wziął drżący oddech, odwrócił się ponownie, tym razem o trzysta sześćdziesiąt stopni. Sześć przegród zajmowało boczną ścianę, częściowo otwarta siodlarnia mieściła się w przeciwległym rogu z tyłu.

I wtedy to zobaczył.

W ścianie wzniesienia były kolejne drzwi do, najwyraźniej, kolejnej jaskini. Oczywiście, pomyślał. Jak to możliwe, że nigdy na to nie wpadł? Jeśli istniały nowe jaskinie, to logicznym było, że istnieć musiały stare.

Lub przynajmniej jedna stara jaskinia, teraz opuszczona, nieodwiedzana, zamknięta.

Podszedł do drzwi, które nie były zamknięte jak pozostałe, ale lekko uchylone. Z wnętrza dobywała się lekka, chłodna bryza i Hunt pociągnął masywne drzwi do siebie – miały co najmniej cztery cale grubości.

Wszedł do środka.

Nawet z noktowizorem trudno było cokolwiek dostrzec – okulary nie produkowały własnego światła, jedynie potęgowały światło otoczenia, a w tej jaskini niewiele było do potęgowania. Położył dłoń na ścianie i zrobił kolejny niepewny, cichy krok i następny. Po mniej więcej trzydziestu krokach ściana skręcała lekko w lewo, po czym ponownie ostro w prawo. Musiał pokonać kilka starych beczek po winie, leżących po bokach przy ścianie jaskini. Hunt szedł naprzód, aż dotarł do krańca.

Tak głęboko noktowizor był bezużyteczny. Nie było tu żadnego światła. Hunt zdjął okulary i włączył latarkę, zdziwiony, że drogę blokują mu kolejne drzwi, najwyraźniej wbudowane w skalne ściany jaskini. Za nim, w przepastnej ciemności, w głębiach jaskini rozległ się odbity echem charakterystyczny skrzek. Nim zdołał się odwrócić, dobiegł go stłumiony i przerażający odgłos.

Nie mogło to być nic innego – drzwi do jaskini zostały zamknięte.


Choć nie był głośny, to był to pierwszy dźwięk, który Andrea Parisi usłyszała, odkąd lite drzwi zamknęły się za nią przed, ile to już minęło?, kilkoma dniami. Leżała na plecach na kamiennej podłodze, tuż przy drzwiach – właściwie to przyciskała się do nich bokiem. Głód i pragnienie niemal ją paraliżowały i na początku pomyślała, że dźwięk jej się przyśnił lub cokolwiek, co przyjęłaby za sen w jej obecnym, odmiennym stanie. To, co zostało z jej umysłu, zaczęło wierzyć, że tak naprawdę wcale jej tam już nie ma. To nie było rzeczywiste, a nawet jeśli, to nie może jeszcze długo potrwać. Może już nie żyła.

Ale to był zdecydowanie dźwięk. Wystarczająco blisko, żeby usłyszała.

Próbowała obrócić się na bok, twarzą do drzwi, żeby zawołać, ale jej mięśnie nie były posłuszne na tyle, by w ogóle się poruszyła, a gardło było tak suche, że nie dało się skłonić do wytworzenia odgłosu.

Ale jeśli był dźwięk, to oznaczało, że ktoś mógł tam być. Może jeszcze zostać ocalona.

Musiała ponownie spróbować.

Próbowała się skupić, z trudem nabrała powietrza do suchych i pustych płuc.

Tym razem dźwięk, który się z niej dobył, był bezforemny. Żadne słowo. Pierwotny jęk, który rozległ się w jej zimnym grobie, wyczerpał ją. Jej gardło płonęło.

A jednak zebrała resztki sił i ponownie wyrzuciła go z siebie w ciemność, która stała się jej światem i jej piekłem.

I znowu to usłyszała! Bez wątpienia, kolejny dźwięk dobiegł przez drzwi i ktoś w nie pukał. I jej imię!

Andrea.

Z głębi przepastnej studni, ktoś wołał jej imię.

Hunt nie miał czasu poddać się przerażeniu, które groziło pochłonięciem go. Mimo wszystko powiedział sobie, Craig, Juhle i Tamara byli w pobliżu, zaledwie na zewnątrz. Ale wszyscy czekali na jego polecenia i było mało prawdopodobne, by weszli do środka po tym, jak podkreślił, by zostawili Carol w spokoju i pozwolili, żeby zaprowadziła ich do Andrei.

Co właśnie zrobiła.

Zdał sobie sprawę, że nawet Juhle byłby niechętny do podjęcia niezależnych działań. Juhle nie wiedział, że Andrea zamknięta była za drugimi drzwiami w tej jaskini – tylko Hunt o tym wiedział – i bez tej wiedzy, nie miał żadnego innego powodu, by aresztować Carol Manion, niż miał wcześniej. Już nie mówiąc o tym, że złamał wszelkie przepisy, wchodząc na teren jej nieruchomości. Jeśli ktokolwiek połączyłby go z tymi nie-ortodoksyjnymi, żeby nie nazwać ich nielegalnymi, elementami planu Hunta, kosztowałoby go to nie tylko tę sprawę, ale i cenną pracę.

Hunt wrócił do wejścia do jaskini w stodole, by sprawdzić, czy hałas był tym, na co brzmiał. Tak, drzwi na zewnątrz zostały zamknięte. Zamknięte, solidne, nieruchome.

Ale poszedł z powrotem pod drzwi i usłyszał zduszony krzyk Andrei. Waląc w nieustępujące drzwi, zawołał, aby coś jej odpowiedzieć, ale dźwięk zdawał się być wchłaniany przez jego własne echo.

I po tej odpowiedzi, nic.

Ponownie oświetlił latarką drewno drzwi. Słabość dźwięku z wewnątrz mogła oznaczać tylko to, że były one niesamowicie grube. Osadzone w ciężkich belkach, które z kolei tkwiły w litym cemencie wbudowanym w ścianę jaskini.

Hunt opadł na podłogę i nieprzerwanie walił w drzwi, ale dźwięk wcale się nie niósł. Zupełnie, jakby same drzwi wykonane były z litej skały.

– Andrea! – zawołał ponownie. – Andrea, słyszysz mnie? Ogłuszająca cisza.

– Wyciągniemy cię stamtąd – wyszeptał.

Same w sobie słowa zadziałały pobudzająco. Stojąc, wyciągnął rękę nad głowę, wyczuwając ruch powietrza. Przy wejściu do jaskini, wewnątrz stodoły, czuł zdecydowanie wiaterek z wewnątrz pieczary skalnej. Oznaczało to, że powietrze musiało dostawać się do jaskini z zewnątrz, z innego wejścia.

Jeszcze raz spróbował ruszyć drzwi do wewnętrznej komory, gdzie zamknięta była Andrea, i ponownie nie ustąpiły. Oglądając w świetle latarki brzegi, zdał sobie sprawę, iż zamknięcie było prawie lub może idealnie hermetyczne. Żadne powietrze lub bardzo mało – na pewno zbyt mało, by wywołać podmuch – przedostawało się na zewnątrz. To nie była zła wiadomość, oznaczała bowiem, że ruch powietrza, który czuł przy wejściu, miał źródło w jego komorze, a nie za drzwiami.

Hunt zaczął iść z powrotem w stronę wejścia do jaskini, oświetlając latarką każdy cal ścian i sklepienia. Przy zamkniętych drzwiach do stodoły przeciąg ustał. Starał się przywołać w pamięci, czy czuł wiatr, gdy wchodził, a drzwi wejściowe nadal były otwarte, ale koncentrował się wtedy na tym, co może znajdować się przed nim, albo gdzie postawić stopę, albo kto może na niego czekać w tej zasadzce.

Źródło podmuchu nawet mu przez myśl nie przeszło.

Gdy w drodze do wejścia jaskinia zakręcała ostro w lewo, zauważył pęknięcie w skale, wysoko, tam gdzie ściana zaczynała przechodzić w sklepienie. Nie więcej niż osiemnaście cali w najszerszym punkcie i może pięć stóp od wąskiego końca do wąskiego końca, ginęło w ciemności. Stojąc dokładnie pod nim, Hunt wyciągnął dłoń i naprężył całe ciało, by sprawdzić, czy wpada tamtędy świeże powietrze.

Ale nic nie poczuł.

Z tego miejsca, w którym się znajdował, nawet stojąc pod przeciwległą ścianą jaskini, nie był w stanie ocenić, jak głęboki był otwór. Mógł wychodzić na zewnątrz, zwężać się aż zniknie lub kończyć się po kilku stopach. Nie można było stwierdzić. Na początku nie było też jasne, dlaczego mogło mieć to znaczenie. Nawet jeśli mogło otwierać się na zewnątrz, ocenił, że pęknięcie znajdowało się co najmniej cztery stopy ponad jego wyciągniętą ręką.

To było niewykonalne.


Nadal sprawdzał ściany, minął beczki, dochodząc aż do drzwi frontowych. Całość była najwyraźniej wykuta w skale wapiennej. Wąskie pęknięcie na wysokości dziesięciu stóp było jedyną opcją. Nigdzie nie było śladu innego otworu. Usiadł na podłodze, plecami opierając się o drzwi stodoły. Wyłączył latarkę, oswoił się z ciemnością i spróbował się skupić. I pomyślał o beczkach.

Zawrócił i położywszy latarkę na ziemi, ruszył jedną z ciężkich, pustych beczek z drewnianego stojaka i przeturlał ją pod pęknięcie.

Za mało.

Wciągnąwszy się na beczkę i stojąc na niej, nadal nie mógł dosięgnąć dolnego brzegu otworu. Brakowało mu jeszcze stopy, może więcej.

Zszedł z beczki, podniósł latarkę i ponownie poświecił do środka otworu, usiłując lepiej zorientować się, jak daleko biegł w głąb. Nadal widział raptem na kilka stóp. Przeniósł spojrzenie na dolną krawędź pęknięcia. Poszarpana, o ostrych brzegach, zdawała się być naturalnym ubytkiem w litej skale, ale wiedział, że jeśli spróbowałby podskoczyć i złapać się występu, a skała odłamałaby się pod jego ciężarem lub zwyczajnie skruszyła, mógłby skończyć, w najlepszym razie, mocno potłuczony. Może ze złamanymi kośćmi lub gorzej.

Ale nie miał innego wyjścia.

Za pomocą noktowizora ustawił latarkę na ziemi w taki sposób, że jej snop padał na pęknięcie. Wyciągając się ponownie na beczce, obejrzał dokładnie miejsce, gdzie musi chwycić, próbował wizualizować następne kroki – uderzenie o ścianę, wciągnąć się na tyle, by wsunąć do wewnątrz ramiona, pracując łokciami, wsunąć się do środka, podrzucić stopy w górę z nadzieją, że jest tam dla niego wystarczająco miejsca. I że pęknięcie nie kończyło się kolejną ścianą skały gdzieś w sercu wzniesienia.

Myślenie o tym w niczym mu nie pomoże.

Skoczył.


Całkowita ciemność.

Powinien był wziąć noktowizor. Albo latarkę, choć potrzebował, by oświetlała wlot. Trzeba było użyć pistoletu do oparcia latarki, a nie cennych gogli; bezużyteczna broń obijała się w kaburze o jego plecy.

Jedyne, co mógł zrobić, to czołgać się do przodu na brzuchu, cal po calu, macając przed sobą drogę na wypadek występów w wąskiej przestrzeni, która już dwukrotnie obniżyła się nad nim wystarczająco gwałtownie, by rozciąć mu skórę głowy; ciecz, która spływała po jego czole do niewidzących oczu, smakowała jak krew. Wiedział, że jego dłonie były poszarpane i również krwawiły.

Przejście przed nim zwęziło się jeszcze trochę. Gdy zaczynał, miejsca było wystarczająco dużo, aby mógł czołgać się, używając łokci i poruszać kolanami, jak nauczono go na obozie dla rekrutów. Teraz jednak, po niekończącej się wspinaczce, poczuł, że sklepienie i podłoże zaczynają się coraz bardziej zamykać – na jego klatce piersiowej, niemal ocierając się o jego plecy, broń zaczepiała się przy prawie każdym ruchu. Nie mógł się nawet odwrócić, nie był też pewien, czy byłby w stanie zawrócić, gdyby chciał. Wpychając się naprzód, ręce wyciągnięte, rozpaczliwie zapierając się stopami, niemalże zaklinował się w litej skale.

Jeśli przejście jeszcze się zwęzi, nie będzie miał miejsca, by ruszyć się w żadną stronę. Czołgał się już długie minuty, przemierzył co najmniej kilkaset stóp. Jeśli się tu zaklinuje, umrze, pogrzebany we wnętrzu góry.

Ręce miał całkowicie wyprostowane, ponownie sięgnął przed siebie, macając kamień na dole i na górze. Jego ramiona zaparły się po obu stronach skały – trzecie i najgorsze przewężenie.

Ale jeśli zdołałby się przepchnąć, wydawało się ono rozszerzać po drugiej stronie. We wszystkich kierunkach.

Jego zakrwawione palce chwyciły skałę, usiłując pociągnąć całe ciało, ale skała skruszyła się. Szukając punktu oparcia z tyłu, zaparł się stopami, z całej siły popchnął ramiona w przód, ale zyskał nie więcej niż cal. W końcu z nieludzkim krzykiem, jakiego nigdy dotąd nie słyszał, pchnął się z całej siły i przepchnął się przez przewężenie.

Gdzieś w górze poczuł pierwszy, lekki zapach świeżego powietrza. Pociągnął się w jego kierunku. Ciemność zdawała się zmieniać. Koncentrując się na tym, ponownie pociągnął się w przód i poczuł, jak zerodowana ziemia ugina się nieco pod nim. Ujrzał kropeczkę światła i zdał sobie sprawę, co to jest.

Gwiazda.

Загрузка...