Był pewien, że przyjadą, zrozumiał to w tej samej chwili, gdy pojął, że czeka go sława. Zdziwił się widząc ich tak szybko, lecz ta wizyta nie była dla niego niespodzianką.
Najpierw pojawił się obłok pyłu, w oddali. Dostrzegł go kątem oka, podniósł wzrok zastanawiając się, czy to aby nie jego napięte oczekiwaniem nerwy płatają mu figla. To całkiem prawdopodobne. Podobne chmury pyłu wzbijały pojazdy przejeżdżające kamienistą drogą, biegnącą około milę na południowy zachód od obozu. To pewnie znów jakaś ciężarówka turla się do pobliskiej wioski. Prawdopodobnie bez znaczenia. Nie to, na co czeka.
Skupił się ponownie na tych kilku centymetrach kwadratowych ziemi, które oczyszczał pędzlem od niemal godziny. Było okropnie gorąco. Zaczął się czerwiec i już wczesnym rankiem temperatura rosła do dwudziestu ośmiu stopni, a nawet wyżej. Później wszyscy unikali nawet zerkania na termometr. Nie padało od wielu tygodni, co było oczywiście korzystne dla ich pracy, miało jednak taki skutek, że wierzchnia warstwa podłoża zmieniła się w drobny, obrzydliwy kurz, podrywany najlżejszym podmuchem wiatru. Tym pyłem oddychali, jedli go, zabierali ze sobą do namiotów i polowych łóżek, i mieli się go nie pozbyć aż do zakończenia prac na wykopaliskach. Zmieszany z potem tworzył cienką, mazistą warstwę, z którą ubogie w wodę obozowe prysznice nie miały żadnych szans. Tak, musiał przyznać sam przed sobą, że czeka. Że jego wnętrze aż pulsuje niecierpliwością. Że pracuje tylko po to, by zająć czymś myśli. Moneta, na którą trafił przed chwilą, ostrożnie odgarniając dłońmi ziemię z miejsca, gdzie miał nadzieję coś znaleźć, okazała się szeklą pochodzącą z Wojny Żydowskiej. Cenny, bity w srebrze pieniądz, odwzorowano na nim kwiat o trzech pąkach, a wokół, wzdłuż krawędzi, ciągnął się napis w starym hebrajskim alfabecie. Za pomocą pędzla oczyścił monetę na tyle, by można ją było sfotografować i wpisać do księgi wykopalisk. Normalnie takie znalezisko wprawiłoby go w euforię. Żydzi bili monety o wysokich nominałach przez bardzo krótki okres rzymskiej okupacji, mianowicie podczas Powstania Żydowskiego, które wybuchło w roku 66, a już w 70 zostało zdławione przez oddziały rzymskie. Zniszczono wtedy Wielką Świątynię i od tej chwili rozpoczęła się żydowska tułaczka. Moneta stanowiła kolejne znalezisko, pozwalające dokładnie datować odkrywane przez nich groby.
Lecz teraz myślami był gdzie indziej. Przy znalezisku z poprzedniego dnia. Nie dokonał go osobiście — trafił na nie jeden z wolontariuszy, młody student z USA — jednak on był jedyną osobą, która pojęła znaczenie odkrycia. Aż się wzdrygnął, gdy o tym pomyślał. Nigdy wcześniej żaden archeolog nie trafił na tak sensacyjny zabytek, obiekt, zdolny dosłownie wstrząsnąć podstawami cywilizacji. Obłok kurzu zbliżył się, minął rozwidlenie dróg i, zamiast oddalić się w kierunku wioski, podążył ku obozowi. Charles Wilford-Smith odłożył pędzel na otwartą księgę wykopalisk, między jej stronicami zachrzęścił piasek, potem wstał.
Krajobraz wokół obozu zirytował go, jak za każdym razem. Jak okiem sięgnąć płaskimi wzniesieniami rozciągało się rozległe pustkowie, pozbawione oznak życia poza pojedynczymi kępkami suchej trawy, rosnącymi w cieniu większych kamieni. Przydawały one równinie nieco zielonkawego odcienia, przechodzącego na horyzoncie w szarość wiekowych wzgórz, których pierwotną wysokość uszczuplił wiatr, wiejący tu nieustannie od niezliczonych tysiącleci. Mimo to nie miało się poczucia szerokiej przestrzeni. Przeciwnie, człowiek czuł się jakby umieszczony pod soczewką. Niemal fizycznie dotykała skóry kłębiąca się na tej ziemi historia co najmniej trzech wielkich kultur. Każdy kamień, każdy suchy skarlały krzew był przesiąknięty pamięcią krwawych dramatów i bezlitosnych prześladowań, z gór zdawało się dobiegać echo kazań biblijnych proroków, zaś żarliwość niezliczonych modlitw tu wznoszonych przenikała ciało niczym radioaktywne promieniowanie.
W zamyśleniu zdjął chroniący go przed słońcem kapelusz o szerokim rondzie, który zawsze nosił na wykopaliskach. Mimochodem stał się on czymś w rodzaju jego znaku firmowego, znać było po nim ślady minionych lat. Wyjął chusteczkę, niegdyś białą, i otarł nią pot z czoła i ze skroni, na których siwe włosy przerzedziły się już wiele lat temu.
— Shimon — powiedział półgłosem.
Z sąsiedniej jamy wytknął głowę mężczyzna około pięćdziesiątki, o twarzy okrągłej jak księżyc w pełni, z czupryną kręconych ciemnych włosów i mocnym zarostem. Błyszczące oczy spoglądały nieobecnym spojrzeniem. Patrzyły właśnie w czasy odległe o dwa tysiące lat i z trudem wracały do współczesności.
— Tak?
Wskazał na zbliżającą się chmurę pyłu.
— Mamy gości. — Można już było rozpoznać pojazd, długą ciemną limuzynę, wyraźnie nie przeznaczoną na takie szutrowe drogi. Promienie słoneczne połyskując tańczyły na chromowanych listwach wokół przyciemnianych szyb, gdy wóz podskakiwał na kolejnym z niezliczonych wybojów, kołysząc się przy tym, niby łódź straży przybrzeżnej na wzburzonym morzu.
— Gości? — Shimon podniósł się ociężale i spojrzał na pojazd. — Kto to może być?
— Ktoś ważny.
— Z rządu?
— Zdaje się, że jeszcze ważniejszy. — Założył z powrotem kapelusz i wepchnął chusteczkę do kieszeni spodni. — Nasz sponsor.
— Ach! — Shimon Bar-Lev spojrzał na niego. Pracowali razem od prawie dwudziestu lat. — Sektor czternasty, tak? Chce to zobaczyć. A co ze mną? Będziesz bez końca robił tajemnicę z tego, co ty i ten — jak on się nazywa?
— Foxx — odpowiedział cierpliwie Wilford-Smith. Słaba pamięć Shimona do nazwisk żywych ludzi była przysłowiowa.
— Stephen Foxx.
— No, właśnie. Co ty i ten Foxx znaleźliście?
— Nie, oczywiście, że nie.
— Ale ten człowiek w limuzynie dowie się o tym przede mną?
— Tak. Uwierz mi, Shimon, gdy ci powiem, o co chodzi, zrozumiesz, czemu jestem taki ostrożny. Shimon zamruczał coś niezrozumiale. Miał przy tym minę krnąbrnego dziecka.
Wilford-Smith rozejrzał się. Na trop tej osady z okresu przełomu tysiącleci naprowadziły go zdjęcia satelitarne. Na podstawie owych zdjęć wyznaczyli dziewiętnaście sektorów. Wewnątrz każdego z nich pracowali według systemu siatki, robiąc wykopy o wymiarach pięć na pięć metrów. Zaznaczone na powierzchni linie siatki pozostawiono między wykopami w postaci świadków o szerokości jednego metra, tworzyły profile, umożliwiając pracownikom wykopalisk przyporządkowanie wszystkich wydobywanych detali do stałego systemu odniesienia. Była to tradycyjna metoda, sprawdzona na całym świecie. Poza tym linie siatki — „dróżki”, jak je nazywano — służyły za dojście do wszystkich punktów wykopalisk, wyglądając czasem jak system wąskich mostków nad przepaściami.
Spośród dziewiętnastu sektorów na początek zajęto się tylko pięcioma, które wydawały się najbardziej obiecujące. To znaczy, od wczoraj sześcioma. Kazał wstrzymać prace w sektorze czternastym i zamiast tego skierował kopaczy do wstępnego zdejmowania stropowych warstw w sektorze trzecim. Nad miejscem znaleziska rozstawiono wielki biały namiot, pilnowany w nocy przez dwóch ponurych młodych mężczyzn, uzbrojonych w naładowane pistolety maszynowe. Mężczyźni ci byli pracownikami firmy ochroniarskiej z Tel Awiwu i pojawili się tu w niecałe półtorej godziny po jego rozmowie telefonicznej z człowiekiem, który, jak się spodziewał, siedział teraz w czarnej limuzynie.
Oczywiście, rozeszły się plotki. Gdy przechodził między pracownikami wykopalisk, huczało jak w ulu. Większość z nich stanowili wolontariusze, młodzi ochotnicy z całego świata, zwerbowani dla nich przez Israel Antiquities Authority z Jerozolimy. Za śmieszne pieniądze oraz smak przygody zobowiązali się wstawać codziennie wcześnie rano i po całych dniach dźwigać kosze pełne ziemi i kamieni. Teraz obserwowali go spod oka i z pewnością zadawali sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje.
— Może najlepiej będzie, jeśli zakończymy na dziś wszystkie prace — zastanowił się półgłosem. — Ludzie powinni odpocząć.
Shimon spojrzał na niego osłupiały.
— Zakończyć? Ale przecież nie ma jeszcze trzeciej!
— Wiem.
— O co chodzi? Jest dużo do zrobienia. Zaczęli właśnie nowy sektor i… Poczuł, że jego głos zabarwia się zniecierpliwieniem.
— Shimon — to wszystko młodzi ludzie, inteligentni, tryskają energią i są tak pełni ciekawości, że jeszcze chwila i eksplodują. Wszystko mi jedno, jak to zorganizujesz, ale żaden z nich nie ma prawa pojawić się dziś w pobliżu sektora czternastego, OK?
Drugi mężczyzna obrzucił go przeciągłym spojrzeniem i jak zawsze pojawiło się owo wzajemne porozumienie, które im obu wydawało się magiczne.
— OK — powiedział potem Shimon. Zabrzmiało to jak obietnica. I było obietnicą.
Westchnął, z trudem wspiął się z jamy odkrywki na wąską ścieżkę pierwotnego terenu. Po przeciwnej stronie, w sektorze trzecim, wszyscy już stali. Głównie młodzi mężczyźni, wśród nich zaledwie kilka kobiet, o których względy zabiegało wielu adoratorów. Spoglądali to na czarny samochód, toczący się teraz powoli, jakby niezdecydowanie, po parkingu, to znów na niego. Zdawało mu się, że te ich spojrzenia wręcz czuje na skórze, idąc swobodnym krokiem w kierunku wydzielonego czworokąta, na którym parkowano samochody. Przynajmniej miał nadzieję, że jego krok sprawia wrażenie swobodnego, a nie jest zwyczajnie nieporadny. Odkąd przekroczył siedemdziesiątkę, przypomniały mu się skargi ojca, który dożywszy osiemdziesięciu siedmiu lat, przez ostatnie siedemnaście ani jednego dnia nie oszczędził rodzinie dokładnych doniesień o, jak to nazywał, postępach w rozpadzie swego ciała. Czarny pojazd zatrzymał się. Żółte tablice, zatem zarejestrowany w Izraelu. Skąd, na miłość boską, bierze się w Izraelu taki wóz? Wciąż jeszcze zadziwieniem napełniała go potęga pieniędzy.
Najwyraźniej czekali na niego, nie wysiadając z prawdopodobnie przyjemnie klimatyzowanego wnętrza. Gdy zbliżył się do samochodu, wysiadł kierowca, potężny mężczyzna, barczysty, włosy ostrzyżone krótko, po wojskowemu, ubrany w uniform o także jakby wojskowym kroju. W oczy rzucał się rewolwer w kaburze pod pachą. Z pewnością jego głównym etatem była ochrona, rolę kierowcy odgrywał tylko przy okazji. Zdradzała to nadmiernie sztywna pieczołowitość, z jaką niezgrabnie otworzył drzwi samochodu. Mężczyzna wysiadający z tylnego siedzenia, mało, że posiadał ogromną władzę i majątek, to również dokładnie na to wyglądał. Ubrany był w doskonale skrojony granatowy garnitur, który byłby zupełnie niestosowny w tym otoczeniu, gdyby miał go na sobie ktoś inny. Lecz John Kaun, w każdym calu wszechwładny zarządca światowego konsorcjum, nawykł do tego, że to otoczenie dostosowuje się do niego, nigdy na odwrót. I cóż, wygląda na to, że jego teoria sprawdzała się także w odniesieniu do pustynnych krajobrazów, wykopalisk archeologicznych i skwarnych letnich temperatur. Przywitali się z należytą uprzejmością. Do tej pory spotkali się tylko dwa razy — pierwszy, gdy profesor zabiegał o finansowe wsparcie wykopalisk, a potem jeszcze raz, w Nowym Jorku, na otwarciu wystawy eksponatów z epoki króla Salomona. Twierdzenie, że lubią się wzajemnie, byłoby grubą przesadą. Sprawy miały się raczej tak, że jeden drugiego traktował jak zło konieczne.
— Zatem udało się panu — powiedział John Kaun, błądząc wzrokiem po okolicy. Fascynujące było obserwowanie go przy tej czynności — miało się wrażenie, że jego oczy są zdolne dosłownie wyssać wszystkie dostępne optyczne informacje, wprost „wypatrzyć do dna” otoczenie. Można by wręcz oczekiwać, że góry wypiętrzą się jeszcze wyżej wznosząc się ku jego oczom, lub — dla odmiany — pod ich spojrzeniem utracą barwę, coś w tym rodzaju. — Znalazł pan coś, co zasługuje na więcej niż tylko przypis w leksykonie archeologicznym.
— Na to wygląda — przytaknął Charles Wilford-Smith.
— Heinrich Schliemann odnalazł Troję. John Carter grobowiec Tutenchamona. A Charles Wilford-Smith… — Po raz pierwszy zdawało się, że spod maski władcy wychynął rąbek ludzkich emocji.
— Muszę przyznać, że wprost nie mogę się doczekać — dodał. — Przez cały lot nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.
Charles Wilford-Smith zapraszającym gestem wskazał w kierunku namiotu, należącego niegdyś do wyposażenia brytyjskiej armii.
— Cokolwiek pan sobie wyobrażał — odpowiedział — rzeczywistość to przerasta.