26

Ryc. XI1-15 przedstawia lewy profil czaszki. Wyraźnie widoczne są dwa wypełnienia amalgamatem w tylnych zębach trzonowych. Zęby, o ile je znaleziono, umieszczono obok czaszki. W kle i środkowym siekaczu wyraźnie widoczne są próchnicze ubytki.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Ojciec Łukasz źle spał tej nocy. Poprzedniego wieczora dzwonił do niego biskup i oznajmił mu, że odwiedzi go ktoś ważny z Rzymu. Nie wyraził się tak dosłownie, ale właśnie to miał na myśli. Wymienił nazwisko: Luigi Battista Scarfaro.

— Niech go ojciec traktuje jak kardynała — kilkakrotnie upomniał biskup. — Nie piastuje żadnej zwykłej kościelnej godności, ale za to ma wolny dostęp do Ojca Świętego, kiedy tylko zechce. Niech ojciec udzieli mu wszelkiej pomocy, jakiej sobie zażyczy — wszelkiej, Łukaszu. Wszelkiej.

Podczas tej telefonicznej rozmowy Łukasz widział przed sobą starego biskupa, jego okrągłą, dobrotliwą twarz i niesfornie opadające na czoło siwe kosmyki, wyraźnie wyczuwał jego trwogę. W jakiś sposób ta obawa udzieliła się także jemu i nie odstąpiła go nawet we śnie.

Obudził się, gdy wcześnie rano, o pierwszym brzasku świtu ktoś manipulował przy bramie dziedzińca, i w chwilę potem dało się słyszeć skrzypienie opon. Ojciec Łukasz leżał dalej, niezdolny do ruchu, wbił wzrok w sufit obserwując rozgrywający się na nim teatr świateł i cieni, którego źródłem były reflektory samochodu, i myślał tylko jedno: Zaczyna się.

Potem reflektory zgasły. Kapłan gwałtownie odrzucił kołdrę i pośpiesznie założył habit.

W półmroku rozpoczynającego się dnia nieomylnie rozpoznał przywódcę zbliżającej się grupy. Scarfaro był szczupły, jego twarz o rysach przywodzących na myśl drapieżnego ptaka zdradzała zły humor i miała tak twardy wyraz, jakby dokuczały mu żołądkowe dolegliwości. Otaczali go czterej młodzi, silni mężczyźni w sutannach, osobliwie do siebie podobni, robiło to wręcz niesamowite wrażenie. Gdy ojciec Łukasz zapraszał ich do środka, spojrzał w cztery pary pozbawionych wyrazu oczu w czterech gładkich, bladych obliczach. Przeniknął go zimny dreszcz, i tym razem przyczyną nie był chłód wczesnego poranka.

— Nasz wóz — powiedział Scarfaro w miejsce jakiegokolwiek powitania — na ostatnich kilometrach przed Jerozolimą wydawał dziwne dźwięki. Na pewno zna ksiądz jakiś warsztat, w którym mógłby go ksiądz umieścić?

Zakonnik usłużnie przytaknął.

— Tak, oczywiście. Tu w sąsiedztwie. Mehmed Abdullah. Zawsze naprawia naszego wiekowego busa Volkswagena…

— Czy to katolik?

— Słucham? — Ojciec Łukasz osłupiały spojrzał na przybysza z Rzymu.

— Mehmed Abdullah — to brzmi, jakby ten człowiek był muzułmaninem.

— Tak. To znaczy — nie wiem. Jest Arabem, tak. Myślę, że jest muzułmaninem. W tej dzielnicy mieszkają prawie wyłącznie muzułmanie.

— Proszę umieścić samochód w warsztacie prowadzonym przez katolika. Ojciec Łukasz zamrugał. Czyżby jeszcze się nie obudził?

— Nie musi się ksiądz obawiać. Mehmed Abdullah jest świetnym mechanikiem, zna się na samochodach wszystkich marek świata…

Scarfaro, który już zbierał się do odejścia, przystanął, odwrócił się powoli i wwiercił twardym jak stal wzrokiem w oczy mnicha.

— Czy wyraziłem się jasno i zrozumiale?

— Oczywiście, tylko nie rozumiem, dlaczego tak ważne…

— Czy wyraziłem się jasno i zrozumiale, ojcze Łukaszu? — powtórzył bezlitośnie ten mężczyzna. Łukasz zmieszany przełknął ślinę.

— Tak.

Scarfaro przez chwilę przyglądał mu się pozbawionym wyrazu spojrzeniem, nim w końcu skinął głową.

— To dobrze.

W laboratorium konserwatorów czuć było zapach wilgotnego popiołu i zimnego dymu. Kaun i Ryan byli sami. Kolejny raz oglądali na przyniesionym przez Ryana monitorze sekwencję wydarzeń, zarejestrowaną w nocy przez kamerę wideo.

Zaczynało się prawie natychmiast krzykiem dziewczyny. W zwolnionym tempie przyglądali się, jak chwyciła swego strażnika i przerzuciła go przez ramię. Gdy mężczyzna uderzył o kant pulpitu, zadrżał cały rząd stołów wraz z leżącym na nich szkieletem.

— Nie do wiary — orzekł Kaun.

— Nie był przygotowany na atak ze strony dziewczyny — stwierdził Ryan. — Powiedział, że to nigdy by się nie zdarzyło, gdyby miał do czynienia z mężczyzną.

— Najwyraźniej nie doceniał izraelskich kobiet. I to mimo, że sam jest Izraelczykiem, zadziwiające. Można by się spodziewać, że powinien wiedzieć, czego ich uczą na szkoleniu wojskowym.

— W przyszłości będzie wiedział — skwitował sucho Ryan.

Teraz przewrócił się drugi mężczyzna, uderzony bez uprzedzenia w plecy, zamontowana wysoko lampa halogenowa poleciała w dół ciągnąc za sobą na nagraniu wideo świetlistą, przypominającą ogon komety smugę. Butelki z odczynnikami spadały z regałów, tłukły się, wybuchały płomienie. I oto znów widać dziewczynę z gotowym do strzału pistoletem, w absolutnie profesjonalnej postawie.

— Nie do wiary — powtórzył Kaun. — Zauważył pan, że uderzyła dokładnie w najodpowiedniejszym momencie? Musiała zupełnie chłodno wyczekiwać stosownej chwili. Z kompletnie zimną krwią. Potem wymiana słów. Płomienie rozprzestrzeniają się. Ryan, w końcu lekceważąc groźby, chwyta gaśnicę. Ucieczka młodych ludzi. Kaun przewinął do przodu kilka minut, na których widać było tylko, jak Ryan celnym strumieniem proszku tłumi ogień. Zatrzymał obraz w momencie, gdy wpadło dwóch strażników z głównego wejścia.

— Tych dwóch zwolnić — powiedział. — Ktoś, kto dał się tak nabrać, jest za głupi do tej roboty.

— Już są zwolnieni — skinął głową Ryan.

Kaun przewinął z powrotem na początek, ponownie zatrzymał obraz i wpatrywał się w niego.

— Czy zorientował się pan, o czym rozmawiali, nim weszliście?

— Nie. Czekałem przez chwilę na korytarzu, ale nie można było nic zrozumieć. Kaum w zamyśleniu patrzył na drżący zatrzymany obraz.

— Czego tu mogli chcieć? Co mogło sprawić, że ten chłopak włamał się w środku nocy do Muzeum Rockefellera?

Ryan nic nie powiedział. Znał u Kauna ten nawyk rozmawiania z samym sobą. Przemysłowiec nie życzył sobie, żeby mu przerywano, a już na pewno nie wtrącanymi w dobrej wierze odpowiedziami.

Kaun postukał palcem wskazującym w monitor, w miejsce, gdzie widać było Foxxa i asystenta konserwatora.

— Dlaczego tu stali? — odwrócił się i poszedł w tamto miejsce między rzędami stołów. — Tutaj. Ci dwaj stali tutaj. Dlaczego?

Rozejrzał się, uważnie popatrzył na resztki dwóch plastykowych kuwet na blacie stołu, zasypane potłuczonym szkłem i zaschniętą pianą gaśniczą.

— Co to było? Na wideo widać dwie kuwety, lampę ultrafioletową i lupę. Ale to nie były żadne z naszych kuwet, tamte stoją tu po drugiej stronie i są nietknięte. Przy okazji, to niesamowite, Ryan, jak pan ugasił ten ogień! Gratuluję.

— Dziękuję, sir.

— Nie stali obok szkieletu, i nie interesowali się instrukcją obsługi. Stali tu, z dwoma kuwetami nie od nas. Co w nich było?

— Ten drugi papier.

— Właśnie. Papier, który leżał razem z instrukcją obsługi i o którym Foxx nam nie powiedział. Przywieźli go tu i badali. — Kaun chwycił spopieloną masę i roztarł kilka okruchów między palcami. — A teraz jest zniszczony. Pytanie brzmi, czego się dowiedzieli?

— To powiedzą nam, kiedy ich złapiemy.

— Myśli pan, że zdoła ich złapać?

— Oczywiście — stwierdził Ryan z nutą zdziwienia w głosie.

— Moglibyśmy włączyć w to policję. — Tak czy owak odbędzie się śledztwo w sprawie pożaru i ktoś musi zapłacić za akcję straży pożarnej. Jednak izraelscy funkcjonariusze, którzy byli tu dziś rano i sporządzili protokół, wyglądali na zdecydowanie mało zainteresowanych. Szkody wyrządzone przez pożar były minimalne. Muzeum jak zwykle otwarto dziś dla zwiedzających; w korytarzach u góry nie można było nawet wyczuć zapachu pożaru. — Choć zrobiłbym to niechętnie. Moglibyśmy kazać im szukać Foxxa jako podpalacza.

— Nie sądzę, by to było konieczne.

— Miejmy nadzieję. — Spojrzenie Kauna wędrowało po laboratorium. Zadawał sobie pytanie, co powinni teraz zrobić. W pomieszczeniu, które jeszcze w nocy otrzymało nowy zamek, trzeba posprzątać, nim będzie można kontynuować badania. Nie miał przy tym pewności, czy z tych badań dowiedzą się czegoś przydatnego. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że najistotniejsze informacje były na tamtym kawałku papieru, ukradzionym przez młodego Amerykanina.

Pobieżnie rozważył ewentualność, że to wydarzenie miało na celu tylko odwrócenie ich uwagi. Żeby myśleli, że dokument został zniszczony. Jednak szybko porzucił to podejrzenie. Było nagranie wideo — takiego łańcucha zdarzeń nie dałoby się zaplanować. To z pewnością był wypadek. Spojrzenie Kauna zatrzymało się na przypominającej piramidę konstrukcji cienkich aluminiowych prętów, stojącej przy szczytowej ścianie laboratorium. Na szczycie piramidy zamocowany był aparat fotograficzny. Podszedł bliżej i odczytał starannie wypełnioną cienkim czarnym pisakiem etykietę filmu, widoczną przez wziernik w tylnej ściance. Był tam napis wykonany pismem hebrajskim, nie był go w stanie odczytać, poniżej znajdowała się data. Data sprzed dwóch dni.

— Niech mi pan powie, Ryan, kto oprócz nas pracował ostatnio w tym laboratorium?

— Nikt.

— Ach — Kaun rzucił okiem na licznik zdjęć. Zrobiono około dwudziestu ujęć. Odkręcił aparat z uchwytu i podał go Ryanowi. — Myślę, że powinniśmy obejrzeć sobie ten film.


* * *

Śniadanie było równie mizerne jak cały hotel. Siedzieli, niewiele rozmawiając i wyglądali dokładnie tak, jak wygląda się zwykle po o wiele za krótkiej nocy, którą próbowało się przespać na zapadniętych materacach. Jednak ten hotel miał dwie zasadnicze zalety: był na tyle tani, że Stephen mógł zapłacić za pokój gotówką, bez potrzeby używania karty kredytowej. No i człowiek w recepcji nie zadawał żadnych dalszych pytań, gdy powiedzieli mu, że cały bagaż ukradziono im razem z paszportami.

— Nie wiem, czy to naprawdę było konieczne? — mruknął w końcu Yehoshuah. — Mogliśmy przecież pójść po prostu do mnie…

— I obudziłbyś się patrząc prosto w lufy pistoletów goryli Ryana — odburknął zniecierpliwionym tonem Stephen.

Judith z niesmakiem wpatrywała się w zawartość swojej filiżanki kawy.

— Czy to naprawdę byłoby gorsze? — mruknęła sama do siebie.

— Nie traktujesz ich trochę za poważnie? — powątpiewał jej brat. Stephen rzucił mu spojrzenie, w którym mieszały się zawziętość i kpina.

— Witamy w świecie niegrzecznych chłopców, Yehoshuah. A jak sądzisz, jak znalazł nas Ryan? Mój samochód miał jednak ten nadajnik radiowy, choć tak mnie wyśmiewałeś, kiedy mówiłem ci o moich podejrzeniach. Gdybym wczorajszego wieczoru był tak samo ostrożny jak wcześniej, wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy może się mylę?

Peter Eisenhardt ocknął się ze snu i wydawało mu się, że słyszy jakieś szmery w przedzie kontenera, w salce konferencyjnej. Było to całkiem prawdopodobne, gdyż wciąż jeszcze leżały tam rzeczy Stephena Foxxa, rozłożone na stole, by można je było przeglądać nie przejmując się tak nieistotnym drobiazgiem jak poszanowanie prywatności. Dziś rano obudził się późno, może powinien postarać się jak najszybciej dołączyć do reszty.

Odsunął zasłonę z okna i wskoczył w szlafrok. Pantofle gdzieś się zawieruszyły, ruszył więc boso na przód kontenera, przez chwilę rozważał, czy wziąć sobie filiżankę kawy, w końcu jednak zrezygnował i odsunął przesuwne drzwi pokoju konferencyjnego.

Był tam profesor Wilford-Smith, siedział samotnie przy stole przed otwartym laptopem młodego Amerykanina. Na widok Eisenhardta drgnął gwałtownie, jakby pisarz przyłapał go na jakiejś zakazanej czynności.

— Dzień dobry — powiedział Eisenhardt i zaciekawiony stanął za kierownikiem wykopalisk. Wilford-Smith studiował zapamiętane strony internetowe, na których znajdował się opis kamery MR-01 i MR-02.

— Dzień dobry, panie Eisenhardt — odparł Brytyjczyk z roztargnionym uśmiechem, równocześnie składając i wsuwając do kieszeni kawałek papieru, na którym dopiero co coś sobie zanotował. — Widzi pan, wciąż mnie to niepokoi. Dlaczego podróżnik w czasie nie wziął z sobą w przeszłość kamery MR-02? Według tego, co tu napisano, ta kamera musi być lepsza.

— Dobre pytanie — skinął głową Eisenhardt. Jeszcze lepsze pytanie brzmiało, dlaczego profesor zachowuje się tak dziwacznie.

— Ma bardziej stabilną obudowę. Obiektyw o większej jasności. Większy zoom. I mimo to nie jest istotnie cięższa ani większa.

— Ale kosztuje o tysiąc dolarów więcej. Profesor spojrzał na niego osłupiały.

— No, to chyba raczej nie mógł być decydujący powód. Eisenhardt przyjrzał się ilustracji na monitorze małego komputera. Tak, można by sądzić, że to naprawdę nie mógł być decydujący powód. Jednak odkąd zobaczył kamerę, jakiej szukają, krystalizowało się w nim przeczucie, że ten szczegół jest wskazówką świadczącą o tym, że ich dotychczasowe rozważania idą w całkowicie błędnym kierunku. Kobieta za okienkiem wypożyczalni samochodów miała bujne kasztanowate włosy i równie bujne kształty. Dobrze mówiła po angielsku i starała się sprawiać jak najbardziej uprzejme wrażenie, nie narażając przy tym swego pracodawcy na koszta, których dałoby się uniknąć. Studiowała kopię umowy wynajmu, przedłożoną jej przez Stephena, i próbowała powiązać ją w całość z tym, co jej opowiadał.

— Właściwie zobowiązał się pan oddać pojazd w Tel Awiwie — stwierdziła.

— Miałbym z tym kłopot, bo silnik nie chce zapalić — odparł Stephen.

— Moglibyśmy odstawić go do warsztatu, zlecić naprawę i poinformować pana, kiedy będzie znów do dyspozycji — zaproponowała. — Oczywiście nie musiałby pan zapłacić za ten czas ani grosza.

W tym momencie wśród zawieszonych w starannych ramkach na okiennych szybach plakatów Stephen zauważył jeden z Bet She’arim. Przypomniała mu się historia podróżnika w czasie i to, że planowali zwiedzić nekropolię. Teraz jednak nie było takiej potrzeby, gdyż wiedzieli już, gdzie jest kamera. Cóż za szalona przygoda!

— Proszę posłuchać — Stephen spróbował wrócić myślami do teraźniejszości — to, że samochód nie zapala, to tylko dodatkowa komplikacja. Właściwie chodzi mi o to, żeby wymienić go na inny. Ten drugi oddam w Tel Awiwie, jeżeli to konieczne.

— Z jakiego powodu chce pan inny pojazd?

Bo na tym zamontowano gdzieś malutki nadajnik, pomyślał Stephen, ale powiedział:

— Nie spełnił moich oczekiwań. Po prostu chętnie wypróbowałbym inny model. Westchnęła, ociągała się chwilę, wreszcie wyznała:

— Obawiam się, że jedyny pojazd, jaki mogę panu w tej chwili zaproponować, stoi tam — wskazała długopisem przez frontową szybę na potężnego Jeepa Cherokee z przyciemnianymi szybami. — Ale jest w innej kategorii cenowej.

Stephen był pod wrażeniem imponującego widoku. Cóż, to rzeczywiście monstrum, nie samochód. Chyba tylko Ferrari bardziej rzucałby się w oczy. Z drugiej strony może to wcale nie takie głupie. Ich prześladowcy nigdy nie będą szukać ich w takim wozie.

— A ile to wyniosłoby konkretnie? — zapytał. Powiedziała mu, szybko przeliczył, ile to będzie w dolarach. Stopniowo cała ta impreza zaczyna kosztować kupę pieniędzy. Jeśli w końcu nic na tym nie zarobi, kontrakt z Video World naprawdę będzie mu potrzebny. Co zawsze oznacza słabszą pozycję w negocjacjach.

— W porządku — zgodził się mimo wszystko i położył na biurku kartę kredytową.

Pochyliła się nad klawiaturą komputera z systemem rezerwacji, przycisnęła kilka klawiszy i spytała:

— Gdzie, mówił pan, stoi pański stary samochód? Przy Muzeum Rockefellera?

— Tak. Na parkingu przy wejściu głównym. — Mechanik, który pojedzie po samochód, raczej się zdziwi, gdy silnik zapali bez problemu. Lecz takie rzeczy zdarzają się w tych nowoczesnych wozach z elektronicznym wtryskiem.

Pracownica o bujnych kształtach zerknęła na kopię dotychczasowej umowy wynajmu i zaczęła pisać. Stephen jeszcze nigdy nie był przy Ścianie Płaczu. Po drodze kupili w supermarkecie ładowarkę do jego komórki, taką podłączaną do zapalniczki samochodowej, potem okrążyli Stare Miasto, odstawili samochód na jeden ze specjalnie do tego przeznaczonych parkingów i resztę drogi przebyli pieszo. Gdy przez tak zwaną Bramę Gnojną weszli w Mury Starego Miasta, zobaczyli wznoszący się przed nimi niczym kamienna góra południowo-zachodni narożnik Wzgórza Świątynnego. Rozległy obszar na południowym krańcu wzniesienia był zamknięty, gdyż prowadzono na nim stałe prace archeologiczne, w bok odgałęziała się wąska droga prowadząca łukiem w górę Wzgórza — dla zwiedzających Kopułę Skały — podczas, gdy szeroka droga główna schodziła lekko w dół na plac przed Murem Zachodnim, jak oficjalnie nazywano Ścianę Płaczu.

Na pierwszy rzut oka Stephenowi trudno było pojąć, dlaczego to miejsce uważa się za świętość: Ściana Płaczu okazała się po prostu wysokim murem ułożonym z monumentalnych, zwietrzałych bloków piaskowca. Tarasowy plac przed nią przecinało w poprzek ogrodzenie zatrzymujące nie-Żydów, zaś inne, prostopadłe do tamtego, wydzielało mały obszar dla kobiet i większy dla mężczyzn. Gdyby nie tłoczący się na nim ludzie, plac ten wyglądałby jak wykop budowlany, z którego wybrano ziemię i wylano cementową płytę by urządzić tu podziemny garaż.

Zatrzymali się w pewnym oddaleniu i Stephen wyczuwał pewne napięcie, które na widok Muru opanowało Yehoshuę i Judith. Dziwiło go, jak wielki ruch panuje tu w zwyczajne, poniedziałkowe przedpołudnie. Zatopieni w modlitwie żołnierze stali przy Ścianie, z przewieszoną przez ramię bronią gotową do strzału. Ortodoksyjni Żydzi, ubrani na czarno, w szerokoskrzydłych kapeluszach i z pejsami, przyciskali czoła do kamieni, głaskali go i całowali. Nieopodal ustawiono przed murem kilka rzędów krzeseł, skakały po nich dzieci, żadne nie miało więcej niż dwanaście lat, ubrane w szare koszule w kratkę, krótkie spodnie i jarmułki, miały osobliwie długie włosy. Tylko jedno z dzieci czytało coś w książce, zwrócone twarzą do ściany, pozostałe rozglądały się to tu, to tam, markotnie ślizgały się wokół i wspinały na siedziska krzeseł. Nikt jednak nie zwracał na nie uwagi.

Im dłużej owa sceneria działała na Stephena, tym mniej dziwaczna mu się wydawała. Opisy, które czytał bądź słyszał wcześniej, wszystkie się zgadzały — a przecież mijały się z prawdą. Owszem, widział ludzi, podchodzących do Ściany i wciskających w szczeliny małe, ciasno poskładane karteczki, na których zapisali swoje prośby bądź modlitwy. Gdy pierwszy raz dowiedział się o tym zwyczaju, wydał mu się absurdalny. Jednak teraz, będąc przy tym, w najmniejszym stopniu nie miał poczucia absurdu. Było to niemal wzruszające. Owszem, prawda, podczas żydowskiej modlitwy wszyscy mówili głośno jeden przez drugiego — brzmiało to jak chaotyczna kakofonia tym bardziej, że nie znał ani słowa po hebrajsku — stwierdził jednak, że ci, którzy tak właśnie to opisywali, przybierali zdystansowaną, protekcjonalną postawę, nie pragnąc zrozumieć odmienności, a jedynie nią gardząc. Teraz i tutaj, na własne oczy, dostrzegł w natężeniu głosów intensywność modlitwy, a to, co sprawiało wrażenie zamętu, znaczyło tylko, że każdy sam rozmawia ze swym Bogiem.

Jak to jest, czuć się zakorzenionym w tradycji, którą bez trudu można prześledzić pięć tysięcy lat wstecz, a może nawet jeszcze dawniej? Czy to daje poczucie spokoju? Jeśli ktoś czuje się częścią wielkiego, sączącego się przez wieki strumienia życia, wówczas niemożliwe, by równocześnie dręczył go przymus uczynienia czegoś znaczącego, wspaniałego, ze swego własnego istnienia. Czyżbym zazdrościł? zapytał sam siebie Stephen.

Jego uwagę rozproszył wybuch hałaśliwej wesołości. Obrócił się i zobaczył dużą rodzinę eskortującą trzynastolatka, promieniejącego całym okrągłym niczym księżyc w pełni obliczem. Kobiety ubrane w barwne stroje i rozhukane, mężczyźni starali się pozostać opanowani, lecz także nie kryli przepełniającej ich dumy.

— Bar micwa — wyjaśnił niepytany Yehoshuah. — To znaczy, że chłopak mógł dziś pierwszy raz czytać w synagodze Torę.

Stephen patrzył w ślad za rodziną. Czyżby to właśnie była cena poczucia bezpiecznego zakorzenienia w tradycji? Że trzeba tak wcześnie dać się w nią włączyć?

Przypomniało mu się, po co tu przyszli. Jakby czytając w jego myślach, Judith odezwała się dokładnie w tym momencie:

— Nie widzę żadnego, choćby odrobinę czerwonawego kamienia.

To prawda. Bloki skalne, z których niegdyś wzniesiono Zachodni Mur Świątyni, wykuto z jasnoszarego, z daleka sprawiającego lekko żółte wrażenie piaskowca, z którego zbudowana była właściwie cała Jerozolima. Poszczególne bloki odznaczały się wyraźnie, między niektórymi rozrastały się bujnie chwasty, a wiele z nich, szczególnie w górnych warstwach, połyskiwało zielonkawo aż po ciemnoszary odcień zieleni.

Lecz żaden z bloków nie połyskiwał czerwono. Nawet nie czerwonawo. Nawet, gdyby użyć sporo wyobraźni.

— Czy nas okłamał? — spytał półgłosem Stephen. — A może źle przeczytaliśmy? Yehoshuah potrząsnął głową.

— Nie. Nie sądzę. Raczej się tego spodziewałem.

— Czego się spodziewałeś?

— Że tego kamienia nie będzie widać.

— Jak to? — Stephen ocenił odległość od południowo-zachodniego narożnika Wzgórza Świątynnego. Schowek kamery musi znajdować się mniej więcej pośrodku Ściany Płaczu.

— Napisał, że ukrył kamerę w jednym z kamieni drugiej warstwy — odparł Yehoshuah. — Prawda, tak właśnie napisał?

— Tak. — Stephen wskazał na ludzi przed murem. Pierwsza warstwa sięgała większości do piersi. — Ktoś go właśnie całuje.

— Nie. To nie jest druga warstwa — markotny ton, jakim to powiedział, nie pozwalał spodziewać się dobrych wieści. — Pierwotny mur świątyni był o wiele wyższy. To, co widzimy tutaj, to tylko górna część. Widać jedenaście warstw kamiennych bloków, pozostałe dziewiętnaście znajduje się pod ziemią.


* * *

Daniel Perlmann zmierzył wzrokiem człowieka rozpierającego się na jednym ze skórzanych foteli dla interesantów, potem przez wielkie okno przyjrzał się robiącej wrażenie, czarnej limuzynie, która przywiozła tego mężczyznę, a teraz obok niej czekał na jego powrót również robiący wrażenie ochroniarz, potem wrócił spojrzeniem do swego gościa, ubranego w robiący nie mniejsze wrażenie garnitur.

— Z pewnością pan wie, że nie mogę udzielić tego rodzaju informacji — powiedział wreszcie tak stanowczo, jak tylko potrafił. — Przykro mi.

Mężczyzna zaśmiał się swobodnie.

— To niebieski Fiat.

— Żałuję.

— Panie Perlmann — powiedział gość z niezmiennie uprzejmym uśmiechem — mógłbym teraz wyjść przez te drzwi i za pół godziny wrócić tu z policjantem, który zapyta pana o to samo, co ja. Lecz w ten sposób skierowalibyśmy życie młodego człowieka, o którym właśnie panu opowiadałem, na tory, jakich żaden z nas by sobie nie życzył. Niech pan sam powie — aresztowanie, więzienie, policyjne przesłuchania, wszystko przez zwykłe nieporozumienie?

— To wszystko możliwe — upierał się Daniel Perlmann.

— Lecz pańskie żądanie jest sprzeczne z moimi zasadami prowadzenia firmy. Poza tym, w ogóle jest niezgodne z prawem.

Nastąpiła przerwa. Powietrze w gabinecie Daniela Perlmanna zdawało się zmieniać w lód, choć nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego.

— Panie Perlmann — powiedział gość, i tym razem jego gestykulacja była wolna od wszelkiej uprzejmości, z twarzy znikł uśmiech a głos stracił przyjazny ton — jestem największym klientem pańskiej wypożyczalni samochodów, tak na całym świecie, jak i tu, w Izraelu. Każdego dnia więcej płacę za samochody, ciężarówki i inne pojazdy wypożyczane przez moich pracowników na całym świecie z pańskiej firmy, niż pan zarabia w ciągu miesiąca. Wszystko, o co proszę, to tylko drobna przysługa. I proszę jeszcze o to, żeby nie marnował pan mojego czasu jakimś błazeńskim krygowaniem się. Czy naprawdę muszę zadzwonić do przewodniczącego zarządu? Dobrze go znam: mieszkam niedaleko Park Ridge, gdzie znajduje się, jak pan może pamięta, centrala pańskiego przedsiębiorstwa, i co kilka tygodni gramy razem w golfa. Naprawdę chce pan, żebym zatelefonował do pana Olsona?

Daniel Perlmann świadom był faktu, że jego dłonie kurczowo trzymają się krawędzi stołu i że błyszczy na nich cieniutka powłoka potu. Spojrzał na mężczyznę, na limuzynę, ochroniarza obok niej, znów na mężczyznę. Potem w końcu odetchnął.

— No cóż — stwierdził w końcu. — Może nie będzie to konieczne. — Puścił krawędź stołu, spróbował się uśmiechnąć, lecz zupełnie mu nie wyszło. Mężczyzna, który przedstawił się jako John Kaun, nadal przyglądał mu się wyczekująco swymi zimnymi jak szkło, tygrysimi oczyma. — Kto chciałby pchnąć ku zgubie tak młodego człowieka?

Miał przy tym na myśli raczej siebie samego. Odwrócił się do terminala komputerowego na stoliku przy biurku i już po kilku naciśnięciach klawisza miał na ekranie wszystko, co chciał wiedzieć.

— Pan Foxx jeździ teraz samochodem Jeep Cherokee w kolorze czarny metallic — oznajmił, biorąc w dłoń kartkę. — Zapiszę panu numer rejestracyjny.

Загрузка...