7

Moneta 47: Stanowisko 98, Warstwa JE 14/6, Per.30; Ph.83. Ciężar AE 2.53 g — Claudius (AD 51-64), rok 14; prokurator żydowski: Antonius Felix. — odnośniki: MESHORER 232. — datowanie: 54 n.e.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


— Więc? — spytał tryumfująco właściciel drugiej co do wielkości sieci informacyjnej na świecie. — Co pan o tym myśli?

Eisenhardt podniósł się z trudem. Prawa noga zdrętwiała mu trochę, najwidoczniej kucając tak długo nie zauważył, że ucisk zatamował dopływ krwi.

— Trudno powiedzieć — ociągając się odpowiedział. — Wygląda na dziwaczny dowcip.

— A zakładając, że to nie dowcip?

— Cóż mogłoby to być innego? — Pisarz masował dłonią udo. — Wspomniał pan przecież, że znalazł to jeden z kopaczy. Jak może pan być pewien, że to prawda?

John Kaun rzucił ponaglające spojrzenie na profesora.

— Proszę mu powiedzieć, co wiadomo o datowaniu tego znaleziska.

— Możemy założyć — zaczął tamten — że warstwa, w której znaleziono szkielet, zachowała się w stanie nieuszkodzonym. Innymi słowy, można wykluczyć, że zwłoki zostały tu zakopane w późniejszym okresie. Dość często zdarza się, jak może pan sobie wyobrazić, że zakłada się cmentarz w miejscu, gdzie już przed wiekami także chowano ludzi — zwłaszcza w kraju zasiedlonym od tak dawna jak ten. Trzeba tym pamiętać prowadząc wykopaliska, gdyż w przeciwnym razie znaleziska przyporządkowywano by niewłaściwym epokom. Istnieją absolutnie pewne znaki, po których można rozpoznać takie sytuacje. Tutaj, jak już powiedziałem, nic takiego się nie zdarzyło — warstwa była nieuszkodzona i można ją dokładnie datować na podstawie licznych monet, skorup ceramicznych, pyłków traw, a także kawałków drewna dających się metodą dendrochronologii jednoznacznie umieścić na wzorcu pierścieni wzrostu. Inaczej mówiąc, można być pewnym, że ten szkielet przeleżał w ziemi dwa tysiące lat.

— Szkielet — skinął głową Eisenhardt. — Lecz nie o niego przecież chodzi. Chodzi o ten woreczek.

— Cóż, leżał tuż obok niego.

— Gdy pan go zobaczył. Ale czy leżał tam, gdy odkopano szkielet?

— Mogę pokazać panu pod mikroskopem włókna z zewnętrznej warstwy. Pochodzą z rośliny, która nie występuje tutaj od półtora tysiąca lat.

— Ale może gdzie indziej?

— Do tego można nieomylnie stwierdzić, że materiał jest bardzo stary.

— W porządku. Kto otworzył worek?

— Zrobił to pan Foxx. Ten młody człowiek, który go znalazł.

— Czy to normalne, że pańscy pomocnicy uszkadzają znaleziska?

— Nie, oczywiście, że nie. Skarciłem go.

— Ale można by podejrzewać, że zamienił on zawartość worka.

— Podejrzewać, tak. Ale po co miałby to robić?

— Dla kawału. Wilford-Smith potrząsnął głową.

— To nie ten typ człowieka, który by innym robił kawały.

— W porządku — pisarz patrzył to na jednego, to na drugiego. — Czego dokładnie panowie ode mnie oczekują? Wyczuwam, że macie już swoją teorię i najwyraźniej zakładacie, że to wszystko nie jest oszustwem. Może najpierw powiecie mi, co wy o tym myślicie?

Kaun ponownie się wtrącił.

— Jesteśmy zdania, że nie chodzi tu o oszustwo. Mam propozycję: wyliczę panu wszystko, co w tej chwili uważamy za pewne, a potem powiem, jaki wyciągnęliśmy z tego wniosek — A pan nam powie, co o tym sądzi.

— To brzmi sensownie.

— Po pierwsze — zaczął wyliczanie magnat medialny, prostując pierwszy palec prawej dłoni i rozpoczynając wędrówkę tam i z powrotem — warstwa, w której znaleziono szkielet, pochodzi sprzed dwóch tysięcy lat, do tego, w chwili rozpoczęcia wykopalisk była nienaruszona. Po drugie, worek wykonano z tkaniny używanej w tym kraju dwa tysiące lat temu, dziś nigdzie niedostępnej. Po trzecie, materiał, z którego zrobiono drugi worek, to bez wątpienia folia plastikowa; najprawdopodobniej zmieniła barwę pod wpływem nieznanego jeszcze czynnika. Po czwarte, również papier, na którym wydrukowano instrukcję obsługi, robi wrażenie bardzo starego, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Zlecimy datowanie tych wszystkich materiałów — tkaniny, papieru, kości — metodą radiowęgla C14, to jednak trochę potrwa.

— Poza tym — dodał profesor — w zębach czaszki odkryliśmy wypełnienia amalgamatem. Tymczasem po raz pierwszy użyto amalgamatu do wypełniania ubytków zębowych we Francji w roku 1847.

— Zapomniany wynalazek?

— Nie. Zmarły ma dwa fachowo oczyszczone i zaplombowane zęby, lecz poza tym szereg koszmarnie spróchniałych, wielu też brakuje. Gdyby w 50 roku naszej ery działał taki postępowy dentysta, poszedłby do niego jeszcze raz.

Eisenhardt odetchnął głęboko, skrzyżował ręce na plecach, przeszedł kilka kroków, potem odwrócił się i wrócił tą samą drogą z powrotem, zatrzymał się przed grobem i popatrzył w dół na częściowo odkopane kości. Czuć było zapach gorącego kurzu. Czaszka połyskiwała w świetle podsufitowych reflektorów, tylko oczodoły rzucały ciemne cienie.

— Sądzicie, że odbył podróż w czasie, prawda?

Przez jedną chwilę, o długości jednego uderzenia serca panowała cisza, potem usłyszał, jak John Kaun wybucha śmiechem.

— Widzi pan? — zawołał do profesora. — A nie mówiłem? Dla pisarza science fiction to dziecinnie łatwe. My łamiemy sobie głowy, a on raz popatrzy i pstryk, już wie, o co chodzi!

— Zaklaskał w dłonie jak dziecko, u niego jednak nawet to wydało się nie komiczne, lecz groźne. Eisenhardt poczuł skurcz w żołądku.

— Na tym więc polega ta archeologiczna sensacja — powiedział. — Szkielet podróżnika w czasie. Kaun powstrzymał go.

— Nie — odparł, tonem, jakby dopiero teraz pojął, że do Eisenhardta nie dotarło jeszcze najważniejsze. — To jeszcze nie ta sensacja.

— Ale?

— No, niech pan się zastanowi — zagrał mu na ambicji człowiek w granatowym garniturze. — Podróżnik w czasie. Z kamerą wideo. Eisenhardt wlepił w niego wzrok. Zrozumiał.

— O, Boże — wyrwało mu się. Kaun zaśmiał się szatańsko.

— Tak… czego też mógł tu szukać przed dwoma tysiącami lat?

Szukając powrotnej drogi do samochodu Yehoshui, mimowolnie szli szybkim krokiem, jakby ktoś ich gonił.

— Zapomnijcie wszystko, co mówiliśmy o morderstwie — powiedział Stephen. — To nie było morderstwo. — Ale?

— Ten człowiek zmarł naprawdę dwa tysiące lat temu, wtedy go pochowano, a my go odkopaliśmy.

— A worek? Instrukcja obsługi? — Też.

Cóż to za miasto, w którym o wpół do drugiej w nocy ulice są zakorkowane samochodami? Stephen zatrzymał się, przez chwilę patrzył na uliczny chaos, po czym odwrócił się do przyjaciół.

— Moja teoria wyda się wam kompletnie szalona, ale wszystko wyjaśni. Słuchajcie: w najbliższej przyszłości ktoś odkryje, jak doprowadzić do skutku podróż w czasie. Najwcześniej za trzy lata, może nieco później, w każdym razie w okresie, gdy ten SONY MR-01 będzie najlepszą dostępna kamerą. I wtedy ktoś ją kupi i przeniesie się o dwa tysiące lat wstecz. Jednak z jakiegoś powodu nie uda mu się wrócić we własne czasy. Będzie musiał więc zostać tam i żyć z ówczesnymi ludźmi, aż do śmierci. Pogrzebią go i ktoś włoży do grobu ten worek z zatopioną w foliowej torebce instrukcją obsługi, nie mając pojęcia, co to właściwie jest.

A my go odkopaliśmy — na kilka lat przedtem, nim wyruszy w podróż patrzył na dwa oblicza, jak powoli otwierają ze zdziwienia usta.

— Ale to by znaczyło — stwierdziła w końcu Judith — że ten człowiek, którego szkielet tam leży, teraz jeszcze gdzieś żyje?

— Dokładnie. Yehoshuah był wyraźnie zbity z tropu.

— Więc musimy go odszukać! Ostrzec!

— Po co?

— Żeby nie wyruszył w tę podróż.

— Ale wtedy go nie znajdziemy — zaoponowała jego siostra. — A jeśli go nie znajdziemy, nie przyjdzie nam do głowy go ostrzec. A jeśli go nie uprzedzimy, jednak uda się w swoją podróż. Więc jednak go znajdziemy — rozentuzjazmowana zaśmiała się perliście. — Może wcale nie jestem taka staroświecka!

— To naprawdę szalona teoria! — poskarżył się Stephenowi Yehoshuah. — Na samą myśl o tym, kręci mi się w głowie.

Ruszyli dalej. Z rzędu wahadłowych drzwi wysypał się nagle tłum ludzi, Stephen dopiero po chwili pojął, że właśnie skończył się kinowy seans. Między trąbiącymi, cuchnącymi samochodami przecisnęli się na drugą stronę ulicy i na znak Yehoshui skręcili w spokojniejszą, pogrążoną w mroku Przecznicę.

— Nie w tym rzecz, żeby go ostrzec — powiedział Stephen. „Nie zdziwiłbym się, gdyby on nawet wiedział, że nie będzie mógł wrócić. Może podróż w czasie jest możliwa tylko w jednym kierunku i on się z tym liczy?

— Ale kto zrobiłby coś takiego? — spytał Yehoshuah.

— No, przestań! W takim celu? — W jakim celu? Zatrzymał się i spojrzał na nich zbity z tropu.

— W jakim celu?! Powiedzmy, że mogę przenieść się dwa tysiące lat wstecz. Wiem, że nie będę mógł wrócić, ale mogę zabrać ze sobą najlepszą dostępną kamerę wideo. Co takiego sfilmuję?

Nadal dwie miny bez błysku zrozumienia. Aż Stephen domyślił się.

— O cholera — zamruczał. — Jasne. Jesteście Żydami. Logiczne… Odetchnął głęboko.

— No właśnie. Zauważcie, że ten człowiek, który wyruszy w przeszłość, zabiera amerykańską wersję instrukcji obsługi. Nie japońską, nie hebrajską. A więc najprawdopodobniej to Amerykanin. A dla Amerykanina, który podejmuje się przenieść w czasy sprzed dwóch tysięcy lat bez możliwości powrotu, w całym ówczesnym świecie może być tylko jeden interesujący cel podróży — Jezus z Nazaretu. Jezus Chrystus.

Przez mgnienie oka wydało mu się, że opuścił swoje ciało, że obserwuje tę scenę z zewnątrz, widzi siebie stojącego w wąskiej, mrocznej uliczce Tel Awiwu, słyszy echo własnych słów odbitych od pogrążonych w ciszy budynków. Po chwili to uczucie minęło. Zamrugał. Co takiego właśnie powiedział?

— Zgadza się — z namysłem stwierdziła Judith. — On wtedy żył.

— Tak. Według niego liczy się dziś czas. — Nagle przypomniało mu się, że kultura żydowska ma własną rachubę czasu; zgodnie z nią jest teraz coś koło roku 5760. Ale nawet administracja Izraela używa kalendarza chrześcijańskiego. Nie umiał przypomnieć sobie żadnego kraju na świecie, w którym liczono by czas inaczej. Tak, z pewnością można twierdzić, że czas liczy się według Jezusa.

Stephen poczuł, jak wilgotnieją mu dłonie. W górę pleców przebiegło go mrowienie, aż po kark. Kotłowanina rozgorączkowanych myśli ustała i ustąpiła krystalicznej jasności, wprost zapierającej dech.

— John Kaun — mówił dalej, ochrypłym głosem — doszedł do dokładnie takiego samego wniosku. Dlatego tu przyjechał. Powiedział sobie, że gdzieś tutaj musi być jeszcze kamera, zapakowana i opieczętowana tak, by przetrwała dwa tysiące lat — a w kamerze jest kaseta.

Zauważył, że Judith powoli, ze zrozumieniem kiwa głową. Widział w świetle ulicznych lamp twarz Yehoshui, bladą jak ściana. Wszystko stało się jasne. Części układanki złożyły się w całość. Następne słowa padły jak ostatnie kamienie w łańcuchu domina.

— Chce mieć tę kasetę — powiedział.

Загрузка...