NEGEW (hebr. „Suchy kraj”). Teren na płd. od granicy Judei, od wschodu jego granice wyznacza dolina Wadi Araba, od północnego zachodu i od zachodu ograniczony przez równinę przybrzeżną i pustynie Paran, Sin i Szur. W I w. n.e. Nabatejczycy zaczęli na N. i w Hauranie uprawiać rolnictwo. W tym celu gromadzili w cysternach deszczówkę, aby nawadniać nią ułożone terasowo pola.
— To jest to! — powiedział Stephen, prawie wrzasnął z radości, gdy opuścili Mea Shearim.
Pojechali z powrotem do śródmieścia, odszukali biuro American Express, gdzie Stephen dostał gotówkę, wprawdzie niezbyt dużo, lecz dość, by zapłacić za hotel i jakoś przetrwać najbliższe dni.
— Sami mogliśmy na to wpaść — tłumaczył, Yehoshuah patrzył ku niemu raczej sceptycznie. — Podróżnik w czasie nie mógł zrobić wszystkiego sam, do tego niezauważenie. Ktoś na pewno widział, jak filmował, nawet jeśli nie rozumiał, co on takiego robi. Ktoś musiał mu pomóc ukryć kamerę w Świątynnym Wzgórzu. Może nawet próbował wyjaśnić komuś, co robi, kto wie? W każdym razie byli ludzie, którzy coś tam zauważyli, trochę pomędrkowali, opowiedzieli to dalej… I gotowa legenda.
Potem poszli do największej księgarni, jaką mogli znaleźć i tak długo grzebali w dziale przewodników turystycznych i atlasów, aż trafili na mapę, na której zaznaczone było Wadi Mershamon. Na jego zachodnim krańcu rzeczywiście umieszczono symbol oznaczający ruiny.
— Ale dlaczego w legendzie mowa jest o lustrze? — powątpiewał Yehoshuah. — Nawet przy dużej dawce wyobraźni, kamera nie wygląda jak lustro.
Stephen zrobił ręką gest, jakby chciał odepchnąć zarzut.
— A co mogli innego powiedzieć?
Odebrali Judith, uiścili rachunek hotelowy i ruszyli w kierunku najbliższego dużego supermarketu, by zaopatrzyć się w prowiant i inne wyposażenie, jak butelki z wodą i tabletki solne.
— To obraz — objaśniał Stephen. — Może podróżnik pokazał komuś nagranie — przynajmniej swojej żonie, tak mi się zdaje. W tamtych czasach taki realistyczny obraz mogło przedstawiać tylko lustro, prawda? No więc jak ktoś, kto spojrzał w okular kamery i zobaczył nagraną scenę, opisałby to komuś innemu? Powiedziałby, że to tak, jakby patrzeć w małe lustro. A ten drugi zrozumiał tylko „lustro” i wyobraził sobie coś zupełnie innego.
Wyjeżdżali z miasta w kierunku Hebronu. Posuwali się ospale w nieprzerwanym strumieniu samochodów. Tym razem obok Stephena siedziała Judith.
— No, sama nie wiem… Przez cały ranek nastawiałam się na to, że będę siedziała w piwnicy Saada, liczyła pęcherzyki powietrza i czekała, aż się wynurzysz. A teraz jedziemy na pustynię!
— Cóż — odparł Stephen. — Musisz być elastyczna.
— Zatem myślisz, że mnisi franciszkańscy poszli tropem legendy. Co by znaczyło, że nie tylko wiedzieli o istnieniu „lustra”, ale również o tym, gdzie je znaleźć.
— Tak. Takiego tunelu nie kopie się na chybił trafił. Na pewno nie poznaliśmy całej legendy. Spojrzała na niego.
— Skąd jesteś taki pewny, że znaleźli tę kamerę? Taki pewny, że nie chcesz nawet sprawdzić?
— Bo szyb jest precyzyjnie wycelowany w jedno miejsce. Bo nie bawili się w szukanie tu i tam, tylko dokładnie wiedzieli, dokąd zmierzają. Bo nie wierzę, że ten klasztor istniałby do dziś, gdyby nie relikwia, którą tam przechowują. — Przejechali pod rzędem wielkich tablic, informujących, że droga na wprost prowadzi do Hebronu i że to teren Autonomii Palestyńskiej, a jeśli chce się ją ominąć, należy kierować się według stosownych drogowskazów. Jerozolima była już za nimi, po prawej i lewej stronie ciągnęły się biurowce i tereny przemysłowe. — I jeszcze — dodał Stephen, lecz niemal śpiewnym, natchnionym głosem, jakby mówił sam do siebie — ja to wiem. Czuję zapach, Smak. Bo każda komórka mojego ciała wie, że kamera tam jest. Skrytka za Ścianą Płaczu jest pusta od pięciuset lat.
Na tylnej stronie wielkich, zawieszonych nad drogą drogowskazów zamontowano kamery wideo, jedną dla każdego pasma, rejestrujące ruch pojazdów. Nagrywany przez nie obraz przekazywany był wprost do wydajnego komputera, na którym zainstalowano specjalne, supernowoczesne oprogramowanie będące w stanie w czasie rzeczywistym wśród masy pikseli rozróżniać tablice rejestracyjne wszystkich przejeżdżających pojazdów i przekształcać je w czytelne znaki i liczby. Zidentyfikowane numery, nieprzerwany strumień danych, wędrowały przez oplatającą całe miasto sieć, łączyły się z danymi z licznych podobnych systemów, aż trafiały do centralnego komputera policji, który zapamiętywał je wraz z miejscem oraz dokładną godziną zapisu. Poza tym komputer ten porównywał każdą rejestrację z tabelą zgłoszonych numerów, w której obok szeregu innych danych zaznaczono także procedurę postępowania w momencie stwierdzenia obecności danego pojazdu. Numer rejestracyjny Jeepa Cherokee prowadzonego przez Stephena od wczoraj znajdował się w tabeli.
Jako wskazówkę operacyjną podano przy nim: cichy alarm. Nie minęło sześćdziesiąt sekund od wychwycenia obrazu pojazdu przez kamerę wideo, gdy na monitorze wartownika zaczął migotać meldunek.
Tym razem, gdy siedzieli i rozmyślali nad wielkim planem Świątynnego Wzgórza, telefon przyniosła Kaunowi inna sekretarka. Car medialny słuchał chwilę z poważną miną.
— Dziękuję — powiedział potem. — Bardzo dziękuję, Jehuda. Szalom. W jego oczach pojawiły się głodne błyski, gdy rozłączał rozmowę.
— Proszę skrzyknąć swoich ludzi, Ryan — powiedział.
— Foxx jedzie w kierunku Hebronu. — Wyjął z kieszeni karteczkę. — Jedzie granatowym Jeepem Cherokee, numer rejestracyjny… Ach, do diabła, nie mogę odczytać. Tutaj. — Podał mu kartkę.
Ryan spojrzał na pomięty papier z widocznym zmieszaniem.
— Skąd pan wie?
Jego pytanie sprawiło Kaunowi wyraźną przyjemność.
— Dość łatwo. Poprzez numer samochodu, który Foxx zostawił pod muzeum, ustaliłem wypożyczalnię. Tam mi powiedzieli, jaki wóz ma teraz. I właśnie nim pół godziny temu minął automatyczne urządzenie kontrolne policji.
— Też próbowałem tego wszystkiego, ale nikt nie chciał udzielić mi informacji…
— Układy. Szef policji był tak miły, że zlecił dyskretne śledztwo, które teraz zostanie wykasowane jako pomyłka. Do samego Hebronu i tak nie może go śledzić, bo tam Foxx podpada pod policję palestyńską.
— Podał Ryanowi telefon.
— Będzie pan go teraz potrzebował, zdaje się. Ryan przytaknął.
— I mapę Izraela.
Shimon Bar-Lev patrzył za chudym ochroniarzem szeroko otwartymi oczami, nie zamykając ust, aż tamten nie zamknął za sobą drzwi. Potem zaskoczył.
— To przecież znaczy — skonstatował z ulgą — że temat Muru Zachodniego jest nieaktualny.
Okrążyli Hebron zaplanowaną z rozmachem, wyglądającą na nową, mimo to wąską drogą objazdową i jechali dalej, wciąż dalej. Z wolna coraz mniej było zieleni po prawej i lewej stronie szosy, spojrzenie sięgało dalej w szarą, pokrytą kurzem dal. I było gorąco, gorąco jak w wylęgarni. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Na horyzoncie droga zdawała się tonąć w migoczącej błękitem wodzie, co oczywiście było tylko efektem optycznego złudzenia, młodszego brata prawdziwej fatamorgany. Na krótko przed Beer Szewą zobaczyli w pewnej odległości od drogi osobliwą stalową konstrukcję.
— Zatrzymaj się na chwilę — zaproponował Yehoshuah.
Rzeczywiście, gdy stanęli na poboczu i wysiedli, usłyszeli jak owa budowla śpiewa. Był to, jak ochoczo wyjaśnił Yehoshuah, pomnik bohaterów, przekuty z pozostałości wrogich czołgów i skonstruowany na podobieństwo wielkiej piszczałki organów, by wydawał płaczliwe, niemal ludzko brzmiące dźwięki, gdy gorący podmuch pustynnego wiatru docierał do wzgórza, na którym go ustawiono. Przez chwilę jak okiem sięgnąć nie było widać żadnego innego samochodu ani nawet żadnej z niezliczonych cystern, nieustannie dudniących po drogach. Stephen mrużąc oczy spojrzał na osobliwe dzieło sztuki i na jedno uderzenie serca ogarnęło go makabryczne uczucie, że słyszy głosy martwych, jak rozmawiają, krzyczą, daremnie próbują ostrzec potomnych… Odwrócił się w drugą stronę, by otrząsnąć się z wrażenia.
— Dalej — powiedział.
Eisenhardt czuł narastającą nerwowość, uczucie przypominające tremę, jaką zawsze miał przed publicznymi wystąpieniami, jak spotkania autorskie czy wywiady. Jeśli kiedykolwiek należało ostrzec Foxxa, to właśnie teraz. Najwyraźniej wyruszył śladem informacji, tropu, który znał on, a o którym nie wiedział Kaun i z pewnością nie miał pojęcia, że milioner zna kierunek, w jakim się udał.
Opuścił kontener, miejsce ciągnącej się bez końca narady niezmordowanych naukowców. Kaun dawno już wyszedł bez słowa wyjaśnienia, ostatnio ich debaty krążyły tylko wokół tematu niby po wysypisku słownych śmieci, niczym powierzchowne pogawędki, paplanina przy knajpianym stole, klub niepalących antyalkoholików.
Szukał Ryana.
Znalazł go stojącego za samochodem, z obutą w wysokie oficerki stopą wspartą godnym naczelnego wodza gestem o otwarte drzwi wozu, z telefonem przy uchu. Na dachu rozłożył mapę Izraela. Rozmowa brzmiała bardzo dramatycznie, co najmniej jakby miała wybuchnąć nowa wojna sześciodniowa.
Eisenhardt zatrzymał się w pewnej odległości i czekał. Co za dziwna sytuacja! Wokół nich pusty i opuszczony obóz, jak scena po zakończonym przedstawieniu — namioty złożone, sprzęt w większości zapakowany do skrzyń — a pośrodku stoi ten człowiek ze swym małym czerwonym samochodem i komenderuje niewidzialną armią.
Gdy na moment zapanowała cisza, podszedł bliżej i zwrócił na siebie uwagę Ryana. Spytał jak najostrożniej, czy istniałaby jeszcze jakaś możliwość, żeby on, Eisenhardt, mógł wybrać się do Biblioteki Amerykańskiej, ponieważ przyszło mu właśnie do głowy coś, co ewentualnie warto byłoby sprawdzić…
— Ach, pan Eisenhardt — powiedział Ryan, zdjął nogę z samochodowego progu i odwrócił się ku niemu, jakby właśnie na niego czekał. — Mam przekazać panu pozdrowienia od pana Kauna. Pański kontrakt jest od dziś zakończony. Proszę się spakować, ktoś zawiezie pana na lotnisko w Tel Awiwie.
Pisarz patrzył na człowieka o stalowych oczach tak oszołomiony, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody.
— Ale… — Odprawiony. Milioner nie uznał nawet za stosowne powiedzieć mu tego osobiście. Nie mówiąc już o słowach pożegnania czy podziękowania. — Ale jak to…
Ryan spojrzał na niego bezlitośnie.
— Pan Kaun odniósł wrażenie, że ostatnio niewiele był pan w stanie przyczynić się do rozwiązania problemu. I, prawdę mówiąc, nie mogłem się z nim nie zgodzić.
Eisenhardt otwarł usta, lecz myśli śmigały mu bezładnie we wszystkie strony i nie przyszło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Równocześnie w piersiach narastało uczucie niesmaku, ciężkie jak ołów. Poniósł klęskę. W osobliwie pokrętny sposób czuł się winny, że nie sprostał oczekiwaniom, jakie z nim tutaj wiązano. Tak, to prawda. W ostatnich dniach nie wymyślił nic interesującego. Kaun sprowadził go tu, żeby znalazł dla niego starożytną kamerę, a on nie tylko jej nie znalazł, ale do tego spiskował z tym, który pokrzyżował plany Kauna.
Telefon Ryana zabrzęczał, ochroniarz przyjął na powrót pozę naczelnego wodza. Cóż, prawda, wszystko zostało powiedziane.
Podjechali tuż za tropiony wóz, dostatecznie blisko, by na podstawie numeru rejestracyjnego upewnić się, że ścigają właściwy samochód, potem znów zostali daleko w tyle. Ten chłopaczek z college’u w Maine, to prawdziwy amator, wybrał sobie bardzo rzucający się w oczy samochód. Można go rozróżnić bez problemu aż po horyzont.
— Minęliśmy właśnie Beer Szewę — zameldował człowiek na siedzeniu pasażera. — Jedzie w kierunku Ejlatu.
— Okay. Jedźcie za nim dalej, trzymajcie jak największy odstęp.
— Roger — zwrócił się do kolegi przy kierownicy rozłączając rozmowę. — Wiesz co? Na koniec okaże się, że tych troje zrobiło sobie po prostu wycieczkę nad Morze Czerwone.
Zatem nie spełnił oczekiwań. I co z tego? Eisenhardt wcisnął piżamę do torby. To przecież nie jego problem. Ten medialny magnat sądził, że będą mieli do czynienia z czysto logicznym problemem.
Problemem, który da się rozwiązać w zaciszu konferencyjnego pokoju, jeśli tylko dostatecznie długo i mocno będą się nad nim zastanawiać. Ha! To nonsens. Nie, nie ma sobie nic do zarzucenia. Zrobił, co mógł.
Pisarz rozejrzał się. Jeśli rzeczywiście tak to wygląda — to dlaczego jest taki wściekły? Dobrze zarobił.
Przeżył interesującą przygodę. Zebrał mnóstwo materiału, z którego być może powstanie kiedyś powieść. A mimo to czuł wściekłość.
Tak, to dlatego, że czuje się wykorzystany. Człowiek pokroju Kauna wyobraża sobie, że może pozwolić sobie na wszystko tylko dlatego, że jest potężny i bogaty.
— I wiesz co? — mamrotał do siebie Eisenhardt. — On ma rację. On naprawdę może pozwolić sobie na wszystko, bo jest bogaty i ma władzę. — Właśnie to sprawiało, że aż wrzał z wściekłości.
Budzik podróżny. Wciąż stał na nocnym stoliku. Eisenhardt wziął go i wcisnął głęboko pod koszule i kalesony, potem przerwał pakowanie i spojrzał na telefon, obok którego stał budzik.
Czy rzeczywiście wszystkie rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane? To bardzo możliwe. Przynajmniej na pewno zapamiętywane są wszystkie wybierane numery, wraz z godziną i czasem trwania rozmowy, choćby po to, by móc sprawdzić rachunek telefoniczny. W USA była to praktyka powszechnie przyjęta w każdym domowym gospodarstwie.
Panowała taka cisza. Najgłośniejszym odgłosem był jego własny oddech.
A jeśli nawet? Co może mu grozić? Będzie już siedział w samolocie nim ktokolwiek zauważy, że ostrzegł Foxxa.
Położył dłoń na słuchawce. Chłodny, gładki plastyk. Życie i śmierć. Czy o to tu idzie? Nie. Idzie o to, czy ktoś taki jak Kaun może robić wszystko, cokolwiek zechce. Nawet interes na najbardziej niepojętym znalezisku historii.
Stephen Foxx podróżuje teraz gdzieś daleko, by sprzeciwić się medialnemu carowi. Może kieruje się niewłaściwymi pobudkami i może używa nieskutecznych metod, ale stara się. I nie ma pojęcia, że ludzie Kauna są już na jego tropie.
Ten telefon może okazać się decydujący. Nigdy nie będzie mógł sobie wybaczyć, jeśli nie zadzwoni.
Eisenhardt jeszcze raz nabrał głęboko powietrza. Wciąż było tak cicho, jakby na zewnątrz wszystko umarło. Potem wyjął z kieszeni kartkę z numerem telefonu i podniósł słuchawkę.
Przewód był martwy. Jego telefon już odłączono.
Na zewnątrz ktoś załomotał pięścią w okno.
Negew była inna, niż Stephen sobie to wcześniej wyobrażał. Oczyma wyobraźni widział morze wznoszących się majestatycznie fal jaskrawożółtych piaskowych wydm, wypełniających — przestrzeń od horyzontu po horyzont niczym zamarły w ruchu ocean piasku, wśród nich orszaki karawan ciągnących od oazy do oazy. Zamiast tego jechali przez wypaloną, szaro-czarną kamienną pustynię, wyglądem bardziej przypominającą księżycowy krajobraz niż jakiekolwiek inne miejsce na Ziemi, niby olbrzymia kopalnia odkrywkowa, tak nieubłaganie palona promieniami bezlitosnego słońca, aż w uszach było słychać ich szum. Czarne, suche cieniste zarośla, widoczne raz po raz przy drodze, dowodziły uporczywej wytrwałości życia, wyglądały jednak tak żałośnie, że człowiek był skłonny raczej przypisać zwycięstwo pustyni.
Im dłużej jechali przez to przytłaczające pustkowie, tym bardziej niewiarygodne wydawało się Stephenowi, że klasztor o którym opowiadał ojciec Yehoshui, naprawdę istnieje.
— Jak tu mogą przeżyć jacyś ludzie? — spytał, nieoczekiwanie przerywając ciszę, panującą w samochodzie od kiedy minęli Beer Szewę.
— Czasem pada — wyjaśnił Yehoshuah. — Rzadko i niewiele, ale czasem pada. Jeśli nałapać deszczówki do zbiorników… — nie dokończył zdania. Nie pachniało to luksusem. Stosowne otoczenie dla mnichów, którzy ślubowali wieść życie pełne wyrzeczeń.
— Deszcz? Jesteś pewny?
— Około sto milimetrów rocznie. Oczywiście nie teraz, latem. Ale są tu też wadi, wiesz o tym? Wadi to wyschłe koryta rzek. Co pięćdziesiąt do stu lat pada tak mocno, że przez wadi znów płynie woda, niektóre nawet zmieniają się w rwące rzeki — na kilka godzin.
Stephen rozejrzał się. Kamienie, skały, skwar.
— Z wszystkich niewiarygodnych rzeczy, jakie ostatnio słyszałem, ta wydaje mi się najbardziej niemożliwa.
Wąska, czarna, asfaltowa szosa przecinała ze stanowczym zdecydowaniem skalisty krajobraz, biegła między zboczami skał i przekraczała niewielkie wąwozy bądź zagłębienia między naniesionymi muldami żwiru. Czasem wzdłuż szosy biegły przewody wysokiego napięcia, a tam, gdzie jednak było trochę piasku, nawianego z Synaju, w poprzek jezdni słały się delikatne żółte welony. Miejsce, w którym musieli zjechać z szosy, niełatwo było znaleźć. Za pierwszym razem skręcili za wcześnie, zauważyli to dopiero po kilku kilometrach wyboistego traktu, gdy dotarli do skrzyżowania, którego według mapy w ogóle tam nie miało być i przy którym stał zardzewiały drogowskaz z dwoma zupełnie niewłaściwymi nazwami miejscowości. Właściwe rozwidlenie kilka kilometrów dalej z trudem można było rozpoznać, a drogę, na którą mieli zjechać, jeszcze trudniej: tworzyły ją ledwie dwie koleiny, pełne dziur, sprawiały wrażenie, jakby po prostu przed dwudziestu laty przejechała tamtędy sobie raźno na przełaj ciężka, budowlana maszyna. Na odcinkach, gdzie nie można było odróżnić jezdni od otaczającej pustyni, pomocne dłonie ułożyły wielkie kamienie po lewej i prawej stronie drogi i od czasu do czasu na którymś z tych kamieni pojawiał się kleks białej farby. Jednak ktokolwiek to robił, najwyraźniej zabrał się do pracy bez ochoty i niekonsekwentnie.
Średnia prędkość, z jaką posuwali się naprzód, drastycznie spadła. Jechali wzdłuż spadzistego, szaropopielatego zbocza majestatycznej wielkości, w oddali widać było kilka wielbłądów, prawdopodobnie przeszukujących kamienisty grunt pustyni w nadziei, że trafią na coś jadalnego. Stephen nie odrywał wzroku od drogi i jej monumentalnych wybojów. Los jednak był dla niego łaskawy, zsyłając mu w porę ten terenowy wóz! Z tamtym małym Fiatem tutaj przepadłby z kretesem. Od czasu do czasu zatrzymywali się, by coś wypić. Daleko od drogi i wszelkich innych śladów cywilizacji pustynia zaczynała dyktować im swoje warunki, a jednym z nich było, jak oznajmiła im Judith, regularne picie wody i to nim poczuło się pragnienie.
— Jedno jest pewne — orzekł Stephen, gdy stali przy samochodzie, tonąc w morzu wrzącego skwaru, podawali sobie butelkę z wodą i starali się rozruszać nogi — jeśli ten klasztor i ci mnisi naprawdę istnieją, to nie chodzą za często do kina.
Nikt się nie roześmiał. Z jego strony też była to tylko próba obrony przed przemożnym, przytłaczającym naporem otaczającego ich krajobrazu, zapierającego oddech i sprawiającego, że człowiek czuł się całkiem mały i zagubiony, zdany jedynie na łaskę i niełaskę wyższych mocy.
Jeszcze kilkakrotnie mylili drogę nie dostrzegając ledwie rozpoznawalnych rozwidleń, trafiali do wąwozów zamkniętych na drugim końcu, wciąż na nowo nawracali i próbowali ponownie, aż wreszcie ujrzeli klasztor.
Spoczywał w niewielkim parowie, poniżej pełnych szczelin, spękanych skał, sterczących ku niebu niczym kamienne palce i rzeczywiście jego mury z ciemnoszarego kamienia wyglądały na ruinę. Kiedyś najwyraźniej stała przy nim wieża, jednak zawaliła się i nigdy nie została odbudowana. Monotonne, przypominające otwory strzelnicze okienka martwo spoglądały ku nim w dół. Zagubiony wśród bezdroży ponury gmach zawisł na skalnym siodle, wystawał z niego niby bezpowrotnie zużyte zęby.
— Może oni wszyscy już dawno umarli — powiedział Yehoshuah. — To znaczy, i tak by nikt nie zauważył. Stephen przytaknął.
— Zdaje się, że gdzieś tu powinna być tablica: Uwaga! Koniec świata za pięćset metrów! Wspinali się Jeepem w górę zbocza, aż wpadł w poślizg na sypkim żwirze i nie dało się jechać dalej. Wtedy zostawili go, naciskani przez Judith wzięli jeszcze po głębokim łyku wody i ruszyli w drogę, by pokonać resztę wzniesienia pieszo. Owa reszta okazała się odleglejsza i wyższa, niż zdawało im się na początku, a przede wszystkim kosztowała ich o wiele więcej wysiłku, niż się spodziewali. Już po chwili ich ubrania wisiały na nich mokre od potu, płuca wydymały się niczym kowalskie miechy, a serca waliły jakby chciały tętnem rozsadzić im czaszki. Ciemna, ponura kamienista gleba pod ich stopami zakumulowała skwar całego dnia i wprost przepalała podeszwy butów.
Właściwie, dlaczego to robię? przyszło w pewnym momencie do głowy Stephenowi i od tej chwili to pytanie nie chciało już go opuścić podczas dalszej wspinaczki, wracało i wracało samo z siebie, by wkrótce stać się czymś w rodzaju mantry, nadawało rytm ruchom jego nóg a uszom zdawało się, że słyszą je, dobiegające z odgłosów szurania stóp po żwirze.
Judith, o wiele bardziej sprawna i wytrzymała niż oni dwaj, niezmordowanie szła przodem. Stephen daremnie próbował dotrzymać jej kroku, a Yehoshuah zostawał coraz bardziej W tyle; narzekając i mamrocząc pod nosem, coraz częściej musiał robić sobie przerwy.
Aż wreszcie byli u góry. Ciężko dysząc stali pochyleni w przód, oparłszy dłonie o kolana, po prostu nie mogli w to uwierzyć. Przez chwilę wyglądało na to, jakby budowla nie miała żadnego połączenia ze światem zewnętrznym, jakby mnisi zamurowali się w niej, lecz w końcu zauważyli wąski, ledwie szerokości człowieka otwór, zamknięty drzwiami zbitymi z bali prastarego drewna.
— Spójrzcie tylko — powiedziała Judith, gdy jako pierwsza znów była w stanie stać prosto i mówić. — Co za widok.
Stephen nie był zdolny do jakiejkolwiek odpowiedzi, tylko z trudem uniósł głowę. Tak, wspaniały widok. Czarne skały, brunatne skały, szare skały, jak okiem sięgnąć kamienie i skały. Żadnej ludzkiej osady, nikogo, jak okiem sięgnąć. Jedno wielkie, imponujące marnotrawstwo terenu.
— Co teraz? — spytał Yehoshuah, gdy znów oddychali normalnie.
— Teraz — powiedział Stephen — grzecznie zapukamy.
I właśnie to zrobił. Nie było tam oczywiście dzwonka ani kołatki, ani żadnego z modnych nowoczesnych gadżetów, więc po prostu uniósł zaciśniętą pięść i uderzył w masywny portal. Potem cofnął się o krok i czekał.
Nic się nie działo.
— Nikogo nie ma w domu — skomentował Yehoshuah. Stephen zastukał ponownie, tym razem jeszcze mocniej i zawołał najgłośniej, jak potrafił:
— Halo? Jest tam kto? Nic się nie poruszyło.
— Jeśli naprawdę tam w środku już nikt nie żyje — zastanowiła się Judith — to będziemy musieli przejść przez mur.
— Tak — skinął głową Stephen. Budowlę zbudowano w kształcie mniej więcej prostokąta, a otaczające ją mury miały jakieś trzy metry wysokości. Najwyżej cztery. Od biedy da się jakoś na nie wspiąć.
Lina. Powinni byli pomyśleć o zabraniu liny.
— Może po prostu przyszliśmy poza godzinami otwarcia — orzekł Yehoshuah. — To znaczy, może akurat się modlą albo…
— To mogliby przynajmniej wywiesić jakąś tablicę — warknął Stephen, chwycił kamień i znów podszedł do czarnych drzwi, by po raz trzeci dać o sobie znać.
Lecz właśnie, gdy miał unieść ramię, ktoś od wewnątrz odryglował przesłonę judasza. Klapka podniosła się i wyjrzało dwoje starych, zmęczonych oczu, przyglądając im się nieufnie, potem człowiek, do którego należały te oczy, powiedział:
— Idźcie!
Tylko to jedno słowo, potem klapka zamknęła się z powrotem, a odgłos przesuwania świadczył o tym, że rygiel wrócił na swoje miejsce.
— Coś takiego — wymamrotał oszołomiony Stephen.
— Hej! — krzyknął potem przez mur. — Przyjechaliśmy, żeby zobaczyć lustro, które przechowało obraz Jezusa!
Ponury mur wznosił się przed nimi niczym obronny wał średniowiecznej twierdzy, pozostawał niemy i niezgłębiony.
— Pewnie nie zrozumiał — powiedział Yehoshuah.
— Jak to? — spytał Stephen. — Przecież dopiero co mówił po angielsku.
— No tak — zgodziła się Judith. — Powiedział Leave! To nie za wiele angielskiego.
— Więc dobrze. To powtórz to po hebrajsku.
W tym momencie za drzwiami dało się znów słyszeć poruszenie, inne, poważniejsze. Przesuwano większą zasuwę, coś stukało, być może metalowy pierścień, potem ktoś zaczął szarpać od wewnątrz.
Drzwi nie poddawały się, ciężkie bale, z których wyciosano je przed wiekami, stękały, wreszcie otworzyły się z rozpaczliwym skrzypieniem.
Stało za nimi dwóch starych mężczyzn, wychudłych, dawno nie mytych eremitów, boso, chude ciała osłonili prześwitującymi, wytartymi habitami, które kilka dziesięcioleci wcześniej zapewne były czarne.
Na pierwszy rzut oka przypominali więźniów gułagu, nędzarzy ocalonych z obozu koncentracyjnego. A przecież ich oczy świeciły przyjaznym, żywym blaskiem, jakiego Stephen nie widział nigdy wcześniej, a postawa promieniowała niesamowitą siłą, stojącą w zaskakującej sprzeczności z nędznym wyglądem.
Wydawało się, że nie przywykli wiele mówić.
Jeden z nich otwarł już usta, przełknął jednak, jakby wpierw musiał przypomnieć sobie słowa, których nie używał od zamierzchłych czasów.
— Od trzydziestu lat — powiedział w końcu — nie otwierano tych drzwi. Wtedy ja byłem tym, który stał przed nimi. Wejdźcie.
Główny orszak pościgu był jakąś godzinę za pierwszym samochodem. Po tym, jak Stephen Foxx i jego towarzysze minęli Beer Szewę, w drogę ruszył też Ryan, by przyłączyć się do swych ludzi.
Potem nadszedł meldunek, że Jeep opuścił drogę do Ejlat. Za pierwszym razem skręcił najwyraźniej w niewłaściwym miejscu i ścigający niemal zdradzili swą obecność, gdy właśnie już mieli pojechać śladem Jeepa, szczęśliwie przez lornetkę zauważyli, że wraca tą samą drogą. Gdyby nie zachowywali tak dużego odstępu, byliby w tym momencie na szutrowej drodze, a tak mogli jednak przejechać dalej i po kilku kilometrach ukryć się w zatoczce parkingowej, gdzie przeczekali, aż wóz z trójką młodych ludzi ponownie ich wyprzedzi.
Dwanaście kilometrów dalej Jeep ostatecznie skręcił na pustynię. Na szczęście zostawiał na pokrytej kurzem trasie ślad, widoczny, jakby przeszło tamtędy stado słoni, gdyż jadący normalnym samochodem osobowym pościg został daleko w tyle.
— Musiał planować to od samego początku — Ryan meldował przez telefon Kaunowi, mijając z zawrotną prędkością Hebron. — Dlatego wynajął Jeepa.
Potem, głęboko we wnętrzu pustyni, odkryli wóz, stał porzucony na zasypanym żwirem zboczu, a nad nim ujrzeli ponurą, mroczną budowlę, tkwiącą między zwietrzałymi skałami niczym orle gniazdo. Ukryli swój zakurzony, okrutnie zmaltretowany pojazd za wielkim skalnym blokiem i obserwowali mozolną wspinaczkę trójki młodych ludzi.
— Nic nie róbcie — rozkazał telefonicznie Ryan. — Zbierzemy się pod górą i pójdziemy razem.
Ruch na drodze do Tel Awiwu posuwał się bardzo powoli. Peter Eisenhardt siedział na tylnym siedzeniu, obok postawił swoją podróżną torbę i patrzył przez okno na krajobraz, osobliwie obcy i znajomy zarazem. Słońce świeciło tu jaskrawiej i bardziej biało niż w domu, uboga zieleń była bledsza, bardziej spragniona. Przypomniały mu się filmy według Karola Maya i pewien monumentalny film biblijny, który oglądał jako czternastolatek na Wielkanoc, leżąc z gorączką na kanapie w salonie. Widok grubych stolarskich gwoździ wbijanych w nadgarstki Jezusa prześladował go w gorączkowym półśnie. Czy jeszcze kiedyś stanie na tej ziemi? Raczej się na to nie zanosi, jest zbyt mało skory do podróży.
— Czy będziemy na czas? — zapytał dwóch milczących goryli na przednich siedzeniach.
— Niech pan się nie martwi — powiedział ten na siedzeniu pasażera, rozciągając słowa jak gumę do żucia.
— Wszystko jest wkalkulowane.
— Czy pan wie, o której wyląduję we Frankfurcie?
W tył wyciągnęła się ręka, podająca mu kopertę z biletem na samolot.
— To pańskie papiery.
Eisenhardt studiował bilet. Choć tłumaczył sobie, że to nie jego problem, mimowolnie oblał się potem. Przydrożne tablice podawały, że do Tel Awiwu zostały jeszcze trzydzieści dwa kilometry, a w tej chwili otwierano już pewnie okienka check in na jego lot. Do tego co za lot — poleci do Aten, stamtąd do Mediolanu, tam kilka godzin przerwy i dopiero około jedenastej wieczorem będzie we Frankfurcie.
— Przepraszam — coś mu przyszło do głowy. — Na pewno macie panowie ze sobą telefon? Muszę koniecznie zadzwonić do żony. Ona jeszcze nie wie, że dziś wracam, a musi odebrać mnie z lotniska. Dwóch ochroniarzy wymieniło pytające spojrzenia. Kierowca, najwidoczniej mający w tej dwójce decydujący głos, westchnął przeciągle i skinął przyzwalająco głową. Na ten znak jego sąsiad wyjął z kieszeni marynarki telefon i podał go pisarzowi na tylne siedzenie.
W pierwszej chwili, gdy weszli przez wąską szczelinę drzwi, zdawało im się, że trafili do oazy. Zewnętrzny mur klasztoru otaczał mniej więcej prostokątny obszar i pełnił rolę jakby więziennego ogrodzenia, zamykającego wewnątrz całą zieleń tej okolicy. Przez jedną szaloną chwilę Stephenowi przemknęła przez głowę myśl, że może to dlatego na zewnątrz ziemia jest tak naga i pozbawiona życia. Rozchodził się zapach ziół, świeżej ziemi, nawozu. W każdym narożniku klasztornego ogrodu przykucnęła pod murem zwietrzała, niska chatka, każda piędź ziemi między nimi podzielona była na grządki, na których mnisi uprawiali wszystko, co potrzebne im do przeżycia. Stephen widział zboże, cebulę, fasolę i buraki, między nimi rozmaitą zieleninę, której nie potrafił zidentyfikować. Wszystko to wyglądało bardziej niż skromnie, mimo to była tam też grządka, i to nie ta najmniejsza, na której rosły kwiaty!
W sumie mieszkało tu chyba siedmiu mnichów, sami staruszkowie, wychudli i krusi jak suszone kwiaty.
Przygarbieni stali między grządkami i ciekawie gapili się na nich, kołysząc na piersiach proste, stare drewniane krzyże, zawieszone na włóknistych sznurkach. I we wszystkich oczach żarzył się ten sam ogień, jaki Stephen odkrył w spojrzeniach tamtych dwóch, którzy przywitali ich w drzwiach: żar, który wydawał się o wiele za gorący dla tych zużytych ciał, iskra, każąca wierzyć, że zmieni się w nigdy nie gasnący ogień, gdy tylko opuści swą powłokę.
Jednak w chwili, gdy przez drzwi weszła Judith, spojrzenia zmieniły się, nabrały pożądliwego, głodnego, niemal wilczego wyrazu — by po kolejnym uderzeniu serca zabarwić się ołowianą wrogością, za którą namiętności, o których od dawna sądzili, że udało im się je pokonać, znów trzeba było zepchnąć w ciemne, niezbadane obszary duszy.
Stephen spojrzał na Judith. Pomijając fakt, że miała kobiece kształty i długie włosy, nie wyglądała w najmniejszym stopniu uwodzicielsko. Pewnie przeszłaby całe Mea Shearim, nie ściągając na siebie ani jednego krzywego spojrzenia.
Niech piekło pochłonie te wszystkie religie, pomyślał z pogardą Stephen. Wszystkim im wydaje się, że mogą pouczać innych, jak właściwie żyć — ale sami nie są w stanie poradzić sobie nawet z najprostszą zasadą życia i jego podstawą, z seksem.
Światło nie zgasło tylko w oczach jednego z mnichów, na którego mimowolnie skierował wzrok Stephen.
Stał tam, drobny staruszek, spokojnie opierając się na szpadlu, którym wcześniej pracował i spoglądał na nich przyjaznym, otwartym spojrzeniem, promieniującym ciepłem i przychylnością.
— Wołaliście coś — powiedział mnich, który im otworzył — o tym, jaka przyczyna was tu przywiodła… Stephen odwrócił się do niego. Po wymowie można było poznać, że ten człowiek jest Anglikiem. Mimo że musiał przekroczyć już sześćdziesiątkę, miał gładką, okrągłą jak księżyc w pełni twarz, gęsty krąg ciemnych włosów i niemal żadnej brody, a w jego sposobie bycia i ruchach było coś, co pozwalało mniemać, że mają do czynienia z szefem.
— Tak, po pierwsze dziękujemy bardzo, że byliście tak mili i przyjęliście nas — rozpoczął i zauważył, że mimowolnie wpadł w ton, jakiego zwykł używać w rozmowach biznesowych. — Nazywam się Stephen Foxx, pochodzę ze Stanów Zjednoczonych. Moi towarzysze to Judith i Yehoshuah Menez, dwoje archeologów z Izraela. My…
— Och, przepraszam. — Mnich wyciągnął dłoń. — Jak nieuprzejmie z mojej strony. Tak rzadko nas ktoś odwiedza. Czy mogę przedstawić moich współbraci?
Przechodzili od jednego do drugiego i wymieniał imiona mnichów, wszystkie łacińskie i trudne do zapamiętania. Stephen zanotował w myślach tylko imię przeora, Gregor, i imię mnicha ze szpadlem i nieskażonym spojrzeniem, Felix. Poza bratem Gregorem wydawał się być tu jedynym zakonnikiem mówiącym po angielsku.
Wprawdzie z bliska robił wrażenie, łagodnie mówiąc, dość zużyte. Gdy Stephen podczas prezentacji uprzejmie skinął głową, Felix oznajmił z przyjazną stanowczością:
— Słowa starzeją się, lecz prawda jest zawsze świeża jak nowo narodzone dziecko.
— Słucham? — wyrwało się zmieszanemu Stephenowi. Ale Felix tylko się uśmiechnął, mrugnął do niego porozumiewawczo i zajął się swoim szpadlem. Pracował nim niezwykle zręcznie, prawie jakby tańczył. Osobliwe ptactwo, pomyślał Stephen. Osobliwe ptaki w osobliwym orlim gnieździe.
Gregor poprowadził ich przez klasztor po wąskich ścieżkach wydeptanych między grządkami — To nasza kaplica — powiedział, wskazując na walącą się chatę w kącie przeciwległym do wejścia, obrócił się potem w bok i wyciągnął ramię w stronę równie podupadłej chatynki ze skośnym dachem: — Tam są nasze cele, obok refektarz i kuchnia. Nie używamy ognia.
— A to? — spytał Stephen, patrząc na niską murowaną budowlę, którą Gregor najwyraźniej chciał pominąć. Mnich ociągał się chwilę, potem poprowadził ich do niej i otwarł niskie drzwi.
— To kostnica — oznajmił.
Ujrzeli makabryczny widok. Pomieszczenie, do którego wetknęli głowy, przypominało spiżarnię albo szopkę na narzędzia, tylko że na długich regałach pod ścianami zamiast narzędzi albo słoików z zaprawami leżały ludzkie kości, starannie posortowane według rodzaju i wielkości, na jednej półce piszczele, na drugiej kości miednicy, na tej tylko żebra, na tamtej same czaszki, małe kostki dłoni i stóp w skrzynce, w drugiej kręgi kręgosłupa.
— Gdy któryś z naszych braci umrze, grzebiemy go i ciało pozostaje w ziemi aż do całkowitego rozkładu — wyjaśnił Gregor niemal radosnym głosem. — Potem kości są wykopywane, czyszczone i składane tutaj. Znajdują się tu śmiertelne szczątki wszystkich mnichów mieszkających w klasztorze, odkąd istnieje.
— Aha — mruknął Stephen i skrzywił się. Imponująca liczba. Gdyby tylko nie wyglądało tu jak w cholernym magazynie części zamiennych!
Zamknęli z powrotem drzwi, odetchnęli i mrużąc oczy spojrzeli w migocące słońce. Wtedy brat Gregor powrócił do swego pierwszego pytania: co ich sprowadza?
— Chcemy zobaczyć lustro, które przechowało wizerunek Jezusa — Stephen powtórzył to samo, co wcześniej krzyczał przez mur.
Brat Gregor skinął z poważną miną.
— Słyszałem o tej legendzie. Lecz niestety, jest to właśnie i tylko — legenda.
— Mówi się, że lustro od czasu wypraw krzyżowych znajduje się w tym klasztorze.
— Przykro mi. U nas nie ma, dokładniej mówiąc, żadnego lustra.
Stephen przyglądał się brodatemu obliczu pobożnego staruszka, raptem zdającemu się zmieniać w nieprzenikniona maskę. Czy to możliwe? Czy ten mnich mógłby mówić fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu?
— Dysponujemy — zagrał pokerowo — dość pewnymi wskazówkami, że owa legenda opisuje całkiem konkretny, rzeczywisty przedmiot i że ten przedmiot ukryty jest tutaj. Sądzimy nawet, że ten klasztor został swego czasu zbudowany tylko po to, by ukryć tę rzecz.
— Nie mogę sobie tego wyobrazić. Ten klasztor wybudowali wiele wieków temu mężczyźni, którzy pragnęli wycofać się ze świata i poświęcić wyłącznie kontemplacji Boga — sprzeciwił się brat Gregor. — W sensie duchowym, rozumie się.
W tej samej chwili w kieszeni spodni Stephena coś zadzwoniło.
— Co to znaczy? — zdziwił się mnich.
— To znaczy, że nie jesteście tu tak odlegli od świata, jak się wam zdaje — odparł Stephen i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Naprawdę zadziwiające, że w głębi pustyni miał zasięg. Z drugiej strony, co jak co, ale pustynia na pewno jest miejscem, gdzie z najwyższym prawdopodobieństwem można znaleźć się w sytuacji, w której przydatny okaże się telefon alarmowy. — To telefon.
Mnich wytrzeszczył oczy.
— Telefon? — Wydawało się, że z trudem przypomina sobie, co to w ogóle jest. — W kieszeni?
— Tak. Bardzo praktyczna rzecz. — Stephen nacisnął na właściwy przycisk i podniósł urządzenie do ucha:
— Halo?
Głos po drugiej stronie był cichy, zniekształcony szumami i niewyraźny, lecz go rozpoznał. Minął właśnie jeden dzień od chwili, gdy ten sam głos już raz zadzwonił do niego niespodziewanie. Był to głos Petera Eisenhardta.
— Przepraszam, czy to centrala międzynarodowa?