Reguła stratygraficzna, a więc pogląd, że stosując pionowe przekroje zyskuje się dość wiarygodną podstawę chronologii względnej, jest dziś w archeologii Palestyny/Izraela niepodważalna. Wiadomo jednak, że trzeba rozróżniać między „warstwą osadniczą” a „stratum”. Stratum nie jest identyczne z warstwą, lecz stanowi jej teoretyczny odpowiednik z zakresu naukowego opracowania wykopalisk. Warstwy natomiast są obiektami istniejącymi fizycznie, na przykład elementami tellów.
Miało to zapewne wyglądać na swobodną rozmowę, lecz dało się wyczuć, że w pomieszczeniu jest aż gęsto od wypełniającego go po sufit napięcia. Siedzieli wokół dużego, białego, gładko wypolerowanego stołu i patrzyli na niego wzrokiem komisji poborowej, wietrzącej wyrafinowanego symulanta. Zresztą, w pewnej mierze właśnie nim był. Nie miał wątpliwości, że teraz czeka go spodziewane od dawna przesłuchanie, że wezmą go w krzyżowy ogień pytań, i był zdecydowany nie pozwolić im zajrzeć sobie w karty.
Spokojnie zamknął za sobą cienkie drzwi, obrzucił przelotnym spojrzeniem Johna Kauna, wypełniającego sporo przestrzeni swą zwalistą postacią, rozpartego szeroko na fotelu, opierającego wymanikiurowane dłonie na stole, z głową opuszczoną między ramionami, jakby w przyczajeniu, potem jeszcze bardziej pobieżnym spojrzeniem musnął trzeciego z obecnych, w którym rozpoznał pisarza Petera Eisenhardta, wreszcie skierował wzrok na profesora.
— Chciał pan ze mną mówić?
— Ja chciałem z panem mówić — zagrzmiał natychmiast Kaun, przejmując kontrolę nad rozmową. — Koniecznie chciałem poznać młodego człowieka, który dokonał tak niezwykłego odkrycia — wstał i wyciągnął nad stołem rękę. — Nazywam się John Kaun; mam zaszczyt wspierać finansowo te wykopaliska.
Ach tak. Jesteśmy uprzejmiutcy. Stephen uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń i skinął głową, starając się wyglądać tak niepozornie, jak to tylko możliwe.
— Stephen Foxx. Jestem zaszczycony, panie Kaun, niestety muszę przyznać, że tylko przypadkiem znalazłem się we właściwym miejscu. To nie jest w najmniejszym stopniu moja zasługa.
— Myślę, że jest pan zbyt skromny, Stephen. Chciałbym przedstawić panu Petera Eisenhardta, który jest niemieckim pisarzem, gromadzi tu materiały do następnej powieści. Ale niech pan usiądzie, proszę. Siedzieli więc i przez krótką chwilę panowała pełna napięcia cisza. Stephen szybko się rozejrzał. Niezwykle chłodne pomieszczenie, zarówno, jeśli chodzi o urządzenie wnętrza, jak i w sensie temperatury. Najważniejszym elementem wyposażenia zdawał się być stojak do flipchartów, w umieszczonym na nim bloku zauważył kilka pokrytych bazgrołami i odwiniętych do tyłu kartek, nie dało się nic przeczytać. Widoczny w tej chwili na wierzchu arkusz był jeszcze biały i nietknięty.
Kaun, znów rozparty na fotelu tak samo szeroko jak przedtem, ociężale pochylił się nad blatem stołu, splatając palce dłoni i spojrzał Stephenowi w oczy. Stephen poczuł, jak pod tym spojrzeniem stroszą mu się włoski na karku.
— Stephen — zaczął w końcu przemysłowiec — jestem ciekaw, co pan sądzi o swoim znalezisku. Foxx udawał zaskoczonego.
— Ja? — upewnił się. — Co ja o nim sądzę? — Tak.
Nie wolno mu przesadzić. Nie był pewien swoich sił jako aktor. Nie tak pewien jak tego, że John Kaun znakomicie zna się na ludziach. Nigdy nie da się nabrać, że Stephen jest nie mającym o niczym pojęcia idiotą.
— Obawiam się, że mam do zaoferowania tylko kilka raczej kiepsko uzasadnionych spekulacji — odpowiedział w końcu Foxx z wyraźnym ociąganiem. — Człowiek zastanawia się, jasne, ale… no cóż… Tak naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć.
— A jak się panu wydaje? — nalegał Kaun.
— Hm. Jak to powiedzieć? To, co leżało w grobie, wyglądało jak instrukcja obsługi kamery wideo, do tego w plastikowym woreczku. Myślę, że w żaden sposób nie może pochodzić z czasów biblijnych, problem więc w tym, skąd się tam wzięła? Ale tego nie wiem.
— Jakaś hipoteza?
— Obawiam się, że nie.
Trójka mężczyzn dosłownie zawisła spojrzeniem na jego ustach. A on musiał odgrywać utrudzonego, pozbawionego wyobraźni kopacza, który tego nie dostrzega.
— Zauważył pan, jaki producent jest zaznaczony na instrukcji? — dopytywał się Kaun.
— SONY.
— Czy nie przyszło panu do głowy zadzwonić w tej sprawie do firmy SONY?
Stephen głęboko odetchnął i poczuł, że serce zaczęło mu bić mocniej. Kaun coś wie, dlatego pyta. Nie pyta przypadkiem. Nie Johngis Khan, menadżer następnego tysiąclecia.
Tu może pomóc tylko ucieczka w przód. Musi teraz na poczekaniu wymyślić coś prawdopodobnego, musi to wymyślić szybko i musi to od razu zabrzmieć tak, jakby tkwiło w jego głowie przez cały czas.
— Tak — przytaknął Stephen, starając się pozbawić twarz wszelkiego wyrazu. — Rzeczywiście, wczoraj wieczorem dzwoniłem do SONY.
— O której wczoraj wieczorem?
— Krótko przed północą, zdaje się — otwarł szeroko oczy. — Dlaczego, czy to takie ważne?
— Być może. A dokąd dokładnie pan dzwonił? Foxx wzruszył ramionami.
— Tego nigdy dokładnie nie wiadomo przy dzisiejszych centralach telefonicznych. To był jakiś taki bezpłatny numer serwisowy — to znaczy, mam nadzieję, że był bezpłatny, wie pan, dwadzieścia cztery godziny na dobę do dyspozycji klienta — i potem bez końca mnie przełączali, aż znaleźli kogoś, kto znał ten typ kamery — pokręcił głową, jakby było to jego największe zmartwienie. — W sumie ta rozmowa trwała naprawdę długo. Mam nadzieję, że te numery są bezpłatne też wtedy, jeśli dzwoni się na nie z komórki. Nie orientuje się pan przypadkiem?
W środku cały drżał. Historyjka była ryzykowna. Tak naprawdę nie znał takiego numeru SONY i wcale nie był pewien, czy firma ma taki serwis. Jeśli Kaunowi przyjdzie do głowy zapytać go o ten numer, będzie się musiał nieźle napocić.
— Po co pan tam dzwonił? — drążył dalej Kaun, ignorując pytanie Stephena.
— Z ciekawości. Chciałem się dowiedzieć, jaki to rodzaj kamery. Znam się na tym dość dobrze, ale o tym typie jeszcze nie słyszałem — starał się nie okazać ociągania, gdy dodawał: — Co mnie wcale nie dziwi, bo powiedziano mi, że kamery od tej instrukcji wcale jeszcze nie ma na rynku.
Ktoś zasapał. Kaun ledwo zauważalnie uniósł brwi. Wyglądało na to, że dobrze rozegrał tę kartę. Dowiódł, że jest prostodusznym, godnym zaufania współpracownikiem, nie zdradzając nic, czego by i tak nie wiedzieli.
— Jaki z tego wniosek? — zapytał Kaun.
— Nie mam pojęcia.
— Jakieś śmiałe przypuszczenie?
— Hm… — udając, że się ociąga Foxx w rzeczywistości przeszukiwał gorączkowo hipotezy, jakie wysuwali wczoraj z Judith i Yehoshuą, nim doznał olśnienia. — Naprawdę znam takie historie tylko z telewizji, dlatego muszą mi panowie wybaczyć, jeśli to, co powiem, będzie kompletną bzdurą. Pomyślałem sobie, że może chodzi tu o coś w rodzaju wywiadu gospodarczego. Może skradziono jakieś dane o prototypie kamery, czy ja wiem. Ale jeśli spytają mnie panowie, co w takim razie instrukcja robiła w grobie, muszę spasować. Wiem tylko, że nie miała czego szukać w wykopalisku.
Kaun przyglądał mu się przez chwilę, potem skinął głową. Wymienił krótkie spojrzenia z pozostałą dwójką, też z satysfakcją kiwającą głowami. Wszyscy byli zadowoleni. Zadowoleni, bo przekonani, że ich fantastyczna tajemnica pozostała nieodkryta.
Ryan powoli opuścił za sobą płachtę namiotu. Światło przedpołudniowego słońca było wystarczająco jasne, przenikało przez płótno. Zobaczył pojedyncze polowe łóżko, którego jego właściciel nie uznał za stosowne pościelić. Kołdra i prześcieradło zwisały aż na pełną kurzu podłogę, którą stanowiła po prostu udeptana ziemia. Obok łóżka konstrukcja stojaka, na nim kilka wieszaków z ubraniami i lustro. Człowiek o pozbawionych wyrazu, wodniście niebieskich oczach cicho zagwizdał przez zęby, przy czym jego wzrok nic a nic nie stracił na swym braku wyrazu. W takim luksusie nie mieszkał nikt więcej w obozowisku kopaczy, o ile zdążył się do tej pory zorientować. W takim luksusie nie mieszkał nawet on sam.
Stał tam jeszcze wąski, biały, składany stolik z metalu i plastiku, na nim leżał zamknięty laptop. Tak po prostu. Właścicielowi najwyraźniej obca była obawa, że ktoś mógłby go ukraść. Jak również obawa, że podczas jego nieobecności ktoś może przy nim grzebać.
A właśnie to zamierzał teraz zrobić Ryan. Siadł na składanym krześle, stojącym ukosem przed stolikiem, ostrożnie, starając się go nie poruszyć, uniósł ręce jakby w geście egzorcyzmu i dokładnie obejrzał mały komputer. Czy ustawiono go w jakiś specjalny sposób? Czy umieszczono gdzieś włos, drzazgę zapałki albo skraweczek papieru, mający potem zdradzić, że ktoś używał urządzenie? Ryan nie zauważył nic w tym rodzaju, podniósł pokrywę, będącą równocześnie monitorem. Nie można było oczywiście wykluczyć, że w komputerze zainstalowany jest program protokołujący każdy proces włączania, wraz z datą i godziną w ukrytym pliku. Lecz Ryan znał się na takich zabezpieczeniach; wiedział, gdzie ma szukać i jak wykasować ewentualne wpisy, tak, by później nic nie zdradziło, że ktoś przeglądał zawartość komputera. Przycisnął klawisz włączania. Zabrzmiał typowy bzyczący odgłos rozpędzającego się twardego dysku, płaski ekran rozjaśnił się.
W nowoczesnych komputerach osobistych istnieje całe mnóstwo funkcji, które wydają się być stworzone na potrzeby szpiegów, Ryan znał je wszystkie. Włączył przeszukiwanie dysku, każąc znaleźć wszystkie pliki utworzone lub zmienione w ciągu ostatnich trzech dni. Uważnie przejrzał otrzymaną długą listę. Niektórym plikom, jak listy albo inne dokumenty, przyjrzał się dokładniej, otwierając je za pomocą odpowiedniego edytora tekstu i czytając na ekranie. Człowiek o krótko przystrzyżonych włosach pracował szybko i efektywnie, wędrujące po ekranie oczy zdawały się wchłaniać zawartość monitora i kopiować ją na inny nośnik pamięci.
W trakcie pracy kątem oka zauważył napęd CD. Otworzył go i rzucił krótkie spojrzenie na opis leżącej w nim srebrzystej płytki, uniósł krótko brwi i popchnął szufladę, nie zadając sobie trudu ponownego naciśnięcia odpowiedniego guzika. Gdy CD-ROM ze stłumionym chrobotem nabierał prędkości, Ryan uruchomił odpowiedni program, wywołał funkcję wyszukiwania i kazał wyświetlić ostatnio szukane pojęcia.
Ostatnio szukanym hasłem było: Jezus Chrystus.
Na ustach Ryana pojawił się chłodny, ledwie zauważalny uśmieszek, w którym nie uczestniczyły jego oczy. Zobaczył już dość. Szybko upewnił się, że inspekcja komputera nie zostawiła żadnych śladów i wyłączył urządzenie.
Przez moment siedział bez ruchu. Obserwator, gdyby w tym momencie był tam jakiś obserwator, sądziłby, że na krótką chwilę oczy Ryana zostały pozbawione wszelkiej energii, by dostarczyć jej więcej pozostałym zmysłom. Jego wzrok był mętny, niemal szklisty, gdy tymczasem uszy wyłapywały każdy krok w rozległym otoczeniu namiotu. Nos wyczuwał kurz, zaschnięty pot używanej, niepranej bielizny i lekki zaduch wydzielany przez pościel. Skóra odczuwała nacierający z wszystkich stron upał, rozpoznawała niemal konfigurację przedmiotów w namiocie. Nie popełnił błędu, by ograniczyć się tylko do komputera. W osobistych rzeczach każdego jest wiele innych rzeczy, zdradzających doświadczonemu intruzowi tak samo wiele, jak komputer, i to nawet o wiele bardziej ochoczo. Ryan podszedł do stojaka na ubrania, szybkimi, najwyraźniej często ćwiczonymi ruchami przeszukał wszystkie kieszenie, nic jednak nie znajdując. Przykucnął i przejrzał zawartość torby, która na wpół otwarta stała pod spodem. Udało mu się przy tym nie zmienić nic w ułożeniu znajdujących się w niej rzeczy — o ile w przypadku kompletnego chaosu można mówić o jakimkolwiek ułożeniu. Wynik poszukiwań okazał się widocznie niezadowalający, sądząc po powolnym, ale nieprzerwanym ruchu brwi Ryana, gdy ściągał je, aż na gładkim czole utworzyła się pionowa zmarszczka dezaprobaty. Żadnego dziennika. Żadnych listów. Brak nawet kalendarza czy notatnika z adresami, z których można by się czegoś dowiedzieć.
Opadł na łóżko, nie troszcząc się, czy nie zostawia śladów w dzikim krajobrazie wymiętej pościeli i części piżamy. Piętą uderzył w jakiś przedmiot stojący pod łóżkiem, rozległ się suchy, głuchy dźwięk. Zdziwiony Ryan pochylił się, rozsuwając szeroko uda i odchylając dłonią prześcieradło zasłaniające do tej pory widok na przestrzeń pod łóżkiem. Stała tam szara skrzynka.
— Następni goście — powiedział jeden z kopaczy, szuflujących w sektorze trzecim piach i kamienie do zakurzonych, wystrzępionych koszy.
Na moment przerwali pracę i wyciągnęli szyje. Przez żwirową pustynię do obozowiska zbliżały się dwie wielkie, połyskujące srebrno ciężarówki; tonąc w zwykłym obłoku kurzu, kołysały się niepokojąco na każdym z licznych wybojów. To były naprawdę duże ciężarówki, ogromne trucki, jakie widzi się w amerykańskich filmach.
— Prawdziwa inwazja — dodał ktoś inny. Potem znów wszyscy chwycili za szpadle, mimo że od minionego wtorku praca nie sprawiała im już takiej przyjemności.
Profesor Charles Wilford-Smith odchrząknął głośno, pochylił się w przód, spojrzał Stephenowi prosto w oczy, gdy jednak ten odwzajemnił jego spojrzenie, zmieszany umknął wzrokiem i obserwował palce swej dłoni, którymi nieświadomie malował niewidoczne, skomplikowane figury na blacie konferencyjnego stołu.
— Jest coś — zaczął rozwlekle — o co chciałbym pana zapytać, Stephen. — Tak?
— Dlaczego otworzył pan ten lniany worek?
Stephen zauważył, że palce profesora zamarły w bezruchu. Nagle w pomieszczeniu zrobiło się bardzo cicho.
— Pracował pan — mówił dalej Wilford-Smith — na wykopaliskach archeologicznych. Mogę chyba założyć, że był pan tego w tamtym momencie świadomy. Znalazł pan lniany worek, po którym na pierwszy rzut oka było widać, że jest bardzo stary — Stephenowi wydało się, że kątem oka dostrzega, jak John Kaun rzuca kierownikowi wykopalisk niechętne, ostrzegawcze spojrzenie. — Wie pan przecież, że jedna z najważniejszych zasad obowiązujących na wykopaliskach głosi, że jesteśmy archeologami, a nie poszukiwaczami skarbów. Nie uszkadza się zabytku, nawet jeśli w środku miałoby być złoto królowej Saby. A pan po prostu otworzył lniany worek, a plastikowy nawet pan rozciął. Chwycił pan za scyzoryk i rozciął. — Tym razem, gdy Stephen na niego spojrzał, nie umknął wzrokiem. — Chciałbym wiedzieć, dlaczego?
Teraz patrzyli na niego wszyscy, a gdyby spojrzenia mogły kłuć jak igła, zacząłby krwawić w trzech miejscach. Stephen liczył się z tym, że to pytanie wcześniej czy później zostanie zadane. Poczuł, jak mimo panującego w pomieszczeniu chłodu po plecach spływa mu strużka potu.
Odetchnął głęboko, lecz nie za głęboko. Teraz wszystko zależy od niego, a on musi udawać, że o niczym nie ma pojęcia. A to nie będzie łatwe. Kaun hipnotyzował go wzrokiem niczym kot łowiący mysz i Stephen nie miał wątpliwości, że ten człowiek posiada nie tylko szósty, lecz jeszcze siódmy i ósmy zmysł wyczuwania, co dzieje się w umysłach innych ludzi. Oparł się o krzesło, spokojnie ułożył ręce i spróbował uśmiechnąć się swobodnie.
— No cóż — powiedział wreszcie. — Wydawało mi się jasne, że w tym przypadku nie chodzi o zabytek archeologiczny.
Trzy pary oczu uniosły się, nie kryjąc zdziwienia.
— Słucham? — spytał profesor.
— Widać było plastik — wyjaśnił Stephen Foxx, jakby pomieszczenie nie było pełne niewypowiedzianych wobec niego zarzutów. — Prześwitywał. Wytarty stary worek z lnu, dość kruchy, dałoby się otworzyć go z boku po prostu paznokciami — ale spod spodu prześwitywał plastik. W porządku, pomyślałem w pierwszej chwili, ktoś chce ci zrobić kawał. Wie pan przecież, że jest kilku kopaczy, którzy niezbyt mnie lubią. Pomyślałem, że na pewno w plastikowym worku jest jakaś karteczka, a na niej napisane coś głupiego, „Foxx to idiota” albo „Pozdrowienia od faraona” czy coś w tym rodzaju — było to tylko w połowie kłamstwo, dlatego mógł mówić o tym tak wiarygodnie.
— I dlatego rozciął pan plastikowy worek?
— Tak. Sądziłem, że ktoś mnie obserwuje i że za chwilę usłyszę wybuch śmiechu.
— I jak pan chciał temu zapobiec?
— Nie mam pojęcia. Nie zastanawiałem się nad tym, bo zobaczyłem, że w środku jest ta instrukcja obsługi i to wydało mi się dosyć dziwaczne. Wtedy zaraz poszedłem do pana.
Profesor skinął głową. Stephen spoglądał na każdego po kolei. Z ich twarzy jeszcze nie znikła nieufność. Tylko niemiecki pisarz wydawał się niezbyt zainteresowany. Może zresztą nie wszystko rozumiał. W tej samej chwili ktoś otworzył drzwi za jego plecami. Do wnętrza wtargnęła fala skwaru i niepokoju, a wraz z nią człowiek ubrany w strój o wojskowym kroju, w kolorze khaki. Stephen odwracając się, rozpoznał w nim mężczyznę, który zmarnował mu wczoraj tak dobrze rozwijający się romantyczny wieczór z Judith. Czy to możliwe, by ten człowiek był kimś w rodzaju prawej ręki Johna Kauna? W każdym razie wymienił z magnatem medialnym porozumiewawcze spojrzenie, nie wróżące nic dobrego. Widzi się czasem tego typu spojrzenia w filmach gangsterskich i znaczą one wtedy zwykle coś w rodzaju W porządku, szefie, uciszyłem tę świnię.
Kaun znów przejął głos, i tak udzielony profesorowi tylko na chwilę, z zastrzeżeniem odebrania go w każdym momencie.
— Dziękuję, Stephen — powiedział, wykonując głową ruch, mający oznaczać, że naprawdę przepełniony jest poczuciem głębokiej wdzięczności. — Wydaje mi się, że zajęliśmy już dość pańskiego cennego czasu. Mam do pana tylko jeszcze jedną prośbę: proszę informować nas, jeśli będzie pan miał zamiar opuścić obóz — na przykład dziś wieczór. Na wypadek, gdyby pojawiły się jeszcze jakieś pytania, rozumie pan.
— Tak — skinął głową Stephen, nie mogąc pohamować podziwu dla przemysłowca, jak umiejętnie potrafi ujmować nieprzyjemne treści w gładkie sformułowania. — Oczywiście.
Zrozumiał, że jest już wolny, odwrócił się więc do wyjścia. Kaun nie zwracał już na niego uwagi, Wilford-Smith skinął mu jeszcze z roztargnieniem głową, pisarz i tak tylko wszystko obserwował. Nikt nie powiedział ani słowa, nim Stephen nie zamknął za sobą drzwi przyczepy.
Założyłby się o każdą sumę, że w tym samym momencie zaczęli o nim dyskutować.
Dwie potężne, połyskujące chromem ciężarówki manewrowały z trudem po parkingu, otoczone gromadą mężczyzn w szarych kombinezonach, wyglądających przy nich jak mrówki, którzy gwałtownymi ruchami ramion dyrygowali przesuwaniem obu kolosów w tył i w przód. Z rzucających się w oczy, gładko wypolerowanych rur wydechowych, strzelających ku niebu z prawej i lewej strony monumentalnych szoferek, wydobywały się ciężkie, szarobłękitne chmury spalin. Od dudnienia motorów drżała ziemia.
Wyżej, w sektorze trzecim, stali kopacze i z ciekawością spoglądali w dół. Ludzie w namiocie kuchennym mieszali w garnkach, w których gotował się obiad, lecz ich wzrok też zawisł na błyszczących srebrno monstrach. Co to znów może znaczyć? Nie było nikogo, kto nie zadawałby sobie takiego pytania.
Stephen Foxx zajął punkt obserwacyjny w pobliżu pierwszego rzędu namiotów. Na truckach nie było widać żadnych napisów, żadnej nazwy firmy, nic. Nawet po arabsku czy hebrajsku.
W końcu ustawiły się na pozycjach, które zadowoliły pilotujących je ludzi. Warkot motorów ustał, cisza, jaka nastąpiła, wprost kłuła w uszy. Ale pracowita gromada nie pozwoliła sobie na przerwę. Nie ociągając się, otworzyli tylne klapy wozów i rozpoczęli szybko i wprawnie rozładowywać: duże bębny kabla, drewniane skrzynie, zawierające niezwykłe przyrządy wykonane z ciemnego metalu, skrzynki z narzędziami, komputerowe monitory w masywnych stalowych obudowach.
Teraz wyglądało to naprawdę na inwazję Marsjan. Zupełnie jak w filmie. Po co to wszystko? Kim są te szare postacie, do diabła?
Stephen poczuł, że ktoś zbliża się do niego od tyłu, odwrócił na moment głowę. To Judith.
— Ten człowiek, który wszedł do kontenera na chwilę przedtem, nim ty wyszedłeś… wiesz, kto to jest? — spytała półgłosem.
Stephen odpowiedział nie odwracając się.
— Ten, który kontrolował nas wczoraj wieczorem? Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że to ktoś w rodzaju prawej ręki Kauna. Człowiek od mokrej roboty.
— Był przedtem w twoim namiocie.
— Ach. Ciekawe.
Milczała. Wyraźnie czekała, Stephen czuł, jak rośnie jej rozdrażnienie.
— Nie martwisz się, że mógł znaleźć twój papier? Stephen uśmiechnął się. Więc jednak jest jego wspólniczką. Drży o powodzenie planu. To dobrze.
— Nie — powiedział. — Nie znalazł go.
— Jak możesz być taki pewny?
— Ponieważ — zachichotał Stephen — schowałem go dziś rano w twoim namiocie.