Z nieplanowanych wcześniej badań sonarotomograficznych można wyciągnąć wnioski istotne dla dalszych prac wykopaliskowych (patrz załącznik II do Podsumowania). Wynika z nich, że sektory 3 i 19 nie spełniają nadziei, pierwotnie w nich pokładanych w oparciu o analizę zdjęć satelitarnych, natomiast w mającym kształt trapezu obszarze między sektorami 4, 5 a 6 stwierdzono struktury o niewyjaśnionej naturze, które należy zbadać metodami wykopaliskowymi.
(Przypis: W chwili, gdy sporządzana jest ta notatka, nie podjęto jeszcze decyzji, czy i kiedy wznowione zostaną prace w Bet Hamesh.)
Zrazu wyglądała jak każde inne wielkie miasto, gdy zbliżali się do niej mknąc po pozbawionych roślinności wzgórzach. Z ciemności wynurzały się domy i tablice z reklamami, linie wysokiego napięcia i uliczne lampy, obok nich przemykały oświetlone dziedzińce fabryk, markety i restauracje. W puste przestrzenie między domami wciskały się ciemne cyprysy. Stephen zauważył, że wszystkie budynki wyglądają na zbudowane z takiego samego biało-żółtego piaskowca, przez co całe miasto sprawiało wrażenie, jakby wykuto je z jednego skalnego bloku.
Odkąd minęli granicę miasta, George stawał się coraz mniej rozmowny. Stephen, siedzący za kierownicą, od czasu do czasu rzucał okiem na Judith, która miała wskazywać drogę. Lecz ona, ilekroć zauważyła jego spojrzenie, za każdym razem wyciągała dwa wyprostowane palce. Miało to znaczyć: trzymaj się głównej drogi.
Stephen tylko pobieżnie orientował się, jakie reguły obowiązują podczas szabatu — wiedział jedynie, że ma to jakiś związek z ciszą i z zakazem jakiejkolwiek pracy i że trwa od piątku wieczór do soboty wieczór, od zmierzchu do zmierzchu. Jednak droga okazała się zatłoczona bardziej, niż się spodziewał. Nie oczekiwał wprawdzie widoku wymarłego miasta, po którego pustych ulicach echem rozejdzie się warkot silnika jego samochodu, a ortodoksyjni mieszkańcy obrzucą go kamieniami, sądził jednak, że czeka go coś mniej więcej w tym stylu. Fakt, że wjeżdżają do miasta wtłoczeni w gęstą kolumnę samochodów, dość go zaskoczył.
I wtedy, właśnie w chwili gdy orzekł, że to w końcu tylko miasto jak każde inne, minęli łańcuch wzgórz i po raz pierwszy bez przeszkód ujrzeli panoramę śródmieścia. Z tylnego siedzenia dobiegło płynące z głębi piersi westchnienie.
— Jerozolima — szepnął z szacunkiem George. — Yerushalayim. Miasto pokoju…
Miasto pokoju, o które przez tysiąclecia stoczono więcej bitew niż o jakiekolwiek inne miejsce na ziemi, rozciągało się szeroko przed ich oczyma niczym połyskujący złotą nicią kobierzec, w który wprawiono niezliczone migocące światła i światełka, rozścielony w szerokiej dolinie, inkrustowany wąskimi minaretami i ciemnymi wieżami kościołów, ozdobiony mniejszymi i większymi kopułami, aż po miejsce, gdzie miasto ponownie wznosiło się ku Świątynnemu Wzgórzu, na którym jak na tronie spoczywała zapierająca dech najpotężniejsza kopuła, jedyna wykonana naprawdę ze złota: Kopuła Skały.
— Miasto na ziemi, lecz na pół w niebie — powiedział George drżącym głosem. — Tak mówiła zawsze moja babcia. I miała rację, naprawdę, miała rację…
— Teraz nie rozklejaj się — burknął Stephen. — Okay? George jakby go nie słyszał.
— Jerozolima, jestem w Jerozolimie, naprawdę! Stephen chciał już przywołać go do opamiętania nieco ostrzejszym tonem, gdy poczuł dłoń Judith na swojej. Zaskoczony spojrzał na nią, a ona uśmiechała się do niego tak łagodnie, jak nigdy wcześniej.
— Daj mu spokój — szepnęła cicho. — Jerozolima wzrusza każdego. Nawet ciebie.
— Mnie? Skąd ci to przyszło do głowy?
Uśmiechała się tylko. Uśmiechała się naprawdę słodko.
— Skądże, jestem zupełnie cool. Sam spokój — zapewnił ją Stephen. — Naprawdę, jestem najbardziej niewierzący wśród niewierzących. Mógłbym być wynalazcą ateizmu.
— W porządku. Na światłach w lewo.
Tego wieczoru również zebrali się w wozie Kauna. Nowy przybysz rozsiadł się szeroko w swoim fotelu, niby jakiś opasły Budda splótł grube dłonie na ogromnym brzuchu. Był może po pięćdziesiątce, ubrany w szary garnitur, pognieciony tak, jakby spał w nim kilka poprzednich nocy. Najwyraźniej nie przywiązywał też wagi do krawatów — w każdym razie kołnierzyk koszuli rozchylił szeroko pod suchą, żylastą brodą. Jego łysinka połyskiwała w świetle lampy, Eisenhardtowi wydawało się, że dostrzega opaleniznę.
Multimilioner dokonał wzajemnej prezentacji z elegancją doświadczonego salonowego lwa, wychwalając pisarza pod niebiosa, potem przedstawił nowego członka ich małego bractwa jako profesora Goutiére z Toronto, historyka na tamtejszym uniwersytecie i specjalistę z zakresu dziejów Palestyny.
— Bardzo mi miło — Eisenhardt uprzejmie skinął głową i pomyślał: a to ciekawe, do tej pory sądziłem, że to Wilford-Smith jest specjalistą od dziejów Palestyny…
Przez chwilę panowało pełne zakłopotania milczenie, które przełamał Kaun, bawiąc się znów w barmana. Goutiére, gdy nadeszła jego kolej, zażyczył sobie kanadyjskiej whisky — i proszę tyle, ile zmieści się do dużej szklanki. — Opróżnił potem tę szklankę tak łapczywie, że Eisenhardt poczuł mdłości od samego przypatrywania się.
— Więc — zapytał go w końcu Kaun — co sądzi pan o tej sprawie? Kanadyjczyk przez chwilę zastanawiał się, patrząc tępo przed siebie, nim odpowiedział:
— Muszę przyznać, że nie jestem jeszcze gotów wziąć tego wszystkiego za dobrą monetę — stwierdził w końcu dudniącym basem. — Będę się na razie tylko starał rozumować tak, jakbym wierzył w tę niedorzeczną historię. No i będę pewnie potrzebował jeszcze wiele szklaneczek pańskiej, wyśmienitej zresztą, whisky, żebym zdołał przytłumić mój krytycyzm.
— Tego nie zabraknie — odparł Kaun, ponownie napełniając mu szklankę.
— Dziękuję. — Ale teraz tylko wziął szklankę w dłonie, nie pijąc z niej. Najwyraźniej pierwsza nie przestała jeszcze działać.
Znów przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Wszyscy patrzyli na historyka, jakby zmienił się w ucieleśnioną wyrocznię. Klimatyzacja cicho szemrała, czasem, gdy ktoś zakładał nogę na nogę, rozlegało się stłumione piskliwe skrzypnięcie skóry foteli.
— Chciałby pan wiedzieć — odpowiedział wreszcie Kanadyjczyk, nie odrywając nieruchomego wzroku od wyściełanej mahoniową boazerią, dźwiękoszczelnej, chroniącej przed upałem ściany — gdzie jest kamera? Magnat medialny przytaknął.
— Właśnie.
— Gdzie ktoś mógłby zakopać coś w czasach Jezusa, żeby mieć pewność, iż za dwa tysiące lat będzie można tę rzecz wykopać nieuszkodzoną.
— Dokładnie. Historyk westchnął głośno, zabrzmiało to niemal komicznie.
— Trudno powiedzieć. Kaun uśmiechnął się łagodnie.
— Gdyby było łatwo, zrobilibyśmy to sami.
— Izrael jest bardzo duży…
Eisenhardt zauważył, że teraz uśmiecha się także Wilford-Smith.
Profesor z Toronto łyknął cieczy z trzymanej w dłoni szklanki, wypuścił powietrze z donośnym świstem, o którym trudno byłoby orzec, czy świadczy o rozkoszach smaku, czy o wewnętrznym napięciu, po czym oznajmił:
— Muszę to przemyśleć.
Wzrok, jakim obrzucił go w odpowiedzi Kaun, zdradził, z jakim trudem zachowuje opanowanie. O Boże! Ściągnąłem tu sobie na głowę zdebilałego alkoholika! Zdawało się mówić to spojrzenie. W tej chwili przypomniało mu się, że przecież obarczył tym problemem już jedną specjalistyczną głowę i odwrócił się do pisarza, nie kryjąc kiełkującej nadziei.
— Panie Eisenhardt, pan myślał o tym już przez cały dzień. Czy doszedł pan do jakichś wniosków? Eisenhardt smutno spojrzał na magnata. Nie było rady, musiał zadać mu ten cios.
— Tak — oznajmił więc. — Sądzę, że kamera, której szukamy, nie istnieje.
Zatrzymali samochód na poboczu, w pobliżu bramy w starych murach miejskich, wyglądającej na wybitą w nowszych czasach. Sam mur prześwitywał zza drzew i palm jasną, wysoką jak kilkupiętrowy budynek ścianą ze ściśle spojonych ciosanych kamieni.
— I jesteś pewny, że poradzisz sobie z powrotem sam? — spytała jeszcze raz Judith.
— Tak, jasne — zapewnił George. — Są przecież taksówki. Ostatecznie złapię okazję. — Uniósł kciuk. — Hej, przejechałem stopem pół Ameryki!
— Więc dobrze. Tam jest Nowa Brama. Przejdziesz przez nią i pójdziesz prosto, aż napotkasz szeroką przecznicę. Skręcisz w lewo i po około dwustu metrach dojdziesz do Bazyliki Grobu. Może to nawet dwieście pięćdziesiąt metrów, zresztą będzie tabliczka.
Przyglądała się szczupłemu Meksykaninowi, który już na nią nie patrzył. Stanął obok samochodu, oddychał głęboko, jakby pragnął wchłonąć tę chwilę każdym calem skóry, nie odrywając wzroku od potężnych murów otaczających jerozolimskie Stare Miasto, niezmiennie od wieków.
— George? Wszystko w porządku? — upewniła się.
— W porządku — skinął głową. Przez moment wyglądał, jakby miał się zachwiać, ale obrócił się tylko jeszcze raz do nich, chyba z trudem, pochylił się ku Judith, wziął jej dłoń i delikatnie ją pocałował. — Dziękuję. Ogromnie dziękuję. I tobie też, Stephen, wielkie dzięki.
To mówiąc odszedł, wolnym, tanecznym krokiem. Można by niemal pomyśleć, że brama przyciąga go z magiczną siłą, a gdy zniknął w jej ciemnym otworze, wyglądało, jakby go połknęła.
— Ale dziwoląg — skomentował Stephen, gdy ruszyli w dalszą drogę.
Jego argumenty zrobiły zadziwiająco małe wrażenie. Gdy przedłożył im swoje rozumowanie — mianowicie, że nie wysłano by w przeszłość pojedynczej osoby, lecz cały zespół, i że ten zespół, nawet gdyby z jakiegoś powodu musiał zostawić jednego ze swoich członków, z pewnością wracając w przyszłość zabrałby ze sobą kamerę i przede wszystkim nagrania — patrzył im w oczy, odnosząc wrażenie, że jego wywody niezbyt ich interesują, a nawet, że się nimi bawią. Jakby wiedzieli lepiej. W taki sposób patrzyli na niego rodzice, gdy w wieku pięciu lat wpadł na pomysł, że mogliby sami rysować dla siebie banknoty, żeby tatuś nie musiał tyle pracować.
Eisenhardt czuł, jak wzbiera w nim złość. Jeśli czegoś nie znosił, to właśnie tego rodzaju protekcjonalnego pobłażania, owego Gadaj sobie, gadaj! I gdyby przyszło mu na myśl coś, co mógłby im powiedzieć, coś naprawdę wstrętnego, podłego, raniącego, to by to powiedział. Ale nie mógł niczego wymyślić, więc zamilkł bezradnie i czekał, czy ktoś z nich skomentuje jego tyradę. Tym kimś okazał się profesor Wilford-Smith. Oznajmił:
— Jestem pewien, że ta kamera istnieje — powiedział to łagodnym, cichym głosem dziadka pouczającego wnuka.
Zaś John Kaun, władca wartego miliony konsorcjum, skinął tylko przytakująco i dodał:
— Tak. Jestem głęboko przekonany, że ona gdzieś tu jest.
Tylko profesor Goutiére się nie odezwał. Patrzył wprawdzie na nich, wydawało się jednak, że nic z rozgrywających się tu wydarzeń do niego nie dociera. Powodem było może to, że właśnie się zastanawiał, jak to wcześniej zapowiedział. A może powodem była dobra kanadyjska whisky.
— Ale przecież wyjaśniłem panom właśnie, dlaczego jest wysoce nieprawdopodobne, by… — wybuchnął Eisenhardt.
— Peter — przerwał mu Kaun z czarującą uprzejmością — widzę, że zadaje pan sobie wiele trudu, żeby przemyśleć problem naprawdę z każdej strony, ale nie potrzebujemy tego rodzaju wniosków. Nie chcemy niczego, co zmniejszy naszą motywację. Niewątpliwie, to wszystko, co pan mówi brzmi logicznie. Ale w rzeczywistości istnieją tylko dwie możliwości — albo kamera gdzieś tutaj jest, albo jej nie ma. Nie ma możliwości, żeby stwierdzić to na pewno. Jeśli istnieje, i tak znaleźć ją będzie niezwykle trudno. Jeśli jednak zaczniemy sądzić, że ona w ogóle nie istnieje, to jakbyśmy poddali się bez walki. A ja się nigdy nie poddaję, rozumie pan?
Eisenhardt spojrzał na milionera wzrokiem kompletnego dyletanta. Cóż za punkt widzenia! Teraz tylko nie zacząć krzyczeć.
— Chcę jedynie powiedzieć — zaczął jeszcze raz, rozkładając ramiona w błagalnym geście — że możemy zmarnować wiele czasu i pieniędzy na poszukiwania, które…
— Ja — natychmiast skorygował go Kaun. — Ja zmarnuję pieniądze. To moje pieniądze. To wszystko tutaj — ruch ręki był szybki, ale jednoznacznie obrysował wóz, w którym się znajdowali, pozostałe wozy, namioty, wolontariuszy, przyrządy, po prostu wszystko — jest za moje pieniądze. Czy uważam to za marnotrawstwo, czy za inwestycję z wkalkulowanym ryzykiem, to wyłącznie moja sprawa. To było bez sensu. Eisenhardt poczuł, jak coś w nim bezsilnie oklapło, i opadł na fotel.
— Tak — stwierdził drętwo. — Okay. Naturalnie.
— Niezależnie od tego — kontynuował Kaun — wydaje mi się, że swojej argumentacji nie przemyślał pan do końca.
Eisenhardt tylko uniósł brwi.
— To znaczy?
— Mówi pan, że nie wysłano by w przeszłość pojedynczej osoby, tylko całą ekipę filmową. To brzmi prawdopodobnie. Cóż, widzi pan — stale wysyłam ekipy filmowe w różne zakątki ziemi, przeważnie w dość niebezpieczne okolice. I czasem się zdarza, że taka ekipa kogoś traci — dojdzie do porwania, ktoś go uwięzi, ulegnie wypadkowi, zostanie zabity. To zdarza się każdego roku, czasem kilkakrotnie. I jak pan myśli, co robię w takim przypadku?
— Nie mam pojęcia.
— W żadnym razie nie robię jednego — nie zostawiam go tam, gdzie jest. Poruszam niebo i ziemię, żeby odzyskać tego mężczyznę czy kobietę. Pertraktuję, błagam, przekupuję, grożę, jeśli mogę — ale robię wszystko, żeby sprowadzić tego człowieka z powrotem do domu, obojętnie, czy jest ranny, czy martwy, czy czymś zawinił, i robię to nie licząc się z kosztami. W sumie zginęło na służbie siedmiu moich pracowników, ale wszyscy są pochowani w ojczyźnie. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć? Powieściopisarz powoli skinął głową, mimowolnie pod wrażeniem zaangażowania, z jakim mówił Kaun. I był skłonny mu wierzyć. Jeśli zaś tylko grał, to marnuje swój aktorski talent.
Do tego miał rację. Eisenhardt był wściekły, że musi to przyznać. Może jednak nie bez przyczyny Kaun był milionerem, a on tylko pisarzem, który nie wie, jak spłacić raty za swój szeregowy domek.
— Zabraliby go — przytaknął. — Nawet, gdyby mu się coś stało. — Może też wędrowcy w czasie zjawiliby się ponownie na moment przed wypadkiem, by mu zapobiec. Chociaż w ten sposób wkraczali znowu na teren osławionych paradoksów. Bo jak by to miało działać? Załóżmy, że jeden z podróżników doznaje wypadku, w którym ginie. Jego koledzy przenoszą się wstecz w czasie, przed wypadek, i go udaremniają. Jeśli jednak wypadek się nie zdarzy, to nie mają powodu, żeby odbywać tę krótką wycieczkę, skutkiem czego nie zapobiegają wypadkowi i jednak do niego dochodzi. Więc cofają się w czasie — i tak dalej.
Jakkolwiek to się odbyło, teraz można tylko snuć jałowe spekulacje.
— Nawet, jeśli ktoś z hipotetycznego zespołu zakochał się tam na miejscu — ciągnął dalej Kaun — to można by zabrać tę młodą kobietę w przyszłość. Z pewnością byłoby to bezpieczniejsze, niż zostawiać w przeszłości kogoś, kto zna historię następnych dwóch tysięcy lat.
— Przeskoczenie dwóch tysięcy lat — zastanowił się Eisenhardt — oznaczałoby szok kulturowy, niełatwy do pokonania…
— Ależ gdzie tam, przeszły przez to miliony ludzi w krajach rozwijających się. Widział pan już kiedyś siedemdziesięcioletniego aborygena przy nowoczesnym komputerze? A ja tak. Proszę mi wierzyć, człowiek z roku zerowego łatwiej dostosuje się do naszych dzisiejszych warunków, niż na odwrót — Kaun niechętnie potrząsnął głową. — Nie mówiąc o tym, że jest jeszcze niemało okolic, gdzie żyje się wciąż tak samo, jak przed dwoma tysiącami lat.
— I nawet gdyby, obojętnie z jakiej przyczyny, został on w przeszłości — wtrącił się profesor Wilford-Smith — z jakiego powodu mieliby zostawiać mu instrukcję obsługi kamery, a nie samą kamerę?
Pisarz zastanowił się chwilę. Jeszcze raz przebiegł w myśli swoje argumenty. Popołudniowe przemyślenia. Było jeszcze coś…
— Zadałem sobie pytanie — zastanawiał się głośno — czy, jeśli rzeczywiście w przeciągu kilku lat zostałyby wynalezione podróże w czasie, nie doprowadziło by to nieuchronnie do rozwoju turystyki w przeszłość. Zważywszy, jak ukształtowany jest nasz gatunek, turyści jeździliby na pola bitew w Jugosławii, z pewnością znaleźliby się ludzie, którzy z rozkoszą stanęliby w ogniu decydujących walk drugiej wojny światowej. Inni chcieliby spotkać Mozarta albo Goethego. W całych dziejach kłębiliby się przybysze z przyszłości. Źródła historyczne pełne byłyby doniesień o ludziach, którzy słabo opanowali język, nie kultywują tradycji ani rytuałów, ubierają dziwaczne stroje i używają tajemniczych narzędzi. O złoczyńcach, popełniających przestępstwa i w tajemniczy sposób znikających. Seksturyści byliby prawdziwą plagą. Z pewnością opowiadano by o przybyszach nie wiadomo skąd, robiących wątpliwe interesy, skupujących w wielkich ilościach obrazy nikomu nieznanych malarzy, którzy sławę i uznanie zdobędą dopiero za kilka dziesiątek lat, na przykład. Jednak nic takiego się nie dzieje. Nie napotyka się takich doniesień. Pojawia się pytanie, dlaczego?
Kaun z uznaniem pokiwał głową.
— Może podróże w czasie będą podlegać ścisłej państwowej kontroli, podobnie jak produkcja broni atomowej — zastanawiał się dalej Eisenhardt. — Może podróże w przeszłość, podobnie jak loty na Księżyc, okażą się tak drogie i pracochłonne, że nie rozwinie się turystyka. Może powstanie coś w rodzaju policji czasu, uniemożliwiającej wszelkie wybryki. Może też istnieje fizyczne wytłumaczenie… — Poczuł w duszy coś podobnego do trzasku. Jakby właśnie w tym momencie złamało się jego przekonanie, że podróże w czasie są w realnym świecie niemożliwe. Tak, naprawdę. Zaczął wierzyć. Odczuł niepokój na skutek doświadczenia, że wszystkie przekonania, nawet te uważane za niezmienne i prawdziwe, mogą się zmienić.
— Mianowicie? — spytał w napięciu Kaun.
— Może — powiedział powoli Eisenhardt — dojdzie do odkrycia praw rządzących podróżami w czasie i jedno z tych praw będzie brzmiało, że poruszać się można tylko w jednym kierunku. W przeszłość. Będzie można przenosić się w przeszłość, lecz bez możliwości powrotu w czasy, z których się przybyło. Co zresztą wystarczyłoby, żeby świat, jaki znali, uległ gruntownej zmianie. Ludzie przenosiliby się tydzień wstecz i skreślali właściwe liczby na kuponie toto-lotka. Dla milionowej wygranej wytrzymaliby parę dni w towarzystwie samych siebie. A co z zapobieganiem wypadkom post factum? Co z wszystkimi paradoksami pętli czasu, które przecież nie straciłyby racji bytu?
— Dlatego nie będzie turystyki w przeszłość, nigdy, nawet za dziesięć milionów lat. Tylko pojedyncze osoby, udające się w podróż bez powrotu, romantycy, uciekający w stare dobre czasy. Ochotnicy, skłonni poświęcić życie dla nauki.
Profesor Wilford-Smith skinął głową.
— I jednego z nich znaleźliśmy.
Na Muzeum Rockefellera składał się duży, graniczący z parkiem kompleks, wchodzącą w jego skład charakterystyczną ośmiokątną wieżę widać było z daleka. Od Nowej Bramy nie musieli już długo jechać, jeszcze kawałek szeroką ulicą wzdłuż murów Starego Miasta, której nazwa zmieniła się z ulicy Ha-Tsankhanim na ulicę Sułtana Sulejmana. Stephen zatrzymał się na wielkim, opustoszałym parkingu przed muzeum, wyjął telefon komórkowy i wybrał numer, który dostał od Yehoshui.
— Jesteśmy — powiedział, gdy zgłosił się przyjaciel. Usłyszał westchnienie.
— No, nareszcie. Poczekajcie, zaraz wyjdę.
— Właściwie myślałem, że wejdziemy do środka.
— Tak, jasne. Miałem na myśli, że wam otworzę. Stephen uśmiechnął się.
— Czekamy.
Czekali. Kilka nisko umieszczonych lamp ukrytych między zaroślami i w trawie ledwie rozjaśniało półmrok na rozległej asfaltowej przestrzeni. Szeroki chodnik prowadził do przeszklonego wejścia, pogrążonego w kompletnych ciemnościach.
— Zdaje ci się, że dziś wieczorem będziemy tu tworzyć historię, co? — zapytała bez uprzedzenia Judith. Nie spojrzała przy tym na niego.
Stephen przyglądał się jej charakterystycznemu profilowi, odcinającemu się na mrocznym tle jak wycięty nożyczkami kontur.
— Przynajmniej tego nie wykluczam — stwierdził.
— A potem?
— Potem?
— Co zrobisz potem? To znaczy, gdy już stworzysz historię?
— Nie mam pojęcia. — Zdawało mu się, że zauważył jakiś ruch przy bramie wejściowej, ale najwidoczniej się mylił, gdyż nikt do nich nie wyszedł, nie zamachał, nic w tym rodzaju. — Twój brat wcale się nie śpieszy.
Judith milczała. Ze stygnącego silnika dobiegł ich jakiś stukot.
— Hej — zawołał w końcu Stephen — nareszcie zrozumiałem. Uważasz mnie za zgrywusa cierpiącego na przerost ambicji i nie wierzysz, że znajdziemy tu dzisiaj cokolwiek, co by miało jakieś znaczenie. Okay. Ostatecznie pewnie okaże się, że masz rację. Ale nim to nastąpi, pozwolisz mi się bawić, mam rację? Westchnęła, potem mruknęła:
— Nie. Ja nie tylko w to nie wierzę. Ja się tego wręcz obawiam.
Przestraszyli się śmiertelnie, gdy znienacka ktoś zapukał w szybę. Był to Yehoshuah, któremu udało się w jakiś sposób niezauważenie podejść do samochodu od tyłu. Stephen, zdenerwowany pokręcił korbką i opuścił szybę.
— Yehoshuah, ty wariacie — burknął. — Chcesz nas zamordować?
— Och — uśmiechnął się ten promiennie — przestraszyłem was?
— Przestraszyłeś? Postarzałem się o kilka lat. Przez cały czas czekaliśmy, aż wyjdziesz z tamtej bramy, a ty zakradasz się i znienacka pukasz w szybę…
— W nocy brama główna ma włączony alarm. Trzeba wejść bocznym wejściem. Nocny stróż nie musi przecież wiedzieć, że tu jesteśmy. — Yehoshuah machnął ręką w kierunku zarośli, w których niezbyt gęstym cieniu zaparkowali. — Dobrze stanęliście, to tylko kilka kroków.
Stephen niósł teraz torbę Judith, idąc za jej bratem wąską ścieżką wijącą się wśród ozdobnych krzewów. Płożące się gałęzie chrzęściły łagodnie pod ich stopami. Dotarli do drzwi położonych około metr poniżej poziomu piaszczystej ziemi, prowadziło do nich kilka stopni. Yehoshuah zabrzęczał pękiem kluczy i rzucił:
— Chodźcie! — I wkroczyli za nim w mrok.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, rozbłysło światło. Znaleźli się w pomieszczeniu przypominającym niewielki, zakurzony magazyn. Wokół nich stały niezliczone mniejsze i większe drewniane skrzynie, wszystkie starannie obite gwoździami i opisane po hebrajsku, częściowo przykryte pokrowcami, na których zgromadził się nietknięty kurz wielu lat, o ile nie całych dziesięcioleci.
Nie mieli wiele czasu na rozglądanie. Yehoshuah ponaglił ich ruchem ręki, zgasił światło. Wspięli się schodami do góry, przeszli przez kolejne drzwi, znaleźli się w jednej z sal ekspozycyjnych, oświetlonej jedynie światełkiem awaryjnym — było to duże, chłodne pomieszczenie, w którym każdy ich krok rozbrzmiewał donośnym echem. Stephen mimowolnie wstrzymał oddech, mijając szklane witryny, ustawione długimi rzędami jedna obok drugiej. Wystawiono tu niezliczone stare monety i naczynia ceramiczne; kości, ozdoby z brązu, złota i srebra, fragmenty zwojów papirusu i zwietrzałe skórzane elementy obuwia lub odzieży. Obok stały tablice z obszernymi informacjami w trzech językach, było jednak za ciemno na czytanie.
— Prosto, tędy — mruknął Yehoshuah i zdawało się, że z kątów szepcze dalekie echo jego głosu: tędy… tędy… tędy…
Wysokie drzwi skrzypnęły cicho, lecz w ciszy nocnego muzeum ten dźwięk szarpnął ich nerwy, wyszli na surowo urządzony hol, którego jedyną ozdobą było niewielkie popiersie założyciela fundacji, Johna D. Rockefellera. Kolejnymi schodami zeszli ponownie do piwnicy i wreszcie dotarli do laboratorium. Jaskrawe światło jarzeniówek wydobyło z mroku chłodne blaty długich stołów. Stały przy nich w nieregularnych odstępach krzesła, tu i ówdzie widoczne były rozpoczęte prace konserwatorskie. Nie brakowało szkieł powiększających, zamocowanych na długich ruchomych ramionach. Na regale ponad stołami tłoczyły się szklane butelki z chemikaliami — wszelkich możliwych rozmiarów, niektóre brązowe, inne przezroczyste, opatrzone etykietami, starannie opisanymi odręcznym pismem. Na stojaku obok zlewu ustawiono do suszenia wanienki, w małych miseczkach leżały pęsety każdej wielkości i rodzaju, najrozmaitsze skalpele, małe i duże pędzle, igły, cieniutkie metalowe dłuta i mnóstwo narzędzi, jakich Stephen nie widział jeszcze nigdy w życiu.
— Więc — zaczął Yehoshuah, a wyraz jego twarzy nieomylnie zdradzał rozterkę, czy ma się cieszyć, czy obawiać — jesteśmy.
— Tak — przytaknął Stephen i postawił torbę na pustym miejscu. — Na to wygląda.
George Martinez znalazł Bazylikę Grobu Świętego z jej potężną kopułą, jednak już zamkniętą. Tak jak się spodziewał. Oparłszy czoło o chłodny metalowy portal stał dłuższą chwilę i próbował ogarnąć myślą swoje szczęście. Jest tutaj! Dotarł do miejsca, w którym Zbawiciel został złożony do grobu, by triumfalnie z niego powstać, manifestując w ten sposób zwycięstwo światła nad mocami śmierci. Działo się to przed dwoma tysiącami lat, a teraz jest tutaj on, George Martinez z Bozeman, Montana. Gdy tak stał w ciszy, próbując pojąć tę tajemnicę, wydało mu się, że całe jego dotychczasowe życie było tylko przygotowaniem do tej chwili, jakby musiał przejść przez wszystkie kręte i zawiłe drogi i dróżki tylko po to, by w końcu dotrzeć tutaj. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tak stał — pół godziny, godzinę, czy może tylko dziesięć minut. Czas nie grał roli. Gdy ponownie się wyprostował, czuł się całkowicie odmieniony, wypełniony wewnętrznym spokojem i zgodą, pełen wdzięczności. Odmieniony wydał mu się też świat wokół, zdawał się świecić i promieniować, kolory były jakby intensywniejsze, ciemność ciemniejsza a światło jaśniejsze. Wszystko było takie, jakie powinno być. Dotarł do źródła.
Oczywiście, potem zabłądził. Z drugiej strony trudno powiedzieć, że zabłądził, skoro właściwie błąkał się bez celu. Wędrował po wąskich, wysokich zaułkach Starego Miasta, spoglądał do góry na okratowane okna nad kruszącymi się gzymsami, pozwalał, by wabiły go mętne, jakby osłabłe ze starości lampy tlące się w stęchłych, ciasnych niczym tunele uliczkach, gdzie wzniesione przed setkami lat ściany pokryto dziką plątaniną kabli. Tu i ówdzie natykał się na ludzi: kobiety o głowach wstydliwie osłoniętych chustami, Arabów w białych burnusach i turbanach na głowie. Ignorowali go, co najwyżej obrzucali obojętnym spojrzeniem. Wszyscy co do jednego wyglądali pięknie. Mijał żelazne rolety, zamknięte drzwi i mężczyzn, siedzących na kamiennych ławkach pod łukami tuneli i w milczeniu palących papierosy.
Panował spokój.
W pewnej chwili odkrył małą żeliwną tabliczkę, przybitą do jednej ze ścian, na której widać było jedynie prosty, wykonany dużymi literami napis VII ST. Poniżej zamocowano jeszcze jedną metalową tabliczkę i George musiał zapalić zapalniczkę, by odcyfrować znajdujący się na niej napis.
Była to, jak informował angielskojęzyczny tekst, siódma stacja Drogi Krzyżowej Chrystusa. Miejsce, gdzie Jezus po raz drugi upadł pod ciężarem krzyża, który kazano mu własnymi rękami zanieść na wzgórze Golgoty.
George z niedowierzaniem patrzył na ziemię. Zamocowane kamienne płyty, na nich koleiny wyżłobione przez setki lat.
Nagle, z kilkusekundowym opóźnieniem, jakby owa myśl niczym wahadło musiała najpierw odchylić się w przeciwnym kierunku i nabrać impetu, dotarło do niego z całą mocą. Tutaj? W tej wąziutkiej uliczce?
Gdy stanął na jej środku i rozłożył ramiona, mógł dotknąć obu murów, po prawej i po lewej stronie. Tam, skąd pochodził, szersze mieli nawet kanały ściekowe.
To dokonało się tutaj. Stali po prawej i po lewej stronie, szydzili z niego, gdy szedł w swej cierniowej koronie, uginając się pod ciężarem olbrzymiego krzyża, osłabiony męką tortur, przesłuchania, biczowania. Pluli na niego i szydzili w drodze na miejsce kaźni.
Szedł tą uliczką.
Tej ziemi dotykały stopy Zbawiciela.
George padł na kolana, dotknął bruku.
Jego pot i jego krew skropiły tę ziemię. George’owi zdawało się, że jeszcze je wyczuwa dotykiem.
Ryan zakończył obchód obozu i stał teraz przy wozie zamieszkiwanym przez swego szefa. Z okien pokoju konferencyjnego prześwitywało nieco światła, lecz nic nie było słychać. Warta przy sektorze czternastym właśnie zmieniła się; to być może już ostatnia noc, gdy trzeba strzec miejsce znaleziska.
Panował spokój.
Spokój niemal niestosowny, biorąc pod uwagę, co tu znaleziono.
Spokojnie obracał głową we wszystkie strony, wciągając powoli powietrze przez rozdęte skrzydełka nosa. Niczym nie pachniało. To zresztą był tylko taki jego tik, stare przyzwyczajenie, gdy był czymś zajęty. Gdy instynkt mówił mu, że coś jest nie w porządku.
Jeszcze raz przewijał przed swym wewnętrznym okiem taśmę z wydarzeniami tego dnia, jeszcze raz myślał o tym, co słyszał i widział i co mu powiedziano, wyczuwając dokładnie, gdzie coś nie gra, gdzie odzywał się niepozorny, cichy głos, wołający: — Zaraz, zaraz? A co to?
Tak. Było coś niepokojącego.
Sprężystym jak u kota, gwałtownym ruchem odwrócił się i ruszył w kierunku stojącego naprzeciw wozu, w którym znajdowała się centrala całego ich przedsięwzięcia. Pracowano tutaj dzień i noc, a drzwi były stale zamknięte. Ryan miał oczywiście klucz, a w jego dłoni klucze nigdy nie brzęczały.
Wóz był urządzony równie spartańsko i funkcjonalnie, jak komfortowo wyposażono pozostałe. Stały tu tylko stoły i krzesła, szafy na dokumenty, komputery, aparatura do wideokonferencji, telefony satelitarne, w ogóle mnóstwo telefonów. Ryan skinieniem głowy pozdrowił mężczyznę siedzącego przy pulpicie z monitorami telewizyjnymi i nadajnikiem radiowym, mającego przed sobą gruby brulion, w którym od czasu do czasu coś notował. Głębiej w tyle, przed monitorem siedziała kobieta, śledziła notowania giełdowe i czasem cichym głosem mówiła coś do mikrofonu, umieszczonego na druciku przed jej ustami. Była maksymalnie skoncentrowana i zignorowała Ryana: prawdopodobnie nawet nie zauważyła jego wejścia.
Ryan zdjął z regału segregator i siadł z nim przy stole, na którym stał telefon. Aparat miał szary kolor, co w przyjętym systemie barw oznaczało, że jest podłączony do sieci telefonicznej kraju, w którym się aktualnie znajdują. Otworzył segregator, przekartkował listę wolontariuszy, prowadząc wskazujący palec po kolumnie z nazwiskami odszukał nazwisko Judith Menez. Wtedy przesunął palec w bok i zatrzymał go na numerze telefonu.
Przysunął bliżej telefon i wybrał numer. Musiał długo czekać, aż ktoś się zgłosi. Odezwał się głos starszej kobiety, cichy i nosowy, nie zrozumiał, co właściwie powiedziała.
— Pani Menez? — upewnił się.
— Ken — odpowiedziała. Ryan nie znał hebrajskiego, ale to znaczyło Tak, tyle zdążył się już zorientować.
— Czy mówi pani po angielsku? — spytał powoli i wyraźnie. Krótka przerwa.
— Tak — rozległo się potem. — Trochę, Zabrzmiało to jak „odrobinę”.
— Czy mogę mówić z pani córką, Judith? — spytał Ryan. Znów musiała się zastanowić.
— Nie, niestety. Ona jest… nie ma jej.
— Czy pani wie, gdzie ona jest?
— Pracuje. Na… wykopaliskach — Naprawdę musiała się natrudzić, żeby znaleźć właściwe słowa.
— Czy nie miała odwiedzić pani dziś wieczorem? Długa przerwa. Potem — Przepraszam…?
Ryan nabrał głęboko powietrza. Nie zrozumiała go.
— Dziś wieczorem — powtórzył jeszcze raz, bardzo powoli — Judith chciała panią odwiedzić. Tak mi ktoś powiedział.
— Judith? Nie. Nie ma jej tutaj. Ona pracuje.
— Nie przyjedzie dzisiaj?
— Nie.
No dobrze. Wiedział właściwie już dosyć. Judith Menez powiedziała, że razem ze Stephenem Foxxem są zaproszeni do jej matki, a ta najwyraźniej nic o tym nie wie.
Nieoczekiwanie w profesora z Kanady wstąpiło życie, do tej pory nieobecny duchem zwisał z fotela, zaglądając coraz głębiej w swoją szklankę. John Kaun ze zrezygnowaną miną dolewał mu posłusznie, ilekroć Goutiére unosił puste naczynie. Raptem wyrzucił do przodu wolną dłoń, chwycił album leżący na biurku Kauna i uniósł go w górę, z trudem utrzymując się we w miarę wyprostowanej pozycji. Na stronie tytułowej przedstawiono zdjęcie, ukazujące panoramę Wzgórza Świątynnego widzianą z Góry Oliwnej, ze złotą Kopułą Skały w centrum, za nią w tle rozciągało się Stare Miasto. Zdjęcie reprodukowane prawdopodobnie w niezliczonych przewodnikach.
— Muszę — wystrzelił profesor Goutiére — opowiedzieć panom coś o Wzgórzu Świątynnym. Albo, jeśli panowie już to wiecie, przypomnieć wam o tym.
— W jakim celu? — zainteresował się Kaun.
— Zaraz panowie zobaczą. Z pewnością wiecie, że Żydom nie wolno wchodzić na Wzgórze Świątynne — lecz czy wiecie, dlaczego? — Nie zaczekał na ewentualną odpowiedź. — Przeważnie sądzi się, że zabronili im tego po wsze czasy muzułmanie, gdy w roku 632 zdobyli miasto, ale to nieprawda. To ich własna tradycja im tego zakazuje. A to dlatego, że Wzgórze Świątynne wznosi się, jak wiadomo, na ruinach świątyni herodiańskiej — a więc, pozwolę sobie wtrącić, świątyni, w której przebywał Jezus z Nazaretu — zbudowanej z kolei na ruinach świątyni Salomona, o której jest mowa w Starym Testamencie i która musiała być niewyobrażalnie kolosalną budowlą. Jako że dziś nie wiadomo już dokładnie, gdzie na tym terenie znajdowało się wówczas Święte Świętych, do którego wstęp pod karą śmierci i wiecznego potępienia zabroniony jest wszystkim za wyjątkiem najwyższego kapłana, religijny Żyd przez ostrożność nie wchodzi w ogóle na to wzgórze. Wiercił się niespokojnie na fotelu, jakby wciąż nie mógł znaleźć pozycji, w której dałoby się jako tako wytrzymać.
— Zresztą historycy są raczej pewni — mówił dalej — że Święte Świętych musiało znajdować się mniej więcej w miejscu, gdzie dziś jest fontanna Sabil Kait Beja, nieco na południowy zachód od meczetu Skały.
— Więc? — wyrwało się Kaunowi, który, podobnie jak pozostali, nie miał pojęcia, do czego zmierza Kanadyjczyk.
— Szczególną cechą Placu Świątyni jest fakt — kontynuował Goutiére bełkotliwie — że jest świętością zarówno dla Żydów, jak i dla muzułmanów. Żydzi oczekują, że pewnego dnia przybędzie tu Mesjasz, a dla muzułmanów jest to trzecie co do świętości miejsce po Mekce i Medynie, ponieważ stąd właśnie kiedyś Mahomet wyrwał się na jeden dzień do nieba. Nazywają swoją świątynię Haram Asz-Szarif, co znaczy mniej więcej „doskonała świętość” — przerwał i przez chwilę sam przyglądał się okładce albumu.
— I jest doskonała, na Boga. W całej Jerozolimie nie znajdziecie wspanialszej budowli. Kopuła Skały jest wyjątkowo piękna — ceramiczne płytki, którymi wyłożono zewnętrzne ściany, arabeski i mozaiki wewnątrz kopuły… Była wzorem dla Bazyliki świętego Piotra w Rzymie, wiedzieliście o tym? Jest wprost nieziemska. Ale przede wszystkim stanowi symbol, potężny polityczny symbol dla islamu. A to z powodu przyczyny, dla której Allach przemówił do Mahometa: uczynił to, gdyż wcześniejsze religie — judaizm, chrześcijaństwo — nie spełniły swego zadania. Powołaniem islamu jest zastąpić pozostałe religie. Znajdujące się na placu Świątyni złota kopuła meczetu Skały i srebrna meczetu Al-Aksa rozumiane są jako widzialny dowód na to, że islam odniósł historyczne zwycięstwo i muzułmanie są dziedzicami starotestamentowego przymierza z Bogiem.
Kaun wziął butelkę whisky, odstawił ją z powrotem do lodówki i dobitnie zatrzasnął drzwiczki.
— Sądzę — oznajmił stanowczo — że fakty te są nam z grubsza znane, a jeśli nawet nie, to nasze zainteresowanie dla nich jest czysto teoretyczne. Chyba że wyjaśni pan, jaki widzi pan związek z poszukiwaniami wiadomej kamery.
— Ach tak — Goutiére odłożył album, jeszcze raz zmienił pozycję w fotelu, który najwyraźniej był mu bardziej niż niewygodny, i trwało kilka mgnień oka, nim znalazł odpowiednie słowa. — Jeśli słuszna jest pańska teoria na temat tej kamery i dzielnego naukowego kamikadze, który w przewidywalnej przyszłości uzbrojony w nią wyruszy w przeszłość, chcąc sfilmować Jezusa… — patrzył przy tym na Eisenhardta, jakby to on był najbardziej zajadłym rzecznikiem tej teorii. — Ach, możemy przecież zacząć z drugiej strony: Może pewnego, niezbyt odległego dnia przyjdzie do mnie młody człowiek i zapyta, gdzie należałoby ukryć pewien przedmiot w Palestynie, w roku, powiedzmy, trzydziestym piątym, by móc być zupełnie pewnym, że po dwóch tysiącach lat znajdzie się go tam w nienaruszonym stanie. Prawda, że w istocie jest to właśnie pytanie, na które odpowiedzi szukamy?
Kaun skinął głową.
— Dokładnie.
Kanadyjski historyk był wprawdzie pijany, ale do tej pory nie ograniczyło to, zdaje się, jego zdolności logicznego myślenia.
— Odpowiedziałbym spontanicznie: niech pan zakopie swój przedmiot gdzieś na pustyni, obojętnie gdzie, byle dostatecznie głęboko — wtedy nic mu się nie stanie.
Magnat medialny wyprostował się.
— To nie jest dokładnie to, co miałem nadzieję usłyszeć, jeśli mam być szczery Goutiére uniósł rękę.
— Proszę poczekać. Jeszcze nie skończyłem. Potem zastanowiłbym się jeszcze raz i stwierdziłbym, że odpowiedź na to pytanie nie jest taka prosta. Ja przecież nie tylko chcę coś zakopać, ja chcę to potem znaleźć. A to już problem. Palestyna od ponad pięciu tysięcy lat jest gęsto zaludniona. Kultury nakładają się jedna na drugą, prawie każdy budynek stoi na ruinie innego, każda świątynia skrywa pod sobą wcześniejszą świątynię. Zaś krajobraz z biegiem lat dramatycznie zmienił swoje oblicze. Prawda, że gdybyśmy wzięli mapę Izraela i zaznaczyli czarną kropką każde miejsce, w którym już kopano — każde wykopaliska archeologiczne, każdy zbudowany dom, każdą znaną nam ulicę — wówczas oczywiście zostałoby jeszcze całkiem sporo białej przestrzeni. Ale ten kraj ma za sobą dwa tysiące niespokojnych lat. W rzeczywistości nie ma tu nawet piędzi ziemi, o której z całą pewnością moglibyśmy powiedzieć, że nie naruszono jej w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat — przyjrzał się każdemu z nich po kolei, odwzajemnił sceptyczne spojrzenie Eisenhardta, uśmiechnął się na potwierdzające przytakiwanie Wilforda-Smitha, i w końcu skierował wzrok na Kauna, który daremnie próbował ukryć rozczarowanie. Wtedy dodał: — Z jednym wyjątkiem.
Eisenhardt obserwował, jak oczy przemysłowca zwęziły się do wąskich szparek. Wyglądało na to, że nie znosi takich retorycznych gierek, chyba że gra w nie sam.
— Mianowicie?
— Podkreślam jeszcze raz, że dla mnie to tylko intelektualna szarada — powiedział Goutiére. — Szalona teoria, nic ponadto. Proszę więc nie pociągać mnie do odpowiedzialności za to, co tu plotę.
— Obiecuję. A więc, o jakim miejscu pan myśli?
— Zwróciłbym temu hipotetycznemu młodzieńcowi uwagę na fakt, że meczet Kopuły Skały wybudowano na wielkim, nieregularnie uformowanym zrębie skalnym, o wymiarach około trzynaście na siedemnaście metrów, z którego wedle islamu Mahomet wstąpił do nieba. Tę skałę, zwaną przez muzułmanów Sakhra, tworzą stare pokłady kamienne, w dawnej świątyni żydowskiej służyła za ołtarz ofiarny. Już i dla Żydów była świętością, gdyż mówimy tu o wierzchołku góry Mona, o skale, na której Bóg poddał próbie posłuszeństwo Abrahama, żądając od niego, by ten złożył mu w ofierze swego syna Izaaka.
Przez chwilę panowała niepewna cisza. Kaun z niesmakiem przełknął ślinę.
— Nie mówi pan poważnie.
— Jedynym miejscem — oznajmił Goutiére niewzruszony — o którym z absolutną pewnością możemy powiedzieć, że pozostało nietknięte przez ostatnie dwa tysiące lat, jest ta najświętsza ze wszystkich skał. Kamień w meczecie Skały.