22

Sender: Donald_Frey@aus.new.com

To: John_Kaun@ny.new.com

Message-ld: 5112411B.71B.00201@newsrv01.new.com

Subject: Negocjacje Melbourne, *PILNE*

Mime-Version: 1.0

Content-Type: text/plain, charset=iso-8859-1


John, Niechętnie nalegam, lecz negocjacje są „poważnie zagrożone”! Słyszałem, że grupa Murdocha złożyła nową ofertę. Nie mogę ich dłużej powstrzymywać. PROSZĘ, niech Pan do mnie zadzwoni!

Don


Było mu zimno. Zimno i wilgotno, niewygodnie, jakkolwiek się obracał. I bolał go kark, nie do wytrzymania. Przynajmniej jest już trochę jaśniej, to znaczy, że jakoś dotrwał do rana… Stephen gwałtownie wyprostował się na siedzeniu i rozejrzał. Był w samochodzie. Dlaczego siedzi w samochodzie? A obok niego leży Judith, w jakiejś karkołomnej pozycji zwinięta na rozłożonym siedzeniu pasażera. Wtedy przypomniało mu się — powrotna jazda w nocy… jak zamykały mu się oczy… jak Judith zasnęła na siedząco… W końcu zatrzymał się na jakimś parkingu, odchylił oparcia siedzeń i wreszcie też błogo zasnął.

Miał tak zesztywniały kark, że kręgi aż trzeszczały, gdy próbował się poruszyć. Paskudne uczucie. Pomasował ręką okolicę ramion, drugą starł nalot z szyb. Że też szyby zaparowywały tutaj, w samym środku pustyni? Ale nocą było zimno, dlatego teraz trząsł się cały. Mogli się przykryć, ale nie miał nic ze sobą, żadnego koca ani nic w tym rodzaju. Niezbyt roztropnie.

Spojrzał na zegarek. Wpół do siódmej. Kiedy wyjechali? Musiało być koło czwartej. W takim razie spał całe dwie i pół godziny. Stosownie do tego się czuł. Pod czaszką huczało mu jeszcze od chemicznych oparów.

Co teraz? Wciąż był zmęczony, gdy otwierał drzwi i wysiadał, Judith niechętnie zamruczała, gdyż do samochodu wdarła się fala świeżego, rozgrzanego porankiem powietrza i sprawiła, że wilgotny, ciepły zaduch wypełniający niby mokra wata wnętrze pojazdu, zawirował. Najwyraźniej nie miała ochoty się obudzić.

Najlepiej będzie pojechać dalej, z powrotem do obozu. I rzucić się na polowe łóżka. Tylko jeszcze chwilkę odpocznie. Rozrusza ramiona, rozluźni nogi. Dość spory ruch, mimo że tak wcześnie. W końcu to niedziela rano. Ale to przecież Izrael, tutaj niedziela jest dniem roboczym. W końcu będzie musiał wszystko gruntownie przemyśleć i zastanowić się, co dalej. Jakimi śladami właściwie dysponują. Kaun chce dziś rozpocząć badanie szkieletu i instrukcji obsługi. To będzie wyścig, łeb w łeb. Uczucie, że ma się czaszkę wypełnioną szklaną watą nie ułatwia sprawy. Zatem spać. Wsiadł z powrotem do samochodu, uruchomił silnik. Gdy ruszał, Judith poderwała się raptownie, opadła znów na siedzenie nieco mniej pokrzywiona i spała dalej, cicho pochrapując.


* * *

Papież miał zwyczaj wstawać o piątej rano i po porannej toalecie przez pół godziny modlić się w swojej prywatnej kaplicy. Potem ubierał się, od paru lat pomagał mu w tym młody mnich, i w kompletnej garderobie udawał się na śniadanie, jadane zwykle w towarzystwie dwóch czy trzech kardynałów przy skromnie nakrytym stole bez obrusa, w niewielkiej jadalni o ścianach wyłożonych różową tapetą. Rozmowa przeważnie krążyła wokół spraw urzędowych, nie zostawało wiele czasu na prywatne, choćby dlatego, że spraw prywatnych niemal nie było. Z biegiem lat papież zrósł się w jedno z urzędem, na który wybrano go na resztę jego życia, scalił się z nim w jedno. Był to proces, podczas którego osoba prywatna, jaką zapewne niegdyś był, przestała istnieć.

Scarfaro naturalnie znał bardzo dokładnie codzienne zwyczaje papieża. Choć sam nie należał do zwolenników wczesnego wstawania, krótko przed siódmą stawił się u papieskiego prywatnego sekretarza, odpowiedzialnego za terminarz spotkań głowy kościoła, by uzyskać audiencję. Sekretarz, Francuz o przerzedzonych włosach i ponurym spojrzeniu, nie miał pojęcia, jakie właściwie stanowisko zajmuje Scarfaro. Wiedział tylko, że to Ojciec Święty przykazał mu wpuszczać do siebie Sycylijczyka o każdej porze dnia i nocy.

Komnaty papieskie miały wystrój średniowiecznej książęcej rezydencji. Ściany, sufity, podłogi — wszystko emanowało wielkim przepychem. Na ścianach cenne malowidła, podłogi ozdobione pracochłonnymi intarsjami, zabawne sztukaterie na sufitach, masywne olejne obrazy w ciężkich złoconych ramach, gobeliny, żyrandole, monstrualne łoże z barokowym baldachimem — a wszędzie pełno krucyfiksów wszelkiego rozmiaru, koloru i kształtu. Żadna z tych rzeczy nie należała naprawdę do człowieka piastującego ów urząd, ani nie była wyrazem jego upodobań czy osobowości; przejął wszystko po swym poprzedniku i pozostawi to swemu następcy. Jeżeli ktoś miał okazję przywyknąć do tego całego zbytku, który najpierw każdego onieśmielał i zdumiewał, wtedy ogarniało go uczucie, że ma do czynienia raczej z czymś w rodzaju zamieszkanego muzeum niż z domowym, przytulnym wnętrzem. Choć wiedział, że oczywiście sprząta się tu gruntownie i regularnie, Scarfaro zawsze wydawało się, iż czuć tu kurzem.

Papież siedział na wysokim fotelu pośrodku gabinetu, przy jednym z wysokich okien, tak, że padało na niego światło porannego słońca. Na stoliku stała przy nim szklanka herbaty, a na kolanach spoczywała teczka z wycinkami z gazet, wszystkie skopiowane w powiększeniu, by łatwiej mu było je czytać. Drgnął, gdy Scarfaro wszedł do pokoju. Sprawiał wrażenie, jakby na chwilę się zdrzemnął.

— Śniadanie męczy mnie coraz bardziej — powiedział cicho dostojnik, gdy Scarfaro przyklęknął przed nim, by pocałować jego pierścień. — Każdego ranka modlę się o siły, aby starczyło ich do końca dnia, a jednak codziennie czuję, że słabnę wcześniej.

Scarfaro uważnie przyjrzał się człowiekowi w białej sutannie. Widział oblicze naznaczone wiekiem, znać było już na nim zbliżanie się śmierci. Widział dłonie, coraz mocniej drżące, w miarę postępów choroby Parkinsona, na którą zapadł namiestnik katolickiego kościoła.

Papież ledwie dostrzegalnym gestem wskazał mu stojące w pobliżu krzesło, Scarfaro przyniósł je szybko.

— Co sprowadza cię do mnie, Battista?

— Prowadzono wykopaliska, Wasza Świątobliwość — rozpoczął Scarfaro — w Izraelu…

Mówił cicho, oddalony od ucha papieża o niespełna dziesięć centymetrów, precyzyjne przedstawił wszystkie szczegóły, na koniec dołączył własny osąd wydarzeń. Potem zamilkł, czekając, aż starzec dzierżący w dłoni stery kościoła się namyśli.

Papież zastanawiał się długo. Złożył dłonie jedna na drugą, patrzył przez okno, za którym widoczny był zalany promieniami słońca Rzym, poruszając przy tym ustawicznie głową w górę i w dół, tak lekko, że nie można było rozróżnić, czy to Parkinson, czy tylko zamyślenie.

— Myślę, że się mylisz, Battista — powiedział w końcu półgłosem i przez moment jego głos brzmiał znów mocno i zdecydowanie jak kiedyś. — Myślę, że ten John Kaun naprawdę chciał nam sprzedać swoje znalezisko. Dlatego zwrócił się do instytucji finansowej.

— Ale przecież on tego jeszcze nie ma. O ile to w ogóle istnieje. Papież westchnął.

— Chciałbym, żeby Bóg zabrał mnie już i by moje miejsce zajął ktoś młodszy. Ktoś, kto jeszcze ma niezbędne siły. Ale jest, jak jest. Battista, jedź do Izraela. Zrób, co trzeba, co najlepsze dla Kościoła. Scarfaro zaskoczony nabrał powietrza, ale potem pochylił głowę, zaś w jego mózgu myśli natychmiast jakby się usamodzielniły i zaczęły organizować wszystko, co było do zorganizowania.

— Jak każecie, Ojcze.

— Battista… — papież chwycił jego dłoń, przytrzymał ją zimnymi palcami, przyglądając mu się wnikliwie. — Posłuchaj mnie uważnie…

I Luigi Battista Scarfaro słuchał.


* * *

Stephen był zmęczony, wprost leciał z nóg. Odprowadził Judith do namiotu, opróżnionego już w połowie, gdyż jej współmieszkanka wyjechała, i dziewczyna nie mówiąc ani słowa, nie rozbierając się i nie przykrywając, rzuciła się na niepościelone łóżko i natychmiast zasnęła. Ale on musiał jeszcze coś wyjaśnić. Jeszcze nie spać, jeszcze trochę.

Odrobiną letniej wody z umywalki przetarł sobie kąciki oczu, lecz niewiele to pomogło na otępienie, jakie odczuwał wewnątrz czaszki, ani na osobliwie wielką siłę ciężkości, wprost rozrywającą mu mięśnie. Nie poczuł się ani odrobinę bardziej świeżo. T-shirt kleił się do ciała. Skóra, oblepiona zaschniętym przez noc potem, zaczęła go swędzieć. Miał wrażenie, że jego slipki są wilgotne i uciskają go, szczypią w kroku. Pilnie potrzebował prysznica, kilku godzin snu, a potem świeżej bielizny. Właśnie w tej kolejności.

Z niepokojem zauważył, że kabiny prysznicowe są przygotowywane do wywiezienia. Ale jedną postanowiono chyba zostawić jeszcze na jakiś czas.

Poranne słońce wznosiło się coraz wyżej nad terenem dziś rano jeszcze bardziej niż zwykle przypominającym księżycowy krajobraz, który ktoś tysiące lat temu z marnym skutkiem próbował obsadzić zielenią. Robiło się coraz goręcej, miał wątpliwości, czy w ogóle będzie w stanie zasnąć w namiocie.

Dobrze mu zrobiło trochę ruchu i kilka głębokich oddechów. Wygnały z głowy to poczucie, że ktoś napakował do niej waty. To na pewno z powodu tamtych chemikaliów, a czegóż by innego? To w końcu nie pierwsza nieprzespana noc, ale nigdy jeszcze nie czuł się potem tak beznadziejnie. Zdarzało mu się już pisać po takich nocach egzaminy, i to wcale nieźle.

Wreszcie odszukał profesora w namiocie, w którym archiwizowano fotografie i księgi wykopalisk w wielkich, stalowych szafach do akt. Profesor Wilford-Smith był zajęty porządkowaniem kartek, wyglądających jak akta osobowe. Stephen zwykle bez trudu potrafił czytać pismo odwrócone do góry nogami albo odbite w lustrze, lecz nie dziś. Dziś go to wcale nie interesowało.

— Tak? — zapytał kierownik wykopalisk, rzucając przelotne spojrzenie znad krawędzi okularów.

— Chciałem tylko panu powiedzieć — wyjaśnił Stephen, nie spiesząc się — że zarezerwowałem lot do domu na przyszły piątek.

— W porządku.

— I chciałem zapytać, czy mogę tak długo zostać w obozie.

— Tak, oczywiście. Do końca tygodnia na pewno będzie to możliwe.

— To dobrze.

Stephen czekał. Ale profesor odwrócił się z powrotem do swoich kartek. Nie powiedział nic w rodzaju: Ach, Stephen, skoro pan tu jest… chce dziś rozpocząć badanie tego dziwnego znaleziska z sektora 14 — pomoże mi pan je potem zabezpieczyć? Zamiast tego, po pewnej chwili przerwał swoje zajęcie i ponownie spojrzał nad okularami na Stephena.

— Jeszcze coś?

— Hm, chciałem… chciałem zapytać, czy już coś wiadomo.

— Wiadomo? W związku z czym?

— W sprawie tego szpiegostwa. Czy co to było. Wie pan, znalezisko z sektora czternastego.

— Ach tak, oczywiście. Nie, ta sprawa jest jeszcze badana. Na razie nie ma nic nowego.

Stephen poczuł się tak, jakby ktoś opasał mu klatkę piersiową rzemieniem i uparł się co minutę odrobinę mocniej go zaciskać. Patrzył na profesora, który znów najwyraźniej uważał rozmowę za skończoną, i postanowił nie dać się zbyć tak łatwo.

Zbliżył się szybkim krokiem i pochylił nad stołem, przy którym siedział siwowłosy, chudy kierownik wykopalisk.

— Profesorze, czy mogę jeszcze o coś zapytać? Wilford-Smith zaskoczony podniósł wzrok.

— A o co takiego?

— Dlaczego zobowiązał mnie pan do milczenia od razu, gdy tylko pokazałem panu worek z instrukcją obsługi? Jak pan sądził, że z czym mamy do czynienia?

— Uznałem, że tak będzie najlepiej — odparł powoli profesor. Potem spojrzał obok Stephena, jego wzrok utonął w pustce, jakby zatopiony w myślach rozmawiał sam z sobą. — Otóż uznałem, że najlepiej będzie poinformować pana Kauna. Teraz sądzę, że to był błąd. — Zadumany pokiwał głową. — To był błąd. Wydawało się, że zapomniał o obecności Stephena. Westchnął i wrócił do swoich papierów.

Około wpół do jedenastej John Kaun wrócił do obozu Bet Hamesh. Po niespokojnej nocy pełnej koszmarnych snów i po makabrycznym poranku czuł się straszliwie niewypoczęty i teraz, gdy od wczorajszego wieczora przez cały czas starał się opanować, nie był już w stanie powstrzymać złego humoru. Nie znosił niepowodzeń, taki już był. Twierdzenie, że ich nie znosił, było stanowczo zbyt łagodne — nienawidził ich z całego serca, gdy zaś niepowodzenie przybierało rozmiary klęski, jak wczorajszy atak na twierdzę Watykanu, miał popsuty z pewnością więcej niż jeden dzień. Tymczasem na miejscu również nie zdarzyło się nic pocieszającego. Ryan jak żółtodziób dał się wykołować temu studentowi i jego dziewczynie. Przynajmniej mógł się na nim trochę wyładować. Całe szczęście, że kontenery wyposażono w izolację dźwiękową.

Od naukowców także brak nowych wieści. Jednak przynajmniej ten niemiecki pisarz poprosił o rozmowę, chce podobno przedstawić jakąś nową myśl. Rozumowanie oparte na niepodważalnej logice, jak twierdził.

Na pewno znowu czysty defetyzm. W naczelnej redakcji N.E.W. mawiało się, że Niemcy są mistrzami świata w wymyślaniu skrupułów i wszelkiego rodzaju wątpliwości. Zobaczymy. John Kaun niechętnie kiwnął głową, zapraszając pisarza i oparł się wygodnie.

Eisenhardt natychmiast zauważył, że magnat medialny jest w złym nastroju, i zadawał sobie pytanie, czy dobrze wybrał moment na powiedzenie tego, co zamierzał. Ale cóż, jest już tutaj, a nic innego nie ma w zanadrzu. Mimo pracującej na pełnych obrotach klimatyzacji zaczął się pocić.

— Z całą pewnością — oświadczył najbardziej zdecydowanym tonem, na jaki było go stać — z absolutną pewnością twierdzę, że nie zobaczy pan tego wideo — w każdym razie nie w ciągu następnych trzech lat. Ukryty za biurkiem Kaun warknął jak drapieżne zwierzę, sczepiwszy ręce niczym uzbrojone pazurami łapy.

— Już raz powiedziałem, panie Eisenhardt, że nie życzę sobie słyszeć tego rodzaju wypowiedzi.

— Wszystko jedno, czy się to panu podoba, czy nie, panie Kaun — stanowczość, z jaką się sprzeciwił, zaskoczyła nawet samego Eisenhardta. — To niepodważalne logiczne rozumowanie i pan powinien go po prostu wysłuchać, żeby przynajmniej je poznać. W końcu za to pan mi płaci.

Oczy przemysłowca błysnęły przez ułamek sekundy jak ślepia tygrysa. Potem drgnął mu kącik ust.

— To jest argument. Proszę mówić.

— Z przyjemnością. Załóżmy, że znajdzie pan wideo i kamerę i nada pan to w swoim programie. Zrobiłby to pan z pewnością w ramach programu specjalnego o zasięgu ogólnoświatowym, prawda?

— Tego może pan być pewny.

— I z pewnością nie nadałby pan tego jeden raz, ale wielokrotnie.

— Z całą pewnością. Tak często, jak byłoby najkorzystniej dla uzyskania maksymalnej oglądalności.

— Ale to oznacza, że po trzech latach to wideo stałoby się czymś w rodzaju powszechnego dobra. Każdy w miarę wykształcony człowiek na całym świecie przynajmniej by o nim słyszał, ale najprawdopodobniej widziałby je co najmniej raz.

— Taki właśnie mam zamiar, zupełnie słusznie. Eisenhardt zrobił przerwę, aby się przekonać, czy Kaun może sam wyciągnie wnioski. Ale multimilioner tylko dalej patrzył na niego pytająco, zatem doprowadził swój wywód do końca:

— Jaki młody człowiek, sądzi pan — zapytał dobitnie — zechce potem powiedzieć: „Przeniosę się w przeszłość i ofiaruję życie, aby nakręcić wideo, które od trzech lat oglądam bez przerwy w telewizji”? Odczuwał osobliwą przyjemność obserwując, jak jego słowa wnikają w umysł Kauna, jak nasiąka nimi kropla po kropli, aż wreszcie siada w fotelu prosto jak świeca.

Damned! — krzyknął głośno. — Ma pan rację. Gdyby to wideo zostało pokazane, zanim odbędzie się podróż w przeszłość, to cała motywacja by znikła!

— Właśnie. I do podróży w czasie by nie doszło. Ale wtedy nie byłoby filmu wideo, który mógłby pan nadać.

— Proszę przestać! — bronił się Kaun. — Głowa mi pęka! Co to oznacza?

— To znaczy, że nie nada pan tego filmu, zanim nie odbędzie się podróż w czasie.

— A jeśli go znajdę i jednak nadam?

— Nie nada go pan, obojętnie z jakiego powodu. Nie dojdzie do tego. Może dlatego, że po prostu nie znajdzie pan tego wideo. Wiem, nie chce pan o tym słyszeć. Może zresztą znajdzie je pan, ale przez trzy lata przechowa pod kluczem. Albo dłużej. W każdym razie podróżnik wyruszy w przeszłość ze świata nie wiedzącego nic o nagraniach, które dopiero on ma zrobić — czy też zrobił.

Kaun znów pogrążył się w rozmyślaniach. Eisenhardt cierpliwie czekał. Bądź co bądź nie zanosiło się na to, że medialny menadżer wybuchnie gniewem, jak już się całkiem serio obawiał. Przeciwnie, im dłużej mędrkował, tym lepszy nastrój zdawał się go ogarniać.

— Ale to przecież mogłoby też znaczyć — upewnił się w końcu — że uda mi się znaleźć wideo i sprzedać je kościołowi katolickiemu. I że on będzie trzymał je pod kluczem po wsze czasy. Prawda? Eisenhardt osłupiał. Na ten wariant nie wpadł. Przemyślał go i skinął głową.

— Tak. To też mogłoby być wyjaśnienie.

Kaun skrzywił twarz w uśmiechu. Wyglądał, jakby miał się lada moment roześmiać.

— Wie pan, co to oznacza? Czego pan właśnie dowiódł?

— Czego właśnie dowiod…? — powtórzył Eisenhardt niepewnie. Wyglądało na to, że Kaun odkrył aspekt sprawy, który jemu samemu umknął. Irytujące.

— Jeżeli kościół dostanie to wideo w swoje ręce — oświadczył przemysłowiec, rozkoszując się własnymi słowami — i będzie je potem trzymał w zamknięciu, to znaczy, że będzie je musiał trzymać w zamknięciu. Na przykład dlatego, że na nagraniu widać coś, co podaje w wątpliwość całe nauczanie kościoła — czy to logiczne?

Eisenhardt przytaknął zbity z tropu. To wcale nie takie głupie. Zauważył nagle, że jakaś część jego umysłu przez cały czas zajęta była wyłącznie szukaniem powodów, by móc traktować amerykańskiego milionera protekcjonalnie. Z grubsza według zasady: Okay, on jest multimilionerem, ale to dowodzi tylko, że to tępy, pazerny głupek, którego światopogląd ogranicza się do czterech podstawowych działań arytmetycznych i obliczania procentów. Ja to co innego, jestem intelektualistą, człowiekiem ducha, ostatecznie to właśnie się liczy.

Konieczność przyznania, że John Kaun jest również cholernie inteligentny i pomysłowy, irytowała go potężnie. Jeszcze może się okazać, że naprawdę jest wart swoich milionów.

— Jeśli jednak — ciągnął dalej wątek Amerykanin — zawartość wideo jest aż tak niebezpieczna, to by znaczyło, że mogę za nie żądać każdej ceny. Wszystko albo nic, panie Eisenhardt. Może pan to sobie wyobrazić? Pańska argumentacja dowodzi z niepodważalną logiką, że albo nasze przedsięwzięcie zakończy się kompletną klęską — gdyż w ogóle nie znajdziemy wideo — albo zwyciężymy na całej linii. Wywiezienie znaleziska z sektora czternastego odbyło się tak dyskretnie, jak tylko można sobie wyobrazić. Profesor Wilford-Smith i Shimon Bar-Lev wspólnie zeszli do wykopu, rozstawili wokół zabytku kilka skrzynek ze stali nierdzewnej, napełnili każdą z nich na wysokość palca przesianym przez sito piaskiem. Potem założyli cienkie rękawiczki z tworzywa sztucznego i przełożyli kości jedną po drugiej do pojemników transportowych. Na koniec, do osobnej kasetki włożyli ze stosowną ostrożnością lniany worek, zawierający szeleszczącą od suchości instrukcję obsługi kamery wideo. Następnie wszystkie stalowe skrzynki wypełniono po brzegi małymi kuleczkami z neutralnego chemicznie gąbczastego materiału, po czym przykręcono pokrywy.

W taki sposób często przewozili już szczególnie wartościowe znaleziska. Jedyna różnica polegała na tym, że tym razem cała akcja była filmowana przez kilka kamer. I że każdą skrzynkę zaopatrzono w masywną kłódkę.

Stalowe pojemniki załadowano na ciężarówki i zaraz potem konwój pojazdów ruszył w kierunku Jerozolimy. Jeszcze nim opadł wzbity przez nie kurz rozpoczął się demontaż namiotu, od tygodnia rozstawionego nad miejscem odkrycia. Pomijając te roboty, obóz, dawniej aż tętniący pracą, robił tak martwe i opuszczone wrażenie, jakby przeszła przez niego zaraza.

Kauna wciąż jeszcze nie opuścił zły humor, zaś okoliczności nie sprzyjały temu, by w przewidywalnym czasie miało się to zmienić. Spoglądał na mało atrakcyjną tylną ścianę budynku, szczególnie pełnym obrzydzenia spojrzeniem obrzucając kontener na śmieci stojący obok rampy rozładunkowej i wypełniający dziedziniec przeraźliwym smrodem.

— Nie uprzedził mnie pan, że muzeum jest dziś czynne — warknął na profesora Wilforda-Smitha.

— Muzeum Rockefellera jest czynne codziennie — spokojnie odparł profesor. — Każdego dnia od dziesiątej rano do piątej po południu. Za wyjątkiem piątku i soboty, w te dwa dni zamykają już o drugiej po południu.

— Ach — chrząknął milioner.

Za niską balustradą pojawiła się grupka młodzieży, hałaśliwie błaznującej w rejonie głównego wejścia. Kilkoro z nich przeskoczyło przez ogrodzenie i z werwą machało do nich w dole.

— Czy pan poważnie chce badać nasze znalezisko, kiedy po budynku kręcą się ci wszyscy ludzie? — Ton, jakim Kaun wymówił słowo ludzie, pozwalał przypuszczać, że właściwie pragnąłby użyć słowa potwory.

— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Publiczność nie ma dostępu do pięter, na których są laboratoria. Większość nawet nie wie, że coś takiego się tu mieści.

— Tak. Moim zdaniem lepiej zapakujmy to wszystko i zawieźmy do USA, do prywatnego laboratorium, gdzie będziemy mieć sprawy pod kontrolą.

Profesor milczał przez chwilę, podniósł wzrok ku niebu i mrużąc oczy, spojrzał w jaskrawe słońce.

— Do tego potrzebowałby pan zezwoleń z izraelskich urzędów.

— Bez obaw, na pewno dostanę.

— To nie są idioci. Musiałby im pan pokazać artefakt. Kaun niechętnie odchrząknął.

— Tak, tak. Już dobrze. — Dał znak dłonią swoim ludziom, czekającym na sygnał do rozładunku. Profesor poszedł naprzód z kluczami, a mężczyźni niosący stalowe skrzynie ruszyli jego śladem przez chłodne korytarze o ścianach wymurowanych z jasnej cegły, mijając polakierowane na biało metalowe drzwi, by wreszcie wejść do obszernego pomieszczenia, zastawionego długimi stołami pełnymi lamp i mikroskopów. Wzdłuż ścian biegły regały pełne buteleczek z chemikaliami. Kaun rozejrzał się tylko ponuro. Wygląd laboratorium nie wzbudził w nim zbytniego zaufania. Tak, jakby całe wyposażenie pochodziło jeszcze z lat sześćdziesiątych.

Znienacka w pomieszczeniu pojawił się Ryan, stanął na szeroko rozstawionych nogach.

— Zamki w drzwiach są absolutnie niewystarczające — oznajmił donośnie. Wskazał na szare, stalowe drzwi, prowadzące wprost do laboratorium. — Ten tutaj otworzę spinką do włosów w ciągu trzydziestu sekund. To żarty. Musimy koniecznie…

— Niech pan się zamknie, Ryan — szczeknął na niego wściekły Kaun. — I proszę nie wchodzić mi w oczy, póki nie będę w lepszym humorze.

— Ale, sir, to jest…

Kaun prawie zazgrzytał zębami.

— Tacy, co dają się wodzić za nos gówniarzom, nie mają dziś czasu antenowego! Zrozumiał mnie pan, Ryan?

Twarz Ryana nic nie wyrażała. Jednak, jeśli przyjrzeć się bardzo dokładnie, dało się zauważyć leciutkie zmrużenie oczu. Nie powiedział więcej ani słowa, posłusznie skinął głową, odwrócił się na pięcie i zniknął. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Kaun rozejrzał się dookoła.

— O co chodzi? Montujcie kamery i reflektory!


* * *

Yehoshuah obudził się z uczuciem, jakby całą twarz miał opuchniętą. Poza tym w pokoju było za jasno i za gorąco. Wciąż miał na sobie ubranie z poprzedniego dnia. Co się stało? Przypominał sobie jak przez mgłę, że wszedł do mieszkania i zwalił się na łóżko… Co za huk w głowie! Powlókł się do umywalki, odkręcił kurek i przytrzymał głowę pod strumieniem zimnej wody, aż brakło mu tchu. Do tego oczywiście na haczyku nie ma ręcznika. Kapiąc wodą z włosów poczłapał przez mieszkanie, otwierał drzwi szaf i szuflady, aż w końcu znalazł ręcznik, który mógł owinąć sobie wokół głowy.

Siedząc na skraju łóżka i wycierając włosy rozmyślał o tym, jak błogosławionym urządzeniem byłaby klimatyzacja w laboratorium, w którym trzeba stosować łatwo parujące chemiczne odczynniki. Miał mdłości. Wczoraj wieczorem musieli się dosłownie zatruć. Czuł się chory na całym ciele. Świeże powietrze, właśnie tego mu teraz trzeba. Otwarł szeroko okno, ale do środka wdarły się jedynie gorące, duszne opary letniego popołudnia w Jerozolimie.

Wyglądając na miasto, migocące w świetle słońca, przypomniał sobie wszystkie wydarzenia wczorajszego wieczoru. Jak niewiarygodne rzeczy się zdarzyły. Przygnębiające. Usiadł przy biurku, roztargnionym gestem odsunął na bok — i na inne stosy papierów — wszystko, co na nim leżało, po czym wziął z półki swój pamiętnik.

— Światło! — krzyknął ktoś. Dało się słyszeć trzaski i skrzypienie, wreszcie lampy halogenowe, zawieszone na wysokich, robiących chwiejne wrażenie stojakach, zalały laboratorium jaskrawym światłem. Z monitorów kamer wideo znikła czerń, ustępując miejsca czarno-białemu wizerunkowi pomieszczenia.

Mikrofony wyłapywały głos profesora Wilforda-Smitha. Stary archeolog mówił niecierpliwym, poirytowanym tonem.

— Mogę już zacząć?

— Chwileczkę. Tak, wszystkie kamery działają. Proszę, profesorze! Przerwa. Potem profesor rozpoczął wykład, zwracając się do kamer:

— Mamy tu szkielet mężczyzny, którego uważamy za podróżnika w czasie. Przynajmniej w chwili obecnej nie istnieje inna hipoteza, która tłumaczyłaby oczywiste anachronizmy, stwierdzone przez nas na szkielecie. Przede wszystkim rzuca się w oczy, że w czaszce w tylnych zębach trzonowych znajdują się trzy nienagannie wykonane plomby, podczas gdy wiele innych zębów jest w znacznym stopniu uszkodzonych lub w ogóle ich brakuje. Ten fakt tłumaczymy tym, że plomby umieszczono w zębach mężczyzny przed podróżą w przeszłość, natomiast choroby uzębienia powstałe podczas jego dalszego życia — gdy przebywał już w przeszłości — nie mogły być leczone w podobny sposób.

Profesor zaczął przedstawiać plan pracy, Shimon Bar-Lev zapisywał go w swoim notatniku.

— Najpierw trzeba poddać dokładnej analizie materiał, z którego wykonano plomby. Przy opracowaniu wyników należy uwzględnić, że mamy tu do czynienia z pierwszymi znanymi wypełnieniami amalgamatowymi o wieku dwóch tysięcy lat. Prawdopodobnie ich skład zmienił się na skutek dyfuzji zawartego w nich srebra. Mam nadzieję, że możliwe będzie ustalenie, czy mamy do czynienia z konkretnym, używanym obecnie przez dentystów produktem.

Szelest. Ktoś odkaszlnął, zasługując sobie na karcące spojrzenie operatora.

— Podobnie zbadamy jeszcze raz całe uzębienie tak dokładnie, jak to możliwe. Za pomocą danych o stanie jego uzębienia uda się może ustalić tożsamość zmarłego.

Kaun stał z tyłu z założonymi ramionami i obserwował bieg wydarzeń. Widok leżącego na stole szkieletu i dwóch badających go archeologów niepokoił go bardziej, niż miałby ochotę przyznać. Ta myśl, że człowiek, z którego został tylko ten szkielet, w tym momencie żyje gdzieś na świecie, oddycha, być może przygotowuje się do swojej brawurowej wyprawy!

Spojrzał w kierunku Eisenhardta. Podczas jazdy tutaj zapytał go, jak to możliwe, że jeden i ten sam szkielet istnieje dwa razy. Niemiecki pisarz science fiction spojrzał na niego zdziwiony i wyjaśnił mu potem, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem, że na tym właśnie polega dowcip podróży w czasie: że w pewien sposób zatacza się pętlę na osi czasu.

— Mamy tu także ślad czysto wygojonego złamania lewej piszczeli, zauważyliśmy go dopiero podczas opróżniania grobu. Tę kość prześwietlimy promieniami Rentgena; być może zawiera jeszcze śrubę, względnie inny implant. Jeśli dopisze nam szczęście, znajdziemy numerowany implant, będziemy więc mogli dzięki jego numerowi seryjnemu zidentyfikować zmarłego.

Linia życia człowieka, normalnie rozpoczynająca się w momencie narodzin i kończąca wraz ze śmiercią, w przypadku podróżnika w czasie została jakby przecięta. Kiedyś, w niedalekiej przyszłości, w chwili, gdy wyruszy w swą podróż, urwie się gwałtownie i zniknie bez śladu, by pojawić się w odległej przeszłości, pojawi się znikąd, wplecie w osnowę świata początku naszej ery. Z historycznego punktu widzenia późniejsze życie, starość i śmierć nieznajomego miały miejsce przed dwoma tysiącleciami, do przeżycia zostało mu już tylko tych kilka lat do momentu wyruszenia w przeszłość. Lecz podróżnik, patrząc ze swej osobistej perspektywy, widzi to oczywiście zupełnie inaczej. Podejmie podróż w czasie i potem — które dla reszty świata jest przedtem, dwa tysiące lat wstecz — znajdzie się w świecie antyku, w którym wypełni podjętą misję i dożyje końca swoich dni.

— Zajmijmy się teraz workiem. W przypadku warstwy zewnętrznej wydaje się, że mamy tu do czynienia z lnem, jednak poddamy włókna dokładnej analizie. Interesujące jest także pytanie, jakiego koloru była tkanina, czy użyto farby dostępnej na początku naszej ery. Czy któraś z kamer mogłaby podjechać bliżej? Otworzę teraz worek plastykowy umieszczony wewnątrz worka z tkaniny i wyjmę znajdującą się w nim instrukcję obsługi.


* * *

Judith ocknęła się czując, że ktoś szarpie ją jak oszalały za ramię. Zdawało jej się, że równocześnie dusi ją gruba na pięć metrów puchowa poducha. Obróciła się, próbując wydostać spod puchu i usłyszała, że ktoś do niej mówi, mówi o kawie i powtarza ciągle: Judith, hej, Judith! W końcu musiała jakoś otworzyć oczy i, gdy rozwiały się zasłony i znikły gwiazdy, rozpoznała Stephena, wciąż jeszcze mówiącego o kawie z taką miną, jakby się z niej śmiał.

— Stop. Chwileczkę, powoli. — Z trudem podniosła się, złapała za głowę, jakby większą i otępiałą. — Która godzina?

— Krótko po trzeciej.

— Co? — Powietrze w namiocie było niesłychanie gorące i duszne. Czuła, że ma kompletnie przepocone włosy. Czyste szaleństwo, spać tak długo, kiedy na człowieka leje się słoneczny żar. Prawdopodobnie Stephen robiąc jej pobudkę uchronił ją przed udarem.

— Krótko po trzeciej. No, więc jak — idziesz ze mną?

— Z tobą? Po co? Dokąd? Stephen westchnął.

— Do namiotu kuchennego, zrobić sobie kawę. Jeśli za chwilę nie napiję się dużej, mocnej kawy, wpadnę w śpiączkę.

Wciąż jeszcze nie mogła się pozbierać.

— Trzeba teraz samemu sobie gotować? — Tak.

— Od kiedy?

— Od dziś. Odkąd nie ma tu już praktycznie nikogo.

— Ach tak. — Judith odwróciła się. Stiny nie było, jej łóżko znikło. Prawda, przecież już wyjechała.

— Tak, myślę, że mnie też przydałaby się kawa. Czuła, że musi wziąć prysznic i się przebrać. Zasnęła w ubraniu i czuła się koszmarnie. Prawdopodobnie stosownie do tego wyglądała.

— Teraz, zaraz?

— Tak. I nie zastanawiaj się, czy chcesz się najpierw wykąpać. Został już tylko jeden prysznic, woda będzie dopiero wieczorem.

— No, ale im się śpieszy, by nas się pozbyć.

— Potraktuj to jako wyzwanie dla naszego zawziętego uporu. Spojrzała na niego. Jakoś zawsze udawało mu się wyglądać tak, jakby całkowicie panował nad sytuacją.

— To było zdanie godne samego Stephena Foxxa — stwierdziła.

— Chodźmy — odpowiedział. — Wniosek o przystąpienie do mojego fan-klubu możesz wypełnić później.


* * *

Otwarty plastykowy worek przytrzymywały metalowe klamry, gdy profesor Wilford-Smith i Shimon Bar-Lev ostrożnie wyjmowali z niego liczący dwa tysiące lat papierowy zeszyt, by włożyć go do przygotowanej plastykowej kuwety. Profesor komentował w kierunku kamer wszystkie czynności.

— Papier jest jasny, pismo dobrze czytelne, również cały zeszyt jest zaskakująco dobrze zachowany. Narożnik o wymiarach pięć na dziesięć centymetrów, brakujący tutaj, w okładce, został pobrany w zeszłym tygodniu jeszcze na terenie wykopalisk, celem przeprowadzenia analizy wieku papieru. Naturalnie papier jest teraz bardzo kruchy; musimy umieścić go w nawilżaczu, nim będziemy mogli rozdzielić strony. To z pewnością będzie interesujące przeżycie, czytać instrukcję obsługi urządzenia, które pojawi się na rynku dopiero za kilka lat i na razie nie jest w ogóle produkowane.

Przerwał. Instrukcja obsługi leżała na podkładce. Jedna z kamer zniżyła się, by ukazać okładkę w powiększeniu.


SONY MR 01

Digital CamCoder.

User’s Manual — US Version.


Lecz profesor Wilford-Smith nie mógł oderwać wzroku od czegoś, co odkrył w otwartym plastykowym worku.

— Pozwolą państwo — mruknął, odsunął kamerę na bok i pochylił się nad badanym obiektem. Wyprostował się trzymając w dłoni pęsetę, a w niej malutki strzępek szarego papieru. Przyciągnął jedną z lup.

— Shimon, spójrz na to, proszę.

Izraelczyk zerknął na niego pytająco. Potem dokładnie przyjrzał się znalezisku przez lupę.

— W zeszycie nic nie brakuje — powiedział wreszcie. — Poza tym papier jest jaśniejszy.

— Właśnie. — Profesor odłożył szary strzępek do małej ceramicznej miseczki. — Będziemy musieli poddać to dokładniejszej analizie, ale prawdopodobnie to inny gatunek papieru.

Przez mgnienie oka w laboratorium panowała absolutna cisza. Tak, jakby każdy z obecnych wstrzymał oddech. Słychać było jedynie ciche buczenie kamer. Profesor Wilford-Smith podniósł wzrok i jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Johna Kauna, w którym złowieszczo migotały ogniki strasznego przeczucia.

— Wygląda na to, że w plastykowym worku był wcześniej jeszcze jeden kawałek papieru — oznajmił archeolog głosem pozbawionym emocji.

Oczy milionera rozszerzyły się. Usta ułożyły się bezgłośnie w kształt imienia, o którym obaj w tej chwili myśleli. Trwało to ułamek sekundy. Potem John Kaun krzyknął, tak głośno, jakby chciał głosem strzaskać obiektywy kamer.

— Ryan!

Загрузка...