Porównaj z: plan stanowiska z zaznaczonymi obszarami eksploracji, rys. 1.3, jak również plan przekrojów, rys. 1.4a-s oraz plan pozostałości zabudowań (rys. 1.5).
Na podstawie wspomnianych w rozdz. 1.2 zdjęć satelitarnych (patrz załącznik C.3) wyznaczono dziewiętnaście sektorów badawczych, spośród nich pięć uznano za najbardziej obiecujące, mianowicie sektory: 14, 9, 2, 7 i 16 (wymieniono w planowanej kolejności prac), wyznaczono do pierwszego etapu eksploracji. Jak już wspomniano, prace w sektorze 14 chwilowo wstrzymano, kierując kopaczy do sektora 3 (wspomn. Rozdz. 11.1).
To robiło naprawdę spore wrażenie. Wyglądało bardziej na najazd czy okupację terenu, niż na odwiedziny. Ciągnik siodłowy ustawiał właśnie w pobliżu sektora czternastego trzeci z pięciu długich, połyskujących srebrno kontenerów mieszkalnych, zaś liczba jednakowo ubranych, jakby umundurowanych robotników, rosła z godziny na godzinę. Kilku z nich trudniło się wznoszeniem czegoś w rodzaju płotu wokół terenu, na którym stały kontenery. Opodal zamontowali agregat prądotwórczy, ciemną, kanciastą skrzynię, której buczenie słychać było z daleka. Wychodziły z niej grube kable, które przecinając teren poprowadzono do kontenerów mieszkalnych oraz do wielkiego namiotu, ustawionego nad miejscem znaleziska w sektorze czternastym.
— Wielu ma broń — powiedziała Judith, obserwująca całe to zamieszanie zmrużonymi oczyma.
— Mhm — mruknął Stephen Foxx, przeżuwając. Kanapki, które dostawali podczas przerw, z każdym dniem robiły się coraz gorsze. Najwyższy czas porozmawiać z dwoma chłopakami odpowiedzialnymi za zaopatrzenie. Albo rozejrzeć się, gdzie mógłby zaopatrywać się sam. Może dałoby się coś zorganizować w wiosce, o której często ktoś wspominał. Przecież musi tam być jakiś sklep, może nawet coś w rodzaju supermarketu.
— Zastanawiam się, o co tu chodzi. Urządzają się. To chyba przyczepy mieszkalne, prawda? Foxx skinął głową.
— Jasne. Jeśli ktoś każe się wozić takim samochodem, nie będzie spał w zwykłym namiocie.
— Dziwię się, że ktoś taki w ogóle chce tu nocować.
— Ja też. — Sięgnął po butelkę i letnią, ustaną wodą spłukał mdły smak chleba. Wątpliwa poprawa. — Co się tyczy dzisiejszego wieczoru — to nie będzie czasem religijne rodzinne święto, czy coś w tym stylu? Judith krótko potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od prac budowlanych.
— Skąd.
— I nie będę musiał zakładać jarmułki ani zdejmować butów?
— Nie jesteś Żydem, więc i tak nie mógłbyś nosić jarmułki.
— A co do modlitw?
— Daj spokój. Powłóczymy się trochę po Tel Awiwie, a potem pójdziemy na kolację. Yehoshuah zna właściciela, więc dostaniemy najlepszy stolik, i tyle. Zastanawiam się, kim jest ten typ w garniturze.
— Nazywa się John Kaun.
— Co? — Nareszcie nań spojrzała. Nieźle. Stephen Foxx lubił, kiedy kierowała na niego pełne żaru, czarne oczy. Judith Menez była siostrą Yehoshui Meneza, asystenta w dziale archeologicznym Muzeum Rockefellera w Jerozolimie, którego poznał przez Internet i który załatwił mu to miejsce kopacza na wykopaliskach. Lecz przede wszystkim była szczupła jak osa, za wyjątkiem rejonów, gdzie byłoby to niewskazane, miała długie czarne loki, zapierający dech w piersiach lekko garbaty nosek i godny uwagi temperament, no i jego zdaniem była już naprawdę najwyższa pora, żeby znalazł się z nią w łóżku. W każdym razie dotychczas wydawało się, że nawet nie zauważa jego nieustannych zabiegów, a jeśli nawet o nich wiedziała, wyśmienicie potrafiła je ignorować.
— John Kaun — powtórzył Stephen. — Właściciel i przewodniczący zarządu Kaun Enterprises. Najważniejszą firmą, jaką posiada, jest stacja telewizyjna N.E.W., która od lat próbuje zagrozić pozycji CNN na rynku informacyjnym.
Była pod wrażeniem.
— To pachnie dużymi pieniędzmi.
— Kaun zarobił swój pierwszy milion, gdy miał dwadzieścia dwa lata. Niektórzy nazywają go Johngis Khan, ze względu na jego, hm, bezpardonowe sposoby prowadzenia interesów. Ma teraz czterdzieści dwa lata i jest jednym z najbogatszych ludzi w USA. — Foxx zastanowił się przez chwilę, czy w tym miejscu korzystnie byłoby wspomnieć, że on swój pierwszy milion zarobił mając lat dziewiętnaście. Lepiej nie. To by zabrzmiało, jakby chciał jej zaimponować. Oczywiście, że chciał, lecz jeśli naprawdę ma jej zaimponować, nie może to brzmieć jak nachalne przechwałki. — To on finansuje te wykopaliska. Zrobiła jeszcze większe oczy.
— Naprawdę? Skąd wiesz?
— Czytam odpowiednie gazety.
— Jasne, czytasz odpowiednie gazety.
Stephen Cornelius Foxx, lat dwadzieścia dwa, pochodził z Maine na północnym wschodzie USA. Był szczupły, niemal jak szczapa, trochę niższy od przeciętnej, radził jednak sobie z tym trzymając się prosto i demonstrując pewność siebie, poza tym nosił okulary w cieniutkich oprawkach, nadające mu intelektualny wygląd. Jego hobby było uczestnictwo w naukowych projektach badawczych na całym świecie. Obrączkował już ptaki na Islandii, liczył gatunki mrówek w Brazylii, prowadził studia porównawcze systemów nawadniających na skraju strefy Sahel w Afryce, a w Montanie pomagał w wydobyciu kości dinozaurów. Stephen Foxx był najmłodszym członkiem, jakiego kiedykolwiek przyjęło w swoje szeregi szanowane nowojorskie towarzystwo Explorer’s Society, od lat wspierające finansowo i naukowo wykopaliska, ekspedycje do puszczy tropikalnej i inne projekty badawcze na całym świecie. I to członkiem opłacającym składki, jak wszyscy pozostali. Jedynie dzięki temu traktowano go serio, jak sobie życzył.
Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by jego wiek, przez wielu uważany za zbyt młody, powstrzymał go przed udziałem w takim czy innym przedsięwzięciu. Dostatecznie wcześnie pojął, jaką rolę w życiu grają pieniądze: to one są środkiem umożliwiającym prowadzenie takiego życia, na jakie ma się ochotę. Kto ma pieniądze, może robić co zechce — kto ich nie ma, musi robić to, czego chcą inni. Zatem lepiej pieniądze mieć.
Wcześnie zaczął zajmować się komputerami, jednak nie kierowała nim namiętność do gier, jak to się dzieje w przypadku większości młodocianych pasjonatów, lecz dlatego, że przeczuwał, iż w ten sposób najłatwiej zarobi pieniądze, pozwalające mu na spędzenie życia w taki sposób, jaki mu będzie odpowiadał — przede wszystkim miało być interesujące.
Mając szesnaście lat dokonał prawdziwego majstersztyku, przekonując w rodzinnym mieście pewną handlującą częściami samochodowymi firmę, że jest w stanie stworzyć przykrojony specjalnie na ich potrzeby system informatyczny, działający lepiej od tego, który mieli dotychczas, bez potrzeby kupowania nowych komputerów — i rok później rzeczywiście odebrał czek na sumę, która wywołała respekt nawet u jego ojca, choć jako adwokat, przyzwyczajony był do wystawiania boleśnie wysokich rachunków, oraz do tego, że mu za nie płacono.
Sztuczka, na której opierało się to śmiałe przedsięwzięcie, polegała na tym, że Stephen Foxx tak naprawdę określił tylko dokładną specyfikację systemu, natomiast jego poszczególne części napisali programiści w Indiach, studenci informatyki, których zwerbował przez Internet, nigdy żadnego z nich nie widząc na oczy. Wszystko odbyło się poprzez sieci komputerowe, w owym czasie jeszcze niezwykle skomplikowane w użytkowaniu. Stephen przesyłał do Indii szczegółowy opis założeń danego elementu systemu, tam współpracownik opracowywał odpowiadający tym założeniom program i tą samą drogą odsyłał mu jego kod. Stephen musiał tylko połączyć poszczególne moduły w system i po przetestowaniu dostarczyć zleceniodawcy, instalując całość na już istniejących i działających komputerach klienta. Cały ten system świetnie działał przede wszystkim dlatego, że jakość programów dostarczanych przez indyjskich współpracowników biła na głowę wszystko, co byłby w stanie uzyskać od lokalnych programistów. Bezbłędne, można powiedzieć. Na koniec najbardziej skomplikowaną częścią całej operacji okazało się przelanie należnych pieniędzy z banków amerykańskich do indyjskich — procedurę tę Stephen powtarzał jeszcze pięć razy, ponieważ sprzedał ten program do pięciu dalszych firm. Nie tylko on, także jego indyjscy podwykonawcy stali się w ten sposób bogatymi ludźmi i obecnie większość z nich miała własne firmy software’owe, świadczące usługi klientom na całym świecie. Z biegiem czasu zlecanie programowania w Indiach stało się w zachodnich firmach powszechnie stosowaną praktyką. Stephen nie odczuwał potrzeby, żeby po zarobieniu pierwszego miliona dążyć do miliarda. Potrafił wprawdzie z grubsza wyobrazić sobie, co dzieje się w sercu człowieka pokroju Johna Kauna, lecz nie umiałby go naśladować. Zupełnie normalnie ukończył szkołę średnią, studiował ekonomię na względnie mało znanym, przytulnie niewielkim uniwersytecie, rozbijał się jaskrawoczerwonym Porsche i podrywał, na ile był w stanie, najlepsze dziewczyny. Na swoich pieniądzach spoczął, mniej lub bardziej, jak na laurach. Zainwestował je tak, że mógł swój styl życia finansować w przeważającej mierze z procentów, i wyglądało na to, że do końca życia nie będzie już musiał pracować. Opłaciło się, tak sądził, tamte pełne stresu półtora roku.
Co najmniej raz w roku przepadał w szerokim świecie. Zwykłych wycieczek nie znosił, odkąd sięgał pamięcią: jechać gdzieś, żeby oglądać „krajobrazy” albo „turystyczne atrakcje” — to zawsze wydawało mu się kompletnie pozbawione sensu. Ludzie, którzy robili takie rzeczy, przeważnie popisywali się znajomością rozrywkowych restauracji na Sri Lance albo tym, że kiedyś odbyli konną przejażdżkę wokół piramid, gdy jednak dociekliwy rozmówca nie dawał się zbić z tropu i pytał dalej, okazywało się, że we własnym mieście znają tylko swoją ulubioną knajpę i nie mają pojęcia, z jakiego powodu tłumy ludzi gnanych tym samym snobizmem co oni, zjeżdżają tu z całego świata, może nawet ze Sri Lanki. O nie, tylko nie to. Stephen Foxx interesował się dalekim światem, ale jeśli już gdzieś jechał, chciał mieć tam coś sensownego do roboty. Przy tym, nie znał zajęć bardziej fascynujących niż praca na wykopaliskach czy w badawczych obozach zoologów, bądź udział w botanicznej ekspedycji w tropiki. Odkąd dowiedział się o istnieniu Explorer’s Society oraz o tym, że także dla laików istnieje możliwość wzięcia udziału w takich projektach, zrozumiał, czego pragnie.
Oczywiście, wiązały się z tym niemal zawsze ciężka praca fizyczna, niewygodne warunki i monotonne zajęcia. Oto trzeba liczyć tysiące larw, wynosić tuzinami kosze pełne ziemi, gruzu i kamieni, spać w cuchnących namiotach. To jednak było częścią przygody. Nigdy nie zamieniłby się z naukowcami, którzy oczywiście mieli poważniejsze zadania, rozwijali swoje teorie, pisali referaty i wydawali polecenia robotnikom takim jak on, gdyż w konsekwencji oznaczałoby to, że musiałby studiować którąś ze specjalności przyrodniczych i potem przez całe życie wykonywać ten sam rodzaj pracy. A to nie wróżyło ciekawych przygód. To wróżyło straszliwą nudę.
— Myślisz, że chcą kręcić film o naszych wykopaliskach? — spytała Judith. Z daleka kiwał do nich Rafi, kierujący pracami w sektorze trzecim. Przerwa śniadaniowa już się skończyła.
— Nie wiem — odpowiedział Stephen. — Raczej nie sądzę. Nie wydaje mi się, żeby szef zarządu przyjeżdżał tu kręcić film.
— Ale to ma coś wspólnego ze znaleziskiem. Tym, o którym nie chcesz rozmawiać.
— Tak, myślę, że masz rację.
— Jak myślisz, co się tu dzieje?
— Wydaje mi się — powiedział Stephen, zdjął okulary i potarł wierzchem dłoni brwi, mokre od potu — że popełniono morderstwo.