Po zdjęciu wspomnianej wyżej warstwy stropowej o grubości 2 m wyznaczono poziom +/– 0,0 m. Na tym poziomie podzielono obszar stanowiska na siatkę wykopów o wym. 5x5 m pozostawiając świadki o szerokości 1 m, zorientowane wg osi północ-południe (patrz rys. II.29).
W części północnej, w pierwszym etapie badań eksplorację prowadzono pomiędzy F.20 a F. 13 (pole GL, rys. II.30 — patrz też zdjęcia w załączniku II). W przekroju między F.20 a F.19 widoczny jest przebiegający w kierunku wschód-zachód fragment muru wykonanego z ociosanych kamieni, który wydaje się być murem granicznym cmentarza (w).
Stephen i Judith wolnym krokiem szli między namiotami w kierunku leżącego poniżej parkingu. Właśnie wtedy taksówka zatrzymała się przy kontenerach, zaś małe białe Mitsubishi brata Judith nadjeżdżało, podskakując na wybojach żałosnej szutrowej drogi. Yehoshuah kiwał do nich przez przednią szybę.
— Punktualny, że można by według niego regulować zegarek — stwierdziła Judith. — Nie mam pojęcia, jak mu się to zawsze udaje.
— Hm — mruknął Stephen. Z taksówki wysiadło dwóch ludzi, blady mężczyzna około czterdziestki, z niewielkim brzuszkiem i przerzedzonymi włosami, rozglądający się bezradnie, jakby nie bardzo wiedział, dokąd trafił, oraz kierowca, przygarbiony staruszek, z trudem wydobywający z bagażnika walizkę i torbę na ramię. Wyglądało na to, że przybysz jest kimś wyjątkowym, ponieważ pojawili się zaraz zarówno profesor Wilford-Smith, jak i John Kaun, szli mu naprzeciw, by go przywitać.
Yehoshuah zahamował ze zgrzytem tuż obok nich, wyskoczył z samochodu i podał Stephenowi rękę przez zakurzony dach wozu. Był wysokim, niezgrabnym mężczyzną o kręconych, ciemnych włosach typowych dla Sabras, Żydów urodzonych w Izraelu.
— Miło cię znów widzieć. No, i jak? Zaaklimatyzowany? Jak słyszę, dokonałeś już pierwszego godnego uwagi znaleziska.
— Tak — odpowiedział Stephen roztargnionym głosem i ruchem głowy wskazał stojącą po drugiej stronie taksówkę. — Powiedz, wiesz, kto to jest?
Yehoshuah zaczął się gapić we wskazanym kierunku z niemal krępującym, ostentacyjnym brakiem dyskrecji. Nie nadawał się na detektywa.
— Nie, nie mam pojęcia. Czemu pytasz?
— Znam skądś tę twarz. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, skąd. Judith przyjrzała mu się badawczo, lecz nic nie powiedziała.
— Okay — powiedział Stephen. — Może jeszcze sobie przypomnę. Jedźmy.
Wsiedli, Judith na tylne siedzenie. Yehoshuah zapalił silnik i włączył radio, rozległ się głos spikera czytającego po hebrajsku coś, co brzmiało jak wiadomości. Stephen jeszcze raz spojrzał na ubranego w wybitnie źle skrojony garnitur obcego mężczyznę, uważnie kiwającego głową i przysłuchującego się profesorowi Wilfordowi-Smithowi, który ze swoją typowo po brytyjsku oszczędną gestykulacją coś mu tłumaczył. Znał tego człowieka, widział już gdzieś tę twarz, ale gdzie? Zwykle mógł polegać na swej pamięci do osób i irytowało go, że tym razem go zawiodła. Nigdy go osobiście nie spotkał, to z pewnością by pamiętał. Widział gdzieś zdjęcie tej twarzy. Wszystko jedno, pomyślał, gdy samochód zaczął się powoli toczyć. Przypomni sobie kiedyś, jeżeli to okaże się ważne.
Peter Eisenhardt przytakiwał wszystkiemu, co tłumaczył mu profesor swoim zasobnym angielskim brytyjskiej klasy wyższej, brzmiącym wyniośle i zarozumiale. Niektórych zwrotów nie rozumiał zbyt dobrze, jego angielski mocno „zardzewiał”, dawno go nie używał. Zatem trafił na wykopaliska. Dlatego wszystko tu sprawia tak tymczasowe i nieporządne wrażenie. W pierwszej chwili Eisenhardtowi przyszło na myśl, że to obóz treningowy jakichś rebeliantów, potem, że znalazł się na planie filmowym. Podróż była niezwykle irytująca. Jechali właśnie drogą z Tel Awiwu do Jerozolimy, gdy kierowca znienacka, na niemal niewidocznym rozjeździe, w chwili, gdy tuż za nimi niecierpliwie próbował przecisnąć się sportowy wóz, a sąsiednim pasem nadjeżdżała z naprzeciwka cysterna, skręcił w szutrową drogę o nawierzchni w katastrofalnym stanie, ciągnącą się kilometrami, jakby prowadziła donikąd. Gdy tak podskakując na wybojach toczyli się naprzód i staruszek mamrotał do siebie po polsku coś, co brzmiało jak przekleństwa i złorzeczenia, w wyobraźni Eisenhardta rodziły się najdziksze fantazje. O złoczyńcach, trudniących się rozbojem na drogach rabusiach i wyskakujących zza krzaków złodziejach, o dybiącej na niego zmowie spiskowców, i nagle oblał się gorącym potem na myśl, że nikomu nie zostawił żadnego adresu, po prostu dlatego, że nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie właściwie w Izraelu będzie go oczekiwał ten legendarny John Kaun. Oczyma wyobraźni widział już siebie leżącego w przydrożnym rowie, zamordowanego i ograbionego, może jeszcze z odrąbaną prawą dłonią, gdyż w którejś ze swoich książek przez nieuwagę napisał coś, co zostało przez jakąś fanatyczną wspólnotę religijną uznane za złośliwe znieważenie jej boga. Uri Liebermann przyjechałby wtedy w pośpiechu, włączył swoją poręczną kombinację PC-ta z telefonem komórkowym i szybciutko napisałby kolejną sensacyjną wiadomość. Która prawdopodobnie ukazałaby się już w porannym wydaniu gazety. Później, gdy szosa została już daleko w tyle za nimi, a wokół ciągnęły się tylko płaskie, usiane kamieniami wzgórza, pogodził się nareszcie ze swoim losem, odważył się znów oddychać i opuścił spięte ramiona. Właściwie, gdy się lepiej przyjrzeć, staruszek kierowca wcale nie wyglądał na fanatyka. Raczej chyba zastanawiał się, jak jego taksówka przetrwa jazdę po tej dziurawej drodze. Potem skręcili jeszcze raz i podjechali do obozu, gdzie namioty i pojazdy skąpane w promieniach zachodzącego słońca rzucały długie i osobliwe cienie.
Akurat, gdy profesor opowiadał o kopaczach i ich znaczeniu dla archeologii w Izraelu, dwoje młodych, chłopak i dziewczyna, wsiadało do białego samochodu, który w pewnym momencie pojawił się za taksówką i w miarę jazdy doganiał ją coraz bliżej. Co oczywiście, ponownie podgrzało wyobraźnię pisarza. Gdy odjeżdżali, młody człowiek z wyraźnym zaciekawieniem przyglądał się Eisenhardtowi.
— Przy wszystkich swoich naukowych zainteresowaniach i całym zaangażowaniu — skomentował białowłosy archeolog — pozostają młodymi ludźmi. Założę się, że jadą do Tel Awiwu do jakiejś dyskoteki. Pisarz skinął głową ze zrozumieniem. Mimo że zbliżał się już do czterdziestki, wciąż jeszcze czuł się nieswojo, gdy mówiono przy nim o innych „młodzi ludzie” takim tonem, jakby on sam już nie zaliczał się do tej kategorii.
John Kaun, który po przywitaniu wycofał się na chwilę, by sotto voce poinstruować jednego z pracowników, zbliżał się znowu do nich, pchając przed sobą swą pewność siebie jak statek falę dziobową. Nie ulega wątpliwości, to nie jest człowiek, który potrafiłby stać z boku i tylko się przysłuchiwać. Do kogokolwiek by się zwrócił, ów musiał zaakceptować go jako centralny punkt, narzucający tok rozmowy, inaczej natychmiast zyskiwał sobie wroga. Potężnego i niebezpiecznego. Zachowanie medialnego magnata było nie tylko przesycone pewnością siebie, lecz również agresywne, ujawniało nieomylnie, że ten człowiek chce podbić świat, więcej, że on go na pewno podbije. Eisenhardt z niespodziewaną jasnością zrozumiał co znaczy pojęcie „instynkt zabójcy”, które dotąd widywał tylko w książkach. Ten człowiek posiadał instynkt zabójcy. Nawet uprzedzająco grzeczne maniery, jakie wykazywał względem Eisenhardta, sprawiały wrażenie wyrachowanych; były równocześnie subtelnym sygnałem, że pisarz powinien wykazywać identycznie dobrą wolę, gdyż Kaun jest w stanie z dokładnie tym samym wyrachowaniem rozgnieść go na miazgę, jeśli okaże się to konieczne albo z jakiegoś względu korzystne.
— Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, iż jeszcze nie czytałem żadnej pańskiej książki — oznajmił z uśmiechem, w którym nie uczestniczyły jego niewzruszone oczy. — Niestety, nie mówię po niemiecku. Kazałem sobie jednak opowiedzieć ich treść. Brzmiało to bardzo interesująco.
I ku zmieszaniu Eisenhardta przewodniczący zarządu zwięźle i trafnie streścił wszystkie jego powieści, lepiej, niż potrafiłby to zrobić on sam.
— Naprawdę szkoda, że nie mogę ich przeczytać — zakończył. — Gdy skończy się ta przygoda tutaj — mam nadzieję, że z sukcesem — zaproponuję wydawnictwu wydanie ich po angielsku, co pan o tym myśli?
— Och — Eisenhardt był w stanie tylko złapać powietrze. — Myślę… to byłoby wspaniale. — To się nazywa interesujące perspektywy! Podświadomie rozumiał wprawdzie, że ten człowiek mógł to powiedzieć tylko po to, by zachęcić go do maksymalnego zaangażowania w pracę, cokolwiek by to miało być… Ale, na Boga, osiągnął swój cel!
— Spodziewam się — kontynuował Kaun — że od chwili, gdy zadzwoniła do pana moja sekretarka, zadaje pan sobie pytanie, po co się pan tutaj znalazł i czego od pana oczekuję.
Eisenhardt skinął głową.
— To prawda.
— Nie chcę dłużej męczyć pana niepewnością. Musiałem to robić dotąd, gdyż mamy do czynienia ze sprawą wymagającą chwilowo zachowania absolutnej dyskrecji. Moja sekretarka sama nie wie, w czym rzecz. — Na jego wąskich ustach pojawił się uśmieszek godny rekina.
— Rozumiem. — Minęły wieki, odkąd zdarzyło mu się ostatnio rozmawiać po angielsku. Na szczęście nieźle rozumiał amerykański dialekt i na razie nie zanosiło się na to, by oczekiwano tu od niego wygłaszania długich tyrad.
— Potrzebny mi jest, mówiąc bez ogródek, pisarz science fiction. A właściwie umysł science fiction. A ponieważ jest Pan jednym z najlepszych w tej dziedzinie, wybór był prosty. Niezmiernie się cieszę, że był pan w stanie przyjechać.
Peter Eisenhardt przyoblekł twarz w szyderczy uśmiech. Zabrzmiało to nieco zbyt pompatycznie i ujawniało niezbicie, że Kaun nie ma najmniejszego pojęcia o literaturze science fiction.
— Widzi pan, jestem człowiekiem interesu, kupcem. Księgowym właściwie. Lecz, nie przechwalając się, nie byłbym dziś tym, kim jestem, gdybym nie miał pewnego talentu do interesów. Sprawy mają się jednak tak, że człowiek interesu czerpie korzyści z posiadanego przez siebie silnego poczucia rzeczywistości, nadmiar wyobraźni zaś mógłby być dla niego wręcz niebezpieczny — widziałby szanse powodzenia tam, gdzie ich nie ma, przedstawiałby sobie ryzyko większe, niż faktycznie jest — mówiąc krótko, dobry businessman to raczej dość nudny gość. Widać to po mnie, prawda? Pisarz natomiast to zupełne przeciwieństwo, zwłaszcza, gdy pisze science fiction. Gdyby posiadał poczucie rzeczywistości, prawdopodobnie w ogóle nie zacząłby pisać, gdyż szanse na to, że kiedykolwiek uda mu się coś wydać, są mniejsze od prawdopodobieństwa, że ktoś w piekle zdoła ulepić śniegową kulę. Za to musi być gigantem w dziedzinie wyobraźni, artystą, prawdziwym twórcą: trzeba, by poruszał się po królestwie niepodobieństwa, niedorzeczności, absurdu jak po własnym domu, jego myśl musi konsekwentnie podążać najbardziej niewiarygodnymi ścieżkami, w razie potrzeby łamać wszelkie reguły, nic nie może być dla niego niemożliwe. Przyjrzał się wnikliwie Eisenhardtowi.
— Potrzebny mi tutaj właśnie ktoś taki. A to dlatego, że profesor Wilford-Smith odkrył przedwczoraj rzecz tak niebywałą, że, gdy dłużej o niej myślę, zwoje mózgu supłają mi się i plączą.
Podczas jazdy Yehoshuah był całkowicie zrelaksowany, wtórował piosenkom dobiegającym z radia, brzmiącym w uszach Stephena jak amerykański rock’n’roll zmieszany z melodiami orientalnymi, i raz po raz powtarzał:
— Jerozolima jest dobra, żeby się modlić, a Hajfa, żeby pracować. Za to w Tel Awiwie można żyć. Jego dobry humor był zaraźliwy. Stephen z przyjemnością rozparł się na siedzeniu i zanurzył w strumieniu napływających wrażeń, poddał wieczornemu nastrojowi krajobrazu niewysokiej sylwetce miasta, rysującej się na tle stojącego już nisko nad taflą morza słońca niby wycięty nożyczkami ciemny kontur. Klaksonem torowali sobie drogę do centrum wśród niezliczonych innych pojazdów, gestykulując przez opuszczone samochodowe okna, gdy nie dało się jechać dalej przeciskali się przez przecznice i wąskie uliczki. Stephen rozglądał się wokół, niemal skręcając sobie kark; widział stłoczone bezładnie, brudnobrązowe domy, jakie buduje się tylko w gorącym klimacie, zwieńczone płaskimi dachami bądź tarasami, na których wiatr wydymał rozwieszone na sznurach pranie, albo, jak symbole nowoczesności, wystawiały się na słońce baterie słoneczne, przypominające źle ustawione czarne leżaki, nad tym wszystkim zaś rozrastał się wybujały las telewizyjnych anten, których ramiona sterczały na wszystkie strony świata. Widział na pół ukończone garaże, pełne materiałów budowlanych albo zawalone pordzewiałym złomem i samochody stojące na jałowej, piaszczystej bezpańskiej ziemi, między żwirowym poboczem szosy, kalekimi palmami daktylowymi a wyznaczającym następną posiadłość ogrodzeniem z drucianej siatki. Odkąd po wylądowaniu w Tel Awiwie Yehoshuah zawiózł go na wykopaliska, Stephen nie był tutaj, wówczas zaś nowych wrażeń było zbyt wiele, by mógł coś z nich zapamiętać.
— Przejdźmy się bulwarem Dizengoff — zaproponował Yehoshuah. — Potem pójdziemy do starego portu; kazałem zarezerwować stolik w bajecznej restauracji rybnej. Stephen, lubisz ryby?
— Jem wszystko — odpowiedział Stephen. — Pod warunkiem, że mi smakuje.
Znaleźli wolne miejsce parkingowe na skraju drogi i wyruszyli na spacer, z każdym krokiem zdawali się głębiej wkraczać w przedmieścia zmysłowości, w rozedrgane pole siłowe łapczywej radości życia. Wszędzie obecny był zapach jaśminu i tropikalnej rośliny bougaimvillea, które bujnie rozstały się na niezabudowanych działkach, tu i ówdzie szczerbiących się między rzędami domów, niczym szpary po wybitych ze szczęki zębach. Pachniało spalinami i kwiatami potańczy, rozchodził się ostry odór benzyny, przez który przebijała słono-wilgotna woń morza; jego gorący oddech pełzł ulicami miasta, obezwładniając i dusząc, wróżąc przepocone koszule i bezsenność.
Im bardziej zbliżali się do centrum, tym dziwaczniejsza stawała się mieszanina stylów budowlanych. Niskie wille sprawiające wrażenie, jakby przeniesiono je tutaj prosto z Wiednia albo z Salzburga, ginęły w cieniu chełpliwych wieżowców, otoczonych przez wielopiętrowe, przeżarte morską solą posesje w stylu Bauhausu. Pobocza ulic okalały palmy albo intensywnie pachnące drzewa eukaliptusowe — i ludzie. Ludzie, jak okiem sięgnąć. Ubrani elegancko lub z nowomodną niedbałością paradowali po bulwarach tam i z powrotem, siedzieli w ulicznych kafejkach i barach, których zdawały się być tysiące, lub po prostu z puszkami piwa w dłoni opierali się o błotniki zaparkowanych samochodów, mówili jeden przez drugiego, gestykulowali, flirtowali, czytali gazety lub zwyczajnie tylko gapili się przed siebie. Yehoshuah, Judith i Stephen pozwolili nieść się tłumowi, mijali jasno oświetlone wystawy, na których reklamowano konfekcję zgodną z amerykańską modą i wyświetlano szybko zmieniające się obrazy migotliwych wideoklipów, slalomem przechodzili obok stolików, na których grano w tryktraka, a Stephen nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy odkrył restaurację należącą do sieci barów szybkiej obsługi o nazwie „MacDavid”. Udało im się dotrzeć do plaży, poszli spacerem nadmorską promenadą wsłuchując się w staccato drewnianych rakiet, używanych przy bardzo popularnej grze w piłkę, oraz w szum fal i w niezrozumiałe, nerwowym brzmieniem dobiegające z głośników komunikaty ratowników. W plażowej kawiarence wypili cappuccino i zjedli arbuza ze słonym kozim serem, i Yehoshuah opowiedział Judith, jak poznał Stephena.
— Najpierw był tylko imieniem w podpisie pod wiadomością na Usenecie. Nawet nie imieniem, tylko adresem emailowym. Coś w stylu stephen-śmieszny okrągły znaczek-MRTkropka-Maine-kropka-COM.
— A ty byłeś ymenez-śmieszny okrągły znaczek-Rockfetf-kropka-IL-kropka-EDU — zaśmiał się Stephen. Judith zmarszczyła brwi.
— Co to jest Usenet?
Och! Hej! Witamy w dwudziestym wieku, kochana siostrzyczko. Słyszałaś kiedyś o Internecie? Chodzi o to, że można swój domowy komputer przez modem i telefoniczne gniazdko połączyć z siecią milionów innych komputerów. Gdzieś w tej sieci — i najlepsze, że nie trzeba wiedzieć, gdzie — jest coś w rodzaju tablicy ogłoszeń, tysiące tablic, każda na inny temat. Można tam czytać informacje zostawione przez innych, a w razie potrzeby dorzucić swój kamyczek. A żeby to lepiej brzmiało, nazywa się taką tablicę Usenet Forum. Nasza zajmuje się archeologią. Napisałem coś o pracach u nas w Instytucie Rockefellera, a Stephen odpisał mi i zapytał, czy to prawda, że można uczestniczyć w wykopaliskach jako kopacz. I co, Stephen, już żałujesz?
Stephenowi wydawało się, że Judith szczególnie uważnie obserwuje jego reakcję na to pytanie. Czy to może mieć jakieś znaczenie? Zresztą, może to tylko jego pobożne życzenie.
— Czego miałbym żałować? To był punkt zwrotny w moim życiu. Yehoshuah pochylił się ku Judith. Gestykulując, skupił na sobie jej uwagę.
— Na początku było tylko imię, kilka śmiesznych znaczków na monitorze. Wirtualne, jak gra komputerowa. W porządku, prowadziliśmy dyskusję — lecz któż może wiedzieć z kim. Równie dobrze mógł to być sprytny program z jakiegoś laboratorium, tylko udający człowieka. Ale potem przyszedł list, z amerykańskim znaczkiem, ostemplowany w Maine, USA. Stopniowo zacząłem wierzyć, że on istnieje naprawdę, jako realna osoba. A pewnego dnia zadzwonił! Szok! Imię z komputera mówiło do mnie, tak po prostu, prawdziwym głosem, amerykańskim angielskim. Podał datę, godzinę, numer lotu! Całkiem szczerze — do końca uwierzyłem we wszystko dopiero, gdy stanął przede mną ze swoim marynarskim workiem.
Stephen uśmiechnął się. Nie mieli wtedy za dużo czasu; Yehoshuah zawiózł go prosto do obozu, a następnego dnia rano rozpoczęły się wykopaliska.
— Wy, mężczyźni i wasze komputery — skwitowała krótko Udith i odwróciła się w stronę człowieka przy sąsiednim stoliku, który rozpostarł wielką płachtę gazety tak szeroko, że jeden z narożników stale furkotał jej tuż przed lewym okiem i rzuciła mu po hebrajsku kilka trzaskających zdań, aż zbity z tropu poszukał sobie innego miejsca, razem ze swoją gazetą.
Później wrócili na bulwar, szli dalej w kierunku południowym, zanurzając się w coraz bardziej orientalny nastrój. Owionął ich zapach kebabu i prażonych orzechów, osnuły pełne melancholii melodie, dobiegające z małych, tanich tranzystorów w ciasnych, mrocznych spelunkach. Wreszcie, gdy było już całkiem ciemno i widok jaskrawych świetlnych reklam przywiódł Stephenowi na myśl Las Vegas, dotarli do portu — „Stephen, wiedziałeś, że Jaffa to najstarsze handlowe miasto świata? Zbudował je król Salomon, naprawdę!” — i do restauracji, wybranej przez Yehoshuę. Musieli poczekać chwilę, aż zwolnią się ich miejsca i kelner uprzątnie brudne talerze i świeżo nakryje stół, potem mogli wreszcie usiąść i wręczono im jadłospisy, z namaszczeniem, niczym cenne dyplomy. Powietrze było tak gęste, że dałoby się je ciąć nożem, do tego poziom hałasu generowanego przez siedzących gęsto, jeden przy drugim gości, po prostu ogłuszał.
— Wygląda na dość popularną — skwitował Stephen.
— Co mówisz?
— Powiedziałem, że to chyba dość popularne miejsce — powtórzył, podnosząc głos.
— Tak — skinął głową Yehoshuah. — Trzeba rezerwować cztery dni wcześniej.
Złożyli zamówienie u kelnera, który, choć ubrany w coś w rodzaju fraka, sprawiał jednak niezbyt uprzejme wrażenie, jakby próbował ich ponaglać i niemal nie mógł doczekać się, aż wreszcie wypowiedzą wszystkie swoje życzenia i będzie mógł popędzić dalej. Podeszła do nich młoda kobieta, też z widocznym pośpiechem, i nieskoordynowanymi ruchami podała im aperitif, trzy duże sherry. Judith nieustannie drążyła temat znaleziska, przypominając, że obiecał wyjawić tajemnicę dzisiejszego wieczoru, aż Stephen wreszcie dał za wygraną i zaczął opowiadać, mimo że okoliczności wydawały mu się nader niesprzyjające.
— W sektorze czternastym znajdowała się nekropolia osady cmentarz — wyjaśnił zwracając się do Yehoshui, który wprawdzie miał już wielokrotnie do czynienia z profesorem Wilford-Srnithem, lecz nie znał szczegółów dotyczących obecnych wykopalisk. — Wykazały to już zdjęcia satelitarne. Było więc jasne, że spotkamy tam dużą liczbę grobów. Każdy kopacz miał zajmować się jednym grobem, mój był ostatni w rzędzie, poza tym znajdował się w oddzielnym wykopie. Siedziałem więc sam w mojej dziurze, słyszałem innych, jak po drugiej stronie wału rozmawiają, śmieją się i dobrze bawią, pędzelkowałem kości, powoli wyłaniające się z ziemi, po tym, jak usunęliśmy wszystkie kamienie z zawalonego stropu grobowca. To było przedwczoraj około jedenastej. Gdy świat stał jeszcze mocno na nogach. Rodzeństwo pochyliło się mocno do przodu, podobnie jak on, i musiał to być raczej dziwaczny widok — trzy złączone głowy. Stephen łyknął sherry.
— Nie rób takiej sensacji — ponagliła go Judith.
— Wcale nie muszę robić sensacji. To jest sensacja. Zniecierpliwiłem się i chciałem dłonią odsunąć garść ziemi przy kości lewego ramienia, żeby szybciej się z tym uporać, i wtedy natrafiłem na opór. Boże, prawie je zniszczyłem. Wyposażenie grobowe.
— Och — mruknął Yehoshuah z miną wtajemniczonego. — A co dokładnie?
— Płaski woreczek z kruchej tkaniny, chyba len. Dość dobrze zachowany, obszyty wkoło, może tej wielkości — zarysował palcami rozmiar. — Mniej więcej jak zeszyt.
— No i? — spytała Judith.
— Cóż — kontynuował Stephen. — Zaciekawiło mnie, co jest w środku. Więc go rozciąłem.
— Rozciąłeś go? — Tak.
— Po prostu rozciąłeś?
— Po prostu. Szwajcarskim scyzorykiem. Wzdłuż boku.
— Niepojęte — jęknął Yehoshuah, wytrącony z równowagi — To przecież najgorsze… To po prostu grzech śmiertelny dla archeologa!
— Co było w środku? — dopytywała się Judith. Stephen sięgnął po swoją szklaneczkę sherry, wychylił resztkę, która była jeszcze w środku, wysunął do przodu wargi, wciągnął je z powrotem, podniósł oczy do sufitu, a potem przeniósł je od jednego do drugiego.
— Nigdy mi nie uwierzycie — powiedział.