Ryc. 200 do 235 pochodzą z badań wykonanych tomografem sonarowym przez zespół z Uniwersytetu Stanowego Montana pod kierownictwem dr Richardsa. Uzyskane rezultaty zostały zniekształcone z uwagi na fakt, że na badanym terenie już od czterech miesięcy prowadzone są wykopaliska. Ciemne prostokąty (na rysunkach zaznaczone krzyżykowym cieniowaniem) odpowiadają obszarom, z których zdjęto wierzchnią warstwę gleby, szare plamy za nimi (zaznaczone zwykłym cieniowaniem) to tzw. „cienie sonarowe”.
Obserwował tę dwójkę już od dłuższego czasu. Było dla niego zagadką, jak w jaskrawym słonecznym świetle są w stanie cokolwiek zobaczyć na komputerowym monitorze, ale tych dwoje jakby nie mogło oderwać wzroku od ekranu. Kościsty typ w poplamionym podkoszulku i wytartych dżinsach, siedzący na stołku przed aparaturą, wyglądał na zbyt wychudzonego, by mógł stać o własnych siłach. Nieustannie coś mówił, a Judith, zalotnie wsparta prawą ręką o biodro, stała przy nim zasłuchana, z zaangażowaniem, które denerwowało Stephena tym mocniej, im dłużej oglądał ten spektakl. A jak przy tym wymachuje rękami! Podejrzane. Jakby chodziło mu o to, żeby ją „niechcący” dotknąć. Czyżbym był zazdrosny? — zdziwił się Stephen lekko poirytowany. Bzdura. Nie jest zazdrosny. Nie. Nie ma nic przeciw temu, żeby kobieta spała z innymi facetami. Wkurza go tylko, gdy nie chce spać z nim. A to trudno nazwać zazdrością.
Gdy podszedł bliżej, dotarły do niego strzępki ich rozmowy. Wyglądało na to, że ten facet rzeczywiście nie mówi o niczym innym, tylko o technicznych detalach urządzenia, które montował przez cały dzień. Ciężarówki odjechały już i prócz góry skrzyń zostawiły dwóch mężczyzn. Jeden z nich, mianowicie ów wyglądający na wygłodniałego Meksykanin, który teraz z mizernym skutkiem starał się zrobić wrażenie na rasowej Izraelitce, wykonał z grubsza całą pracę. Rozpakował skrzynie, porozwlekał po całym terenie wykopalisk kable i zamocował w podłożu dziwaczne metalowe twory, wyglądające jak przerośnięte śledzie do namiotów. Wkręcał w nie mniejsze przedmioty, które ostrożnie i troskliwie wyjmował z małych drewnianych pudełek wyściełanych wewnątrz, o ile z daleka było dobrze widać, czerwonym aksamitem. Były to więc wrażliwe przyrządy, prawdopodobnie czujniki. Do tych urządzeń podłączone zostały kable, aż w końcu cały teren pokryła gęsta pajęczyna przewodów.
— Ale z jakiego powodu ten teren jest taki trudny? — usłyszał pytanie Judith, która zignorowała jego nadejście.
— Wykopy — wyjaśnił technik, szczerząc zepsute zęby. Miało to pewnie oznaczać uśmiech. — Fale wstrząsowe załamują się na otworach. Na zdjęciach będą widoczne jako czarne kostki. Ale jakoś to będzie. Nigdy jeszcze nie wzywano nas w trakcie wykopalisk — zawsze wcześniej.
— A jakie to były wykopaliska?
— Dinozaury. Raz odkryliśmy dwa przepiękne, wielkie szkielety dinozaurów. Stoją teraz w Muzeum Kogoś tam. A raz po naszych badaniach zrezygnowano z wykopalisk. Bo na zdjęciach było widać, że jest tam za mało do wykopania.
Stephen odchrząknął.
— Judith?
— Mmh? — rzuciła mu niechętne spojrzenie. — Tak?
— Mogę cię prosić na chwilę?
Obrzuciła go spojrzeniem mówiącym: a niech cię trafi szlag, potem uśmiechnęła się przepraszająco do technika o ognistych oczach i podeszła do Stephena.
— O co chodzi?
— Gdyby ktoś cię pytał, co robisz dziś wieczorem, powiedz, że jedziesz ze mną odwiedzić twoich rodziców.
Odrzuciła głowę w tył i patrzyła na niego jak na szaleńca.
— Słucham? A to czemu?
— Bo tak powiedziałem profesorowi.
— A dlaczego powiedziałeś profesorowi, że pojedziesz ze mną do moich rodziców?
— Słuchaj, dziś wieczorem rozpoczyna się szabat. Nie mogłem mu przecież powiedzieć, że jedziemy do Jerozolimy do kina.
— Nie rozumiem. Co go w ogóle obchodzi, dokąd ty czy ja idziemy wieczorem?
— Wygląda na to, że obchodzi — spokojnie powiedział Stephen. — Przypomnij sobie tego typa, który był w moim namiocie. W tym czasie przesłuchiwali mnie i kazali przysiąc, że powiem im, gdy będę chciał opuścić obóz.
Judith przyjrzała mu się badawczo. Jej złość nieco ochłodła.
— Jeśli w ogóle, mów, że jedziemy do mojej mamy.
— Twojej mamy? A co z twoim ojcem?
— Zostawił mamę w dniu, gdy wstąpiłam do wojska i wyjechałam z domu. Od tego czasu mieszka w niedogrzanej kawalerce, po całych dniach czyta Talmud i wydaje mu się, że jest pobożnym Żydem.
— O rany. — Stephen, którego rodzice byli w miarę udanym małżeństwem, był naprawdę wstrząśnięty. — Nie wiedziałem. Yehoshuah nigdy o tym nie mówił.
— Też wolałabym nigdy nie musieć o tym mówić.
— Hm. W każdym razie chciałem, żebyś wiedziała.
— W porządku.
— Słuchaj…
Prawie się uśmiechnęła.
— Tak?
Wskazał głową człowieka przy komputerze.
— Co ci się w nim podoba?
Znienacka jej twarz zaciągnęła się gradowymi chmurami.
— Stephenie Foxx — oznajmiła marszcząc brwi — ty zupełnie nic nie rozumiesz! — Na tym skończyła, zostawiła go i pomaszerowała prosto do sektora trzeciego, gdzie oboje powinni teraz pracować przy kopaniu.
Stephen patrzył za nią raczej bezradnie. Może nie powinien był tego mówić, ale właściwie dlaczego? — nie miał pojęcia. Kobiet czasem po prostu nie da się zrozumieć. Zresztą, wcale nie miał takiej potrzeby, choć może czasem ułatwiłoby to niektóre sprawy.
— Przepraszam! — zawołał ten typ, siedzący wciąż na swoim stołku przed komputerem. — Czy mogę pana o coś spytać?
— Mmh — burknął niechętnie Stephen. — Jasne. Wstał teraz i podszedł kołyszącym się krokiem.
— George Martinez — przedstawił się i wyciągnął rękę do Stephena. — Z Bozeman, Montana. Stephen ostrożnie uścisnął podaną dłoń. Czy w Bozeman, Montana nie mają nic do jedzenia?
— Stephen Foxx. Jestem z Maine.
— Miło mi, Stephen. Niechcący dobiegło mnie nieco pańskiej rozmowy z tą młodą damą…
— Niechcący. Rozumiem. — Miłe określenie na podsłuchiwałem. Musi to zapamiętać.
— Tak, i słyszałem, że chce pan jechać dziś wieczorem do Jerozolimy. Czy to prawda? — Tak.
— Czy byłby to duży kłopot, gdybym poprosił o podwiezienie przy okazji?
Stephen z wysiłkiem panował nad sobą, żeby nie zmarszczyć czoła ani nic w tym rodzaju. Dzisiejszego wieczora zamierzał przemycić do laboratorium w Instytucie Rockefellera jedyny w swoim rodzaju dokument, bezprawnie przywłaszczony, by go tam zbadać. Najmniej był mu potrzebny jakiś przygodny współpasażer.
— Do Jerozolimy? A czego pan tam szuka?
— Chcę zobaczyć miasto.
— Jest szabat. Nic się nie dzieje.
George, zmieszany, kiwał się całym ciałem to w jedną, to w drugą stronę.
— Widzi pan, to jest tak: mam zwyczaj chodzić codziennie wieczorem do kościoła. Brakowałoby mi tego, gdybym nie mógł iść tutaj. Do tego jesteśmy w Ziemi Świętej — te wszystkie święte miejsca są oddalone tylko o krótką przejażdżkę samochodem… Naprawdę chciałbym je zobaczyć, nawet, jeśli dzisiejszy wieczór nie jest najbardziej odpowiedni. Ale nie wiem, czy jutro wieczorem nie będziemy już jechać z powrotem. Czasem odbywa się to dość szybko.
— Rozumiem — uważniej przyjrzał się drobnemu, ciemnoskóremu mężczyźnie. Pobożny katolik, na to wygląda. Co się tyczy Judith, nie jest groźnym rywalem. — Jest tylko taki kłopot, George, że nie wiemy, kiedy będziemy wracać. Jedziemy do Jerozolimy, ale nie chciałbym sztywno planować, dokąd pójdziemy, ani o której wrócimy. Nawet nie wiem, czy w ogóle wrócimy dziś na noc. Rozumie pan? Mogę pana zabrać, nie ma problemu. Ale wrócić musiałby pan sam.
George gwałtownie zamachał ręką.
— O, to żaden problem. W porządku. Znajdę gdzieś taksówkę. Tylko tutaj nie ma możliwości, dlatego…
— Okay — Stephen wzruszył ramionami. — To do wieczora.
Zaczął teraz odrywać arkusze od bloku na stojaku, rozkładać je na dużym, wspaniale pustym stole i bazgrać po nich, dziko, bezustannie, gniewnymi ruchami. Pisał, jakby ktoś go gonił, sięgał po pisaki wszystkich kolorów, hasło za hasłem, wielkie znaki zapytania, łączył je kreślonymi z rozmachem liniami, na tej chaotycznej mapie kołami wydzielał jakieś obszary, inne skreślał grubymi, krzyżującymi się kreskami. To wszystko jest tak szalone. Po prostu obłęd. Jedynym sposobem na pozostanie przy zdrowych zmysłach było samemu pisać jak szaleniec. Wreszcie po południu, zmęczony odrzucił pisak, opadł na oparcie fotela i rozmasowywał sobie prawe ramię, które zaczęło go boleć po całym tym intensywnym wysiłku. Dopiero teraz zauważył, że jest głodny. Potężnie głodny. Zupełnie zapomniał o obiedzie, a nikt nie przyszedł mu o tym przypomnieć. Może zresztą ktoś tu był, stał w drzwiach i kilka razy powtórzył jego nazwisko, a on nawet nie odwrócił wzroku. Nie pamiętał.
Co by było, gdyby…? To właśnie problem, który go pochłonął. Zakładając, że coś takiego jak podróże w czasie naprawdę istnieje. Zakładając, że zmarły to naprawdę ktoś w rodzaju kamikadze, kto w niepojęty sposób przedostał się w epokę Jezusa i po jego śmierci zrządzeniem losu pozostał w Palestynie przełomu czasów, by tam dokonać żywota. Zakładając, zakładając, zakładając. Wciąż w to nie wierzył. To było po prostu nie do wiary. Głęboko w duszy czuł pewność, nieporuszoną jak stalowe przęsło mostu, że wędrówka w czasie jest niemożliwa, że nie ma sposobu na powrót do przeszłości, na to, by minione ponownie odmienić w teraźniejszość. Nic nie było w stanie zmienić tego jego głębokiego przekonania.
To oczywiście stanowiło najciekawsze odkrycie. Akurat on, autor science fiction, który zyskał rozgłos właśnie powieściami o podróżach w czasie. A teraz, w sytuacji, która właściwie powinna wprawić go w euforię — A widzicie? Zawsze mówiłem! — odezwał się w nim ów głos, zamiast tego wołający bezustannie: To niemożliwe! To wszystko oszustwo!
Jednak udało mu się przemóc i postawić pytanie „Co by było, gdyby”, zagłębić w jego roztrząsaniu, zagłuszyć wątpliwości gorączkową aktywnością. Leżał więc teraz przed nim na stole wynik wielogodzinnego odurzenia pracą: wielki arkusz papieru, cały zabazgrany notatkami w czterech jaskrawych kolorach, ktoś mógłby wziąć go za dzieło awangardowego artysty.
Na początek postawił pytanie: Co by było, gdybym pisał powieść o kimś, kto z teraźniejszości wyrusza w przeszłość, w czasy Chrystusa, z kamerą wideo w plecaku? Oczywiście, w rzeczywistości wcale nie miał zamiaru pisać takiej powieści. Czytał kiedyś historię, podobała mu się, w której na koniec okazało się, że wszyscy ludzie obecni przy ukrzyżowaniu Jezusa — żołnierze, ludzie na poboczu Drogi Krzyżowej, kapłani, nawet kaci przybijający go do krzyża — wszyscy co do jednego są przybyszami z najrozmaitszych epok dalekiej przyszłości.
Co oczywiście natychmiast przywiodło mu na myśl argument Stephena Hawkinga. Jeśli rzeczywiście w przyszłości odkryte zostaną podróże w czasie, czy nie doprowadzi to nieuchronnie do rozkwitu turystyki temporalnej do największych wydarzeń w historii świata? Poznajcie Leonarda da Vinci! Popatrzcie, jak Michał Anioł maluje Kaplicę Sykstyńską! Wyruszcie z Krzysztofem Kolumbem w historyczną podróż do Nowego Świata! Czy nie dotyczyłoby to wszystkich epok, wszystkich ważnych momentów? Jeśli kiedyś naprawdę doszłoby do odkrycia podróży w czasie, przeszłość kotłowałaby się od podróżnych z przyszłości, cała historia pełna byłaby turystów. No i naturalnie nie skończyłoby się na zwykłym zwiedzaniu.
Zasiądźcie na cesarskim tronie — przed wami zbytkowne i dekadenckie orgie, jakich jeszcze nie było! Jeśli natomiast teoria Johna Kauna i profesora Wilforda-Smitha miałaby odpowiadać prawdzie, wówczas nie może chodzić o odkrycie, które ma być dokonane kiedyś w nieokreślonej przyszłości, powiedzmy w dwudziestym czwartym albo w trzydziestym szóstym stuleciu — do tej pory wydarzy się jeszcze tak wiele, że Kolumb i da Vinci popadną w zapomnienie — nie, mowa może być tylko o odkryciu mającym nastąpić niebawem. Kamera wideo, jądro zagadki, pojawi się na rynku za trzy lata. Biorąc pod uwagę tempo rozwoju technologii, trudno spodziewać się, by utrzymała się na rynku dłużej niż kolejne trzy lata. Innymi słowy, wszystko powinno się rozegrać w ciągu najbliższych sześciu lat. Najpóźniej za sześć lat musiałby wyruszyć w swą podróż człowiek, którego kości tutaj odkopano. Jako następne pojawia się pytanie, jak uda mu się to technicznie przeprowadzić? Czy skorzysta z czegoś w rodzaju wehikułu czasu, jak w powieści H.G.Wellsa? Jak musiałaby wyglądać owa maszyna? Czy będzie to niewielki, poręczny przyrząd, przystosowany do noszenia przy pasku, czy może monstrualna aparatura, wielka jak elektrownia? W takim przypadku podróż wędrowcy w przeszłość nie mogłaby pozostać niezauważona. Nie obyłoby się bez wielkiego zamętu w mediach, bezpośredniej transmisji na cały świat, przypominającej audycję z lądowania na Księżycu. Można to wyobrazić sobie tak: po jednej stronie wehikuł czasu, przed nim dzielny, pełen poświęcenia podróżnik, kiwa do kamery, może wygłosi ostatnie słowa — coś w stylu „Wielki krok dla ludzkości…” — nim wyruszy w podróż bez powrotu. A potem, natychmiast po starcie, rozpoczną się prace wykopaliskowe w umówionym miejscu, starannie wybranym, co do którego wszyscy liczący historycy są jednomyślnie przekonani, że pozostało nietknięte od czasów Jezusa. Tam znaleziono by kasety wideo z zapisem Jezusa Chrystusa, ponieważ podróżnik w czasie sfilmowałby go i zdeponował nagrania dokładnie w tym miejscu. Zaś miliardy telewidzów na całym świecie mogłyby na żywo uczestniczyć w pierwszym odtwarzaniu tych kaset… Eisenhardt na chwilę zatrzymał się, ponownie sięgnął po czerwony pisak i przy niektórych hasłach postawił duże kropki. W tej wizji zawierało się jeszcze coś, co będzie musiał koniecznie przemyśleć. Coś go uwierało. Jakaś myśl, której jeszcze nie zdołał wydobyć na światło dzienne. Istotna myśl. Dobrze, więc dalej. Jeżeli będzie istniał wehikuł czasu — maszyna transportująca wędrowca do przeszłości, jak rakieta transportuje astronautów na Księżyc — pojawia się następne pytanie, mianowicie, gdzie nasz podróżny zostawił tę maszynę? I dlaczego okazało się niemożliwym odbycie za jej pomocą podróży powrotnej.
Na to pytanie, stwierdził Eisenhardt, odpowiedź jest prosta. Nie spodoba się Kaunowi i Wilford-Smithowi, lecz mimo to nie można jej odrzucić.
Bo gdzie jest napisane, że w przeszłość wyruszył tylko jeden podróżny? Czyż nie nasuwa się o wiele bardziej prawdopodobne przypuszczenie, że wysłano cały zespół? Dla pojedynczej osoby taka wyprawa byłaby przecież za bardzo niebezpieczna. Obca kultura, obce języki i sposób myślenia, choroby, od dawna wytępione w czasach, gdy urodził się podróżnik — mało prawdopodobne, by podjęto takie ryzyko. Podobnie, jak nie wysłano by pojedynczego człowieka na Księżyc. Tak, a potem jeden z członków ekspedycji mógł po prostu zaginąć. Może uwięzili go rzymscy okupanci? Może zakochał się w pięknej dziewczynie i postanowił zostać. Może miał wypadek. Jakkolwiek było — został, po kilku latach umarł i pochowano go w miejscu, w którym znalazł go Wilford-Smith. Pozostała część zespołu powróciła w swoje czasy — dlatego nie znaleziono wehikułu. Oczywiście, zabrali ze sobą wszystkie nagrania.
Jeżeli takie wyjaśnienie odpowiadałoby prawdzie, mogą sobie szukać kamery aż do śmierci. Hm. Choć zastanawiał się nad tym niezwykle intensywnie, nie znajdował wśród znanych sobie elementów sprawy nic, co przeczyłoby takiemu wytłumaczeniu. Co najwyżej można byłoby zadać sobie pytanie, dlaczego dezerter zabrał ze sobą właśnie instrukcję obsługi kamery. Eisenhardt chwycił zapisany arkusz i odsunął go na bok. Ma więc już jedną teorię. Teoria grupy i dezertera. Ciekawe, co na to powie Kaun.
Załóżmy jednak, że był to rzeczywiście samotny podróżny. Załóżmy, że podróż w czasie nie odbyła się za pomocą wehikułu, lecz jakoś inaczej. Powiedzmy, coś w rodzaju beamowania ze Star Treka. Wielka armata, którą wystrzelono delikwenta w przeszłość. Czy ta armata w ogóle musiałaby stać w Izraelu? W filmach tak to przedstawiano. To samo miejsce, inny czas. To w filmie dobrze wygląda. W rzeczywistości, gdyby zmienić tylko czas, a nie miejsce, ładunek wylądowałby gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Gdyż nic nie jest tak ruchliwe jak grunt pod naszymi stopami, powszechnie uważany za stabilny. Nie tylko dlatego, że w ciągu dwudziestu czterech godzin Ziemia wykonuje obrót wokół własnej osi — co oznacza, że ktoś spokojnie siedzący gdzieś w Europie Środkowej we własnym fotelu porusza się właśnie z szybkością bliską prędkości dźwięku — poza tym Ziemia pędzi z jeszcze większą prędkością wokół Słońca, które znów z zapierającą dech w piersiach szybkością krąży wokół centralnego punktu Drogi Mlecznej, która ze swej strony gna poprzez uniwersum z prędkością, o jakiej nie przyszłoby do głowy śnić żadnemu ziemskiemu konstruktorowi rakiet. Niepojęta kosmiczna karuzela. Eisenhardt nie był w stanie wyobrazić sobie, jak można by to osiągnąć: przenieść kogoś w czasoprzestrzeni w tak ściśle określone miejsce, jak Palestyna przed dwoma tysiącami lat. To jakby splunąć w powietrze wirując na największej karuzeli na jarmarku i trafić zamierzoną osobę, śmigającą na tej samej karuzeli, dokładnie w pieprzyk na lewym ramieniu. Na przełaj przez czasoprzestrzeń…
Zapiera dech. Pośpiesznie zerwał nasadkę z wciąż trzymanego w dłoni pisaka i zaczął pisać. Jeżeli podróż w czasie jest możliwa, jeżeli możliwe jest przenieść kogoś w czasie i przestrzeni — to dokładnie tak samo możliwe jest przeniesienie kogoś na inną planetę! Trafienie w Palestynę na Ziemi, znajdującej się w punkcie, w którym była przed dwoma tysiącami lat, było dokładnie tak samo łatwe albo trudne jak trafienie w planetę, krążącą wokół Alpha Centauri albo Epsilon Eridani. I technologia pozwalająca na to miałaby powstać w przeciągu najbliższych sześciu lat? Niemożliwe. Było to tak niemożliwe, że właściwie można by przestać o tym myśleć. Gdyby nie ta przeklęta instrukcja.
Eisenhardt odsunął na bok i ten arkusz. Był głodny. Bolała go też głowa. A wszelkich instrukcji obsługi i tak nigdy nie znosił.
Można by się teraz zacząć zastanawiać, jakie przygotowania mógł poczynić hipotetyczny wędrowiec w czasie, szykując się do swej podróży. To szczególnie trudne zadanie dla Eisenhardta, którego napełniał paniką nawet koszmar spakowania walizki na tygodniową trasę wieczorów autorskich. Co spakować, wyruszając w przeszłość, chcąc sfilmować Jezusa Chrystusa, zamierzając potem w tej przeszłości zostać? Na pewno kilka ulubionych książek. Może gdzieś próchniał stary, mający dwa tysiące lat walkman, razem z kasetą? Lekarstwa. Z pewnością wcześniej podda się wszelkim możliwym szczepieniom, ale musi też zabrać ze sobą lekarstwa, antybiotyki, środki przeciw biegunce, tabletki od bólu głowy, coś w tym rodzaju. Trzeba będzie zapytać aptekarza, jak powinna wyglądać apteczka podróżnika w czasie. I powinien nauczyć się co najmniej jednego z używanych wówczas języków. Zapewne aramejskiego, który, jak właśnie przeczytał, był ojczystym językiem Jezusa z Nazaretu. I oczywiście łaciny, by móc porozumieć się z rzymskimi okupantami. Wszystko razem tworzyło dość obszerną listę niezbędnego wyposażenia. Pokaźny bagaż. Prócz ubrań i temu podobnych — czego właściwie używano wtedy zamiast pasty do zębów? — oczywiście kamera. I zapas kaset wideo. Może zabrał też coś, by zamaskować kamerę — przy próbie wyobrażenia sobie reakcji ówczesnych ludzi na osobnika pętającego się wokół z przyciśniętym do oka okularem małego, srebrno-szarego Camcodera, Eisenhardta zawiodła fantazja.
Taaaak, taka kamera potrzebuje, jak wiadomo, prądu. A w Palestynie z okresu przełomu epok gniazdka z prądem stanowiły raczej rzadkość. Podróżnik zapewne nie wyruszył po prostu naładowawszy akumulatorki swojej kamery, lecz zabrał ze sobą jakieś źródło energii, by móc je doładowywać.
Może kilka porządnych baterii słonecznych. Można by dowiedzieć się u kogoś zaopatrującego ekspedycje, co z tych rzeczy jest dostępne. Właściwie nic innego nie wchodzi w rachubę.
Eisenhardt odsunął i ten arkusz na bok, odłożył pisak i z westchnieniem pomasował skronie. Co za okropna robota. Co za szalona przygoda.
Poza tym, do cholery, jest głodny. Niech diabli wezmą całe to mędrkowanie, pójdzie teraz do kuchni polowej i zobaczy, czy nie dostanie czegoś na ząb!
Stephen starał się, żeby szczelina między skrzydłami namiotu, przez którą wyglądał na zewnątrz, nie była większa niż to absolutnie konieczne.
— A, przy okazji trochę poszpiegowałem — powiedział półgłosem. — Ten typ ma na imię Ryan.
— Jaki typ? — spytała Judith, która przysiadła w oczekiwaniu na krawędzi swojego polowego łóżka.
— Ten, który był w moim namiocie. Człowiek Kauna od mokrej roboty. — Wypuścił z ręki ciężką, szarą tkaninę. — Nikogo nie widać.
Judith przyjrzała mu się wyczekująco.
— I co teraz?
— Dziś wieczorem, gdy będziesz jechać do mamy, zabierzesz ze sobą bieliznę do prania — wyjaśnił Stephen. — W swojej dużej torbie.
— A jeśli ktoś zechce ją przeszukać? Na przykład Ryan?
— To narobisz wrzasku na cały obóz. Że ma swoje brudne paluchy trzymać z daleka od twojej bielizny. Judith westchnęła, pochyliła się do przodu, przyciągnęła do siebie torbę podróżną i zaczęła ją opróżniać.
— Sama nie wiem. Mam jakieś głupie uczucie, gdy myślę o tym wszystkim — Stephen stał wciąż przy wejściu i znów patrzył na zewnątrz. Słońce zniżało się i było blisko linii horyzontu. Dzień kończył się zadziwiająco szybko. Muszą się pośpieszyć, wkrótce do namiotów wrócą pozostali kopacze.
— A wiesz, co oni tam robią? — spytała, układając na łóżku swoje czyste ubrania w porządne stosy.
— Jacy oni?
— Ci technicy, którzy przyjechali dziś rano. To z jednym z nich rozmawiałam.
— Tak. Widziałem przecież. No, i co robią?
— Nazwał to, czekaj, sonarotomograficznym badaniem podłoża. Coś w rodzaju prześwietlenia. Jak zdjęcie rentgenowskie, tylko że używają do tego fal uderzeniowych albo dźwiękowych, czy czegoś takiego.
— Podejrzewałem coś w tym rodzaju. Judith skrzywiła się.
— Oczywiście. Powinnam była wiedzieć, że ty już się tego domyśliłeś. Po co w ogóle się wysilam? — Wytrząsnęła do torby zawartość worków plastikowych, w których trzymała brudne ubrania. — I oczywiście wiesz też, czego szukają.
— Domyślam się, że kamery. Kaun pewnie sądzi, że jest gdzieś tutaj.
— Ten człowiek oczywiście nic nie wie o kamerze. Poza tym nazywa się George Martinez i pracuje na uniwersytecie w Bozeman w Montanie.
Stephen podarował sobie uwagę, że to również już wie.
— To ciekawe. A co mu powiedzieli?
— Że szukają dużego metalowego kufra. Skrzynki z metalu, dużej jak waliza. Podobno ossuarium pewnego króla z dynastii Hasmoneuszy.
— Metalowy kufer… Pojemnik, w którym kamera i nagrania miały przetrwać dwa tysiąclecia.
— Tak mi się zdaje — powiedziała Judith i potrząsnęła torbą. — No, brudne ciuchy gotowe.
— Dobrze. Teraz potrzebuję kilku minut spokoju. Najlepiej popilnuj przez chwilę wejścia.
— Proszę bardzo, czemu nie.
Podniosła się, ominęli się szerokim łukiem, Judith stanęła teraz przy otworze wejściowym, a Stephen przy jej łóżku. Opadł przy nim na kolana.
— No, zaczyna się. Teraz nikt nie może tu wejść.
— A jeśli jednak ktoś przyjdzie? Na przykład Stina? — Stina to było imię jej współlokatorki.
— Wtedy zaczniemy się całować — stwierdził Stephen tak sucho, na ile potrafił. — I tak się zachowywać, żeby się taktownie wyniosła.
Usłyszał, jak zszokowana nabiera powietrza.
— Mówisz poważnie? — Nic nie odpowiedział, lecz zaczął rozgrzebywać piaszczystą podłogę pod jej łóżkiem.
— No cóż — powiedziała półgłosem po chwili. — Na pewno i tak nie przyjdzie.
Stephen wbrew woli uśmiechnął się, czego na szczęście nie zauważyła. Kopał dalej, aż dotarł do przedmiotu, który ukrył tu dzisiejszego ranka. Judith wytrzeszczyła oczy, gdy wysunął się z tym spod łóżka.
— A co to takiego?
— Chłopcy z kuchni mają całkowitą rację, że zabraniają nam wynosić jedzenie — zachichotał Stephen. — Naczynia naprawdę giną.
Trzymał w ręku przedmiot, składający się z dwóch metalowych talerzy, złożonych tak, by między nimi powstała dobrze chroniona przestrzeń. Wokół krawędzi talerze połączone były mocną taśmą klejącą, a całość przypominała mały latający spodek z Marsa.
— W środku są papiery?
— Właśnie. Bezpieczne, mam nadzieję — zdmuchnął z prowizorycznego pojemnika ostatnie ziarenka piasku i ostrożnie umieścił go w torbie Judith, głęboko pod praniem.
Eisenhardt siedział samotnie przy jednym ze stołów polowej kuchni, w otoczeniu samych pustych ławek, i wygłodniały szuflował zawartość swego talerza. Gdy przyszedł, nie zostało już nic z obiadu, okazało się jednak, że jest później, niż sądził i kucharz mógł mu dać coś z przygotowywanej właśnie kolacji. Smakowało dobrze; dziwna, ciekawa potrawa z jarzyn, jej nazwy już zapomniał. Wydawało mu się, że wyczuwa oberżyny, czosnek i kmin rzymski, ale był w tym jeszcze zupełnie mu nieznany sos. Tak czy owak pyszne, zwłaszcza, że czuł już głód.
Słońce zeszło już nisko. Z daleka widział kopaczy zmierzających ciężkim krokiem do namiotów, gdzie pewnie chcą się nieco odświeżyć, nim zjawią się na kolacji. Obserwował ciemnowłosą dziewczynę, jak taszczy w kierunku parkingu dużą torbę i upycha ją w bagażniku małego granatowego samochodu. Zamajaczyła mu myśl, że o zmierzchu rozpoczyna się szabat; pewnie niektórzy izraelscy pracownicy jadą przy okazji do domu.
Wciąż jeszcze ją obserwując — wyglądała naprawdę nieźle, miała długie czarne włosy i świetną figurę — zauważył następny samochód, zbliżający się w chmurze kurzu do obozu. Eisenhardt zmarszczył czoło i spojrzał uważniej. To taksówka. Dokładnie taka sama taksówka jak ta, która przywiozła go wczoraj wieczorem.
Cała scena wydała mu się tak znajoma, że zaskoczony przestał jeść. Taksówka zatrzymała się. W czasie, gdy kierowca wyładowywał walizki z bagażnika, John Kaun i profesor podeszli i przywitali się z człowiekiem, który wysiadł z wozu i rozglądał się trochę niepewnie. O ile można było rozpoznać z oddali, przybysz był nieco starszy, może około pięćdziesiątki, miał gęstą białą brodę, łysawe skronie i budzące respekt brzuszysko. Wilford-Smith przemówił do niego, na swój powściągliwy sposób z oszczędną gestykulacją. Potem słowo przejął magnat medialny, z rozmachem, zdecydowanie, dynamicznie, mówił coś, następnie uśmiechnął się uprzejmie, uzyskał od mężczyzny potwierdzające skinienie głową i w końcu chwycił go za łokieć. Usłużni strażnicy podbiegli, chwycili wyładowane walizy i zapłacili taksówkarzowi, zaś Kaun i Wilford-Smith prowadzili swego nowego gościa do białego namiotu w sektorze czternastym, prześcigając się w komplementach.
Od swej rozmowy z technikiem Gideon zaczął zastanawiać się, czego właściwie on i jego ludzie muszą tu pilnować.
Zwykle było mu to obojętne. Za zadanie miał chronić. Oznaczało to, że musi mieć szeroko otwarte oczy i w każdej chwili być gotów do zatrzymania napastnika, a nawet, jeśli nie można inaczej, do zabicia go. Jeżeli ochraniał osobę, mogło to znaczyć, że będzie musiał dać się zranić albo zabić w jej obronie, ale taki rozszerzony zakres odpowiedzialności zdarzał się rzadko i był wynagradzany ekstrapremią. Przeważnie kazano mu strzec przemysłowe obiekty, urządzenia komunikacyjne, pomniki kultury albo centra turystyczne, choć strzegł już także przemysłowców i polityków, raz ochraniał nawet samego Jasera Arafata, prezydenta Palestyńczyków, gdy ten nie był jeszcze prezydentem, lecz przywódcą kontrowersyjnego ugrupowania. Wtedy również nie snuł zbytecznych dywagacji nad sensem i celem swojej misji; mężczyzna w niebiesko-białej chuście był dla niego obiektem ochrony, jak każdy inny. Może to z tej przyczyny firma wyznaczyła do owego zadania właśnie jego. Często wybierano go do zadań specjalnych, przeważnie dlatego, że całkiem nieźle mówił po angielsku. Raz był bodyguardem pewnej amerykańskiej aktorki, podróżującej dwa dni po Izraelu, a ona pocałowała go na pożegnanie. Od tego czasu nie opuścił żadnego jej filmu. Czasem miało znaczenie także to, że słynął z szybkiego refleksu. Zauważono to już, gdy służył w wojsku, i ta zdolność zadecydowała o tym, że wykształcono go na snajpera. Nikt mu natomiast do tej pory nie zarzucił, że jest nadmiernie dociekliwy. Teraz też nie był. Po prostu się zastanawiał. Przez cały dzień trzymał wartę przed jednym z wejść do białego namiotu, a nawet nie przyszło mu do głowy, żeby choć rzucić okiem do wnętrza. Powiedziano im przecież, że tego nie wolno. A Gideon trzymał się rozkazów. A jednak się zastanawiał. Pierwszy raz zdarzyło się, że kazano im ochraniać archeologiczne znalezisko.
Choć właściwie nie było w tym nic dziwnego. Słyszał od innych, że kazano im kiedyś pilnować starego złotego skarbu, monet i biżuterii z czasów dawnych królów. A w Izraelu zabytki archeologiczne często mają polityczne znaczenie. Ktoś coś wykopie, inny uzna to za dowód na potwierdzenie albo obalenie swoich politycznych czy religijnych przekonań, i konflikt gotowy.
Cóż, naturalnie chętnie dowiedziałby się, co tak znaczącego znaleziono w tej dziurze w ziemi, nad którą ustawiono namiot. Pocieszał się myślą, że jeśli to rzeczywiście tak ważne, dowie się kiedyś z gazety.
Wtedy wytnie ten artykuł, zabierze do kawiarni, w której spotyka się z przyjaciółmi i powie: Byłem tam!
Stałem na warcie!
Wieczorem widział, jak ten angielski profesor, kierownik wykopalisk i Amerykanin — słyszał, że to multimilioner finansujący wykopaliska — witali gościa przybyłego taksówką z Tel Awiwu. Nie miał pojęcia, kim może być ten człowiek. Wysoki, pod pięćdziesiątkę, z siwą brodą, wydawał się bardzo odczuwać uciążliwość upału, w każdym razie nieustannie ocierał rękawem garnituru pot z czoła i bladych skroni, gdy wszyscy trzej szli po kładkach i ułożonej z desek ścieżce prowadzącej do namiotu.
Może to naukowiec, zastanawiał się Gideon i odsunął o krok, żeby trójka mężczyzn mogła bez przeszkód wejść do namiotu.
— Erev tov — bąknął profesor, idący za pozostałymi dwoma, i skinął Gideonowi głową z roztargnionym uśmiechem. — Toda.
— Bevakasha — odpowiedział Gideon.
Dobry wieczór. Dziękuję. Proszę. Gideon pojął, że profesor nie wie, iż on zna angielski. Profesor, mający właśnie nowemu, ważnemu gościowi pokazać i objaśnić swoje cenne znalezisko.
Gideon otworzył szeroko oczy, gdy dotarło do niego znaczenie tego spostrzeżenia. To znaczy, że…
Nie. Nie mógł tego zrobić.
Z drugiej strony…
Zabroniono im zaglądać do środka. Ale nikt im nie powiedział, że mają zamknąć także uszy.
Gideon przesunął krzesło odrobinę bliżej płachty namiotu, ułożył swego Uzi na kolanach i oparł się wygodnie. Głosy trzech mężczyzn słychać było całkiem dobrze.
O ustalonej godzinie Eisenhardt wybrał numer, pod który dzwonił już tego ranka. Po drugiej stronie natychmiast podniesiono słuchawkę.
— Uri Liebermann.
— Dobry wieczór, panie Liebermann. Tu Peter Eisenhardt.
— Ach, mister Eisenhardt. Bardzo mi miło.
— Udało się panu czegoś dowiedzieć? — niecierpliwie spytał pisarz. — Tak.
Eisenhardt głęboko nabrał powietrza.
— Słucham.
— Cóż — dziennikarz także chyba najpierw musiał zrobić głęboki oddech. — Więc miał pan rację. W naszym archiwum jest rzeczywiście mnóstwo materiałów dotyczących profesora Wilforda-Smitha. Sprawdziłem całkiem normalnie, a na ekranie po prostu zaroiło się od informacji. Ten człowiek przegrzebał już chyba cały Izrael, aż dziw bierze.
— Aha.
— Ale — dodał Liebermann — obawiam się, że mimo to nie ma on zbyt dobrej opinii w kręgach naukowych. Eisenhardt poczuł, jak kąciki ust mimowolnie unoszą mu się w górę w tryumfalnym uśmiechu. To dopiero nowina!
— A co to konkretnie znaczy?
— Zarzuca mu się przede wszystkim, że pracuje niechlujnie. Powtarza się zarzut, że nieostrożnie obchodzi się z zabytkami, że częściej niż innym badaczom zdarza mu się je uszkadzać i że za dużo i za szybko kopie. Znalazłem wywiad z Yigaelem Yadinem, w którym mówi on, że Wilford-Smith sprawia wrażenie, jakby mylił ilość z jakością, a w pewnym nieopublikowanym fragmencie tego wywiadu mówi nawet dosłownie „ten człowiek jest dopustem bożym izraelskich archeologów”.
— Dość dosadnie. — Eisenhardt nigdy wcześniej nie słyszał o tym Yigaelu Yadinie. Prawdopodobnie archeolog, do tego znany.
— Do tego wygląda na to, że Wilford-Smith raczej niewiele publikuje, a jeśli już, to jest to przeważnie nudne albo sporne. Czy mówi panu coś nazwisko Benjamin Mazar?
Eisenhardt z ociąganiem odpowiedział.
— Nie sądzę.
— Tu u nas to potęga. Prowadził wykopaliska przy Ścianie Płaczu. Kilka lat temu posunął się do wyrażenia podejrzenia, że obszernych fragmentów historii Palestyny Wilford-Smith wcale nie zna.
— Odważnie.
— Jedyną rzeczą, jaką podziwiają w nim chyba wszyscy archeolodzy, jest fakt, że Wilford-Smith zawsze znajduje sponsora dla swoich projektów.
— Może dlatego tak go nie znoszą?
— Jak mówiłem, nie potrafię wyrazić swego zdania na ten temat. Przejrzałem nasze archiwum, jak panu obiecałem, ale jestem kompletnym laikiem w kwestii historii starożytnej. Z trudem dotrzymuję kroku współczesnym wydarzeniom.
Eisenhardt pośpiesznie notował.
— Jego tytuł profesorski jest prawdziwy? — zapytał. Usłyszał, jak Liebermann wzdycha.
— Tak i nie. W zasadzie tytuł jest prawdziwy, Wilford-Smith jest profesorem historii na Barnford University w południowej Anglii. Tyle że z kolei ten uniwersytet jest trochę kontrowersyjny, należy do mało znanego religijnego ugrupowania, True Church of Barnford.
— Nigdy nie słyszałem.
— Ja też nie, muszę przyznać. Nie udało mi się też znaleźć nic na ten temat w tak krótkim czasie. Eisenhardt nagryzmolił w swoim notatniku słowo „Barnford”, podkreślił je trzy razy i postawił obok niego duży znak zapytania.
— Jeszcze coś? Dziennikarz zaśmiał się cicho.
— Teraz będzie najlepsze.
— Myślałem, że dziennikarze zawsze zaczynają od najlepszego.
— Tylko w gazecie. Wiedział pan, że Wilford-Smith był kiedyś zawodowym żołnierzem?
Eisenhardt nie wierzył własnym uszom.
— Żołnierzem?
— Podczas wojny walczył pod Montgomerym w północnej Afryce, a potem stacjonował w brytyjskiej strefie okupacyjnej na Bliskim Wchodzie, w Palestynie. Należał do brytyjskich oddziałów, które opuściły Palestynę po utworzeniu państwa Izrael w maju 1948.
— Nie do wiary. — Eisenhardt spróbował wyobrazić sobie ruchliwego, zawsze trochę przygarbionego naukowca, jak mężnie walczy na pustyni albo patroluje teren.
— No cóż, wygląda na to, że sympatia do naszego kraju mu nie minęła. Wrócił wtedy do Anglii, wystąpił z wojska, ożenił się, dostał posadę w kierownictwie fabryki tekstylnej i żył sobie spokojnie. Do roku 1969. Wtedy, mając już czterdzieści dwa lata, nagle porzucił dobrze płatną pracę z zabezpieczeniem emerytalnym i zaczął studiować nauki historyczne, specjalizował się w archeologii biblijnej i w 1974 pierwszy raz ponownie wylądował na izraelskiej ziemi.
— Tak po prostu.
— Nie mam pojęcia, co go ku temu pchnęło. Może odziedziczył wtedy trochę pieniędzy i nie musiał więcej pracować.
I nie przyszło mu do głowy nic lepszego, niż latami błąkać się po pustkowiu, w tym zabójczym pustynnym skwarze? Eisenhardt pokręcił głową.
— W 1980 — mówił dalej Uri Liebermann — wspomniany Barnford University powołał go na profesora, równocześnie jednak zwalniając od działalności dydaktycznej, i od tego czasu niemal nie można się go pozbyć z Izraela. A przecież, odpowiadając jednym zdaniem na pańskie główne pytanie z dzisiejszego ranka: przez te wszystkie lata Wilford-Smith nie odkrył zupełnie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość naukową. Nie wymienia się go nawet w archeologicznym „Who is who”. Jeśli chce osiągnąć cokolwiek, choćby tylko przypis w naukowych annałach, musi się naprawdę pośpieszyć.