20

Wykaz zastosowanych skrótów nazw instytucji archeologicznych: ASOR American School of Oriental Research (obecnie: W.F. Albright Institute of Archeological Research, Jerozolima, w skrócie AIAR wzgl. American Center of Oriental Research, Amman, ACOR)

BSAJ British School of Archeology in Jerusalem IAA Israel Antiquities Authority IES Israel Exploration Society PDA Palestine Department of Antiquities

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Wszystkich kopaczy, którzy byli obecni i nie wyjechali na weekend, zwołano przy kuchni polowej.

Ogłoszono, że kierownik wykopalisk ma im coś do zakomunikowania.

Jednak pierwsi, którzy dotarli na miejsce zbiórki i zajęli miejsca na drewnianych ławkach, mogli tylko zobaczyć, jak zajeżdża długa limuzyna, pracownik sztabu Kauna pakuje do bagażnika dwie walizy, aż w końcu wsiada do niej sam John Kaun. Potem samochód odjechał, zostawiając chmurę kurzu.

Młodzi mężczyźni i kobiety spojrzeli po sobie pytająco. Nikt nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć.

Krążyło wiele plotek. Czyżby sponsor stracił zainteresowanie?

Jednak wartownicy przy białym namiocie nad sektorem czternastym stali jak przedtem. Dość dziwaczne, to wszystko.

Gdy już się zgromadzili — nie było ich wielu, prawie wyłącznie zagraniczni wolontariusze — wystąpił przed nich profesor i nim zaczął mówić, zdjął nieodłączny kapelusz, otarł pot z czoła lepką, szarą chustką, którą miał zwyczaj nosić pod kapeluszem, po czym ponownie założył obie rzeczy na głowę.

— Postanowiliśmy — powiedział i odchrząknął — postanowiliśmy zawiesić prace wykopaliskowe w tym sezonie.

Bum. Tyle. Ochotnikom opadły szczęki. Koniec, tak po prostu. Bo sponsorowi przeszła ochota.

— Będziecie się zastanawiać, dlaczego — mozolnie kontynuował profesor Wilford-Smith. — W pełni uprawnione pytanie — niestety, w obecnej chwili nie mogę na nie odpowiedzieć. Jako że ta decyzja…

— Czy to ma związek z sektorem czternastym? — przerwał ktoś głośno. Profesor mówił dalej, jakby nie dosłyszał.

— Jako że ta decyzja z pewnością was zaskoczyła, utrzymamy obozowisko tak długo, aż…

— Proszę nam wreszcie powiedzieć, co znaleziono w sektorze czternastym! — zażądał inny głos z tyłu. Wokół wszyscy kiwali głowami, słychać było przybierające na sile pomruki.

— Jak mówiłem, obozowisko…

— Sektor czternasty! Sektor czternasty! — To był już prawie chór.

Profesor przerwał, potarł się po żylastej szyi, zerkając ku kontenerom mieszkalnym. Znienacka pojawił się tam Ryan, asystent Johna Kauna, i popatrzył na zgromadzenie. Zbuntowane głosy milkły jeden po drugim.

— Cóż, hm, nie mogę powiedzieć państwu nic bliższego na ten temat — oznajmił w końcu Wilford-Smith.

— Z dniem dzisiejszym jednak wykopaliska pod Bet Hamesh zostają zakończone. Dla tych z was, którzy przyjechali z zagranicy albo pochodzą z daleka i nastawili się na dłuższy pobyt, zostanie utrzymane obozowisko, dopóki nie zmienią państwo rezerwacji lotów, względnie nie zadecydują inaczej. Powinno na to wystarczyć, hm, pięć dni. Osoby nieobecne w tej chwili spróbujemy poinformować telefonicznie. — Znów kapelusz, chustka, gest wycierania. — Dziękuję wam wszystkim za wykonaną pracę, również w imieniu pozostałych pracowników naukowych. Życzę państwu miłego wypoczynku w dniu dzisiejszym i szczęśliwej podróży do domu. Dziękuję bardzo.


* * *

George Martinez wysadził swojego kolegę i szefa przy kawiarni niedaleko murów Starego Miasta i pojechał dalej w kierunku Świątynnego Wzgórza. Jednak gdy tylko w lusterku wstecznym nie było już widać Boba Richardsa, zatrzymał się przy krawędzi ulicy i zaczął dopytywać o drogę do Kościoła Siewcy.

Wzgórze Świątynne! Takie zgorszenie. Nie musi go oglądać. Co tam można by zrobić, a o wiele bardziej czego zrobić nie można, to mógłby powiedzieć z zamkniętymi oczami.

Nie, dobrze wie, jak ma postąpić. Co jest słuszne. Pożądliwa chciwość jakiegoś tam Johna Kauna z całą pewnością nie jest dobra, a cyniczna obojętność, którą wykazuje Bob, nie jest lepsza ani na jotę. Co tam dach sali gimnastycznej!

Wyglądało na to, że nikt tu nie znał tego kościoła. Kilka udzielonych w dobrej wierze wskazówek sprawiło, że się zupełnie zabłąkał, a przechodzień, którego zaczepił, sam okazał się być turystą. W końcu George wpadł na pomysł, by wypytywać kierowców taksówek, aż wreszcie trafił na jednego, który znał kościółek i chętnie wskazał mu drogę na planie miasta. Nie mógł pozwolić sobie na to, by podjechać tam taksówką — nie starczyłoby na to resztki gotówki, jaką dysponował.

Dotarł do kościoła akurat, gdy dzwony wydzwaniały południe. Wieża wydała mu się jeszcze mniejsza i bardziej odrapana, niż zapamiętał, a widok zaniedbanych indywiduów zaludniających kościelne podwórko sprawił, że zatrzymał się na chwilę. Potem jednak ruszył dalej, akurat w porę, by złapać ojca Łukasza, przechodzącego właśnie z budynku naprzeciw do kościoła.

Znać było po nim, że z wysiłkiem stara się go rozpoznać. Wreszcie jednak przypomniał sobie — człowiek, który chciał wejść do kościoła, żeby pomodlić się w Jerozolimie, tak, to on, zamówił mu taksówkę.

Właśnie, czy dojechał szczęśliwie do domu?

— Tak, bez problemu — odparł krótko George i dodał: — Muszę porozmawiać z ojcem przez minutkę w cztery oczy.

— Chętnie — odpowiedział kapłan. — Zaraz po południowej mszy, jeśli to panu odpowiada.

— Obawiam się, że nie mam tyle czasu. To musiałoby być teraz, natychmiast.

Ojcu Łukaszowi niezbyt udawało się ukryć, co sądzi o próbie zburzenia jego niezmiennego, codziennego planu dnia.

— Obawiam się, synu, że na to z kolei ja nie mam czasu. Wszyscy ci ludzie czekają na to, bym odprawił mszę świętą…

— Jedną minutę, ojcze. Proszę.

George wytrzymał spojrzenie ojca Łukasza. Był zdecydowany wywalczyć sobie tę minutę, gotów w razie potrzeby rzucić się przed duchownym w brud ulicy, skomleć i lamentować, odegrać każdą możliwą scenę, narazić się na kpiny ludzi i stać się tematem plotek całej dzielnicy na długie tygodnie — byle tylko dostać tę minutę.

Być może zakonnik wyczuł jego determinację. W każdym razie ruchem pełnym pokory skinął głową i powiedział:

— Dobrze, skoro to takie pilne… Przejdźmy do zakrystii. Ale tylko minutę!


* * *

Jeden z firmowych odrzutowców, których News And Entertainment Worldwide Incorporated posiadała w sumie sześć, niósł Johna Kauna do Rzymu. Po drodze znalazł nareszcie czas na przestudiowanie bilansów, zestawień majątkowych i innych dokumentów, przefaksowanych mu przez Enrico Basso do samochodu podczas jazdy na lotnisko w Tel Awiwie.

Z którejkolwiek strony spojrzeć, Kościół Katolicki pod każdym wyobrażalnym względem jest firmą o solidnych podstawach. Niemal zbyt solidnych. Przede wszystkim, jeśli przy kalkulacji uwzględnić, że Watykan to suwerenne, niezależne państwo i w związku z tym nie musi nikomu płacić żadnych podatków. O takim przywileju koncern Exxon albo IBM mogły tylko marzyć. Nawet, jeżeli w wyliczeniach zrobionych przez Basso pominąć wszystkie niepewne, otrzymana stopa zysków sięga wysokości, jakie poza tym uzyskują jedynie narkotykowe kartele. A prawdopodobnie co najmniej połowa liczb podawanych przez Basso jest prawdziwa. Znał włoskiego prawnika i eksperta gospodarczego i wiedział, że jeżeli trzeba coś oszacować, w swoich szacunkach bywa on raczej nazbyt ostrożny. Trzeba wyjść z założenia, że Stolica Apostolska kontroluje więcej kapitału, niż wykazuje oficjalny bilans. Bądź co bądź do połowy dziewiętnastego wieku Watykan był dużym, silnym państwem, a duże, silne państwa nie znikają po prostu z mapy świata, nie zabezpieczywszy uprzednio ogromnych części majątku w rozmaitych skrytkach.

Kaun wyjrzał przez okno. Lecieli nad włóknistą warstwą chmur, spod której prześwitywały niewyraźnie szarobrązowe zarysy wybrzeża. Morze połyskiwało głębokim odcieniem błękitu, podobnie jak niebo, pełne nierealnego migotania, jakby porósł je kryształowy mech.

A całe to bogactwo i całą tę władzę, rozważał Kaun, zbudowano na sprytnym urynkowieniu jednego mitu, powstałego przed dwoma tysiącami lat w Palestynie. Mitu, którego dalsze trwanie w decydujący sposób zależy od nagrania wideo, którego właśnie szukają — cokolwiek będzie można na nim zobaczyć.

Atut jedyny w swoim rodzaju.

Jeżeli uda mu się sprzedać tej osobliwej firmie to, czego wcale jeszcze nie posiada, to pierwszy raz w życiu górna granica żądanej podczas negocjacji kwoty będzie zależała tylko od siły jego wyobraźni, nie zaś od majątku partnera.


* * *

Po południu rozpoczęła się stopniowa likwidacja obozowiska. Do tej pory ochotnicy zbici w grupki siedzieli przy namiocie kuchennym albo wokół paleniska i rozmawiali. Próbowali uporać się z rozczarowaniem — wielu z nich nastawiło się na spędzenie w Bet Hamesh długich tygodni albo nawet miesięcy. Nagłe pożegnanie sprawiało ból niemal fizyczny.

Nikt nie zdawał się mieć ochoty na dyskusję na temat „Sektora 14”. Wymieniano adresy i numery telefonów, próbowano pociągnąć choć odrobinę dalej rozpoczęte flirty, umawiano się na odwiedziny i na spotkanie na innych wykopaliskach. Telefon namiotu stołówki był nieustannie oblegany.

Potem pierwsi zaczęli się pakować. Samochody podjeżdżały tylko po to, żeby załadować do nich walizki i plecaki, po czym szybko odjeżdżały. Co chwila na nowo kręcenie głowami, krótkie dyskusje w rozmaitych językach. Z daleka było widać, że pojawia się w nich ciągle to samo jedno pytanie: Co takiego się stało, że przerwano te wielkie wykopaliska? Jaki był powód tej dramatycznej decyzji?

Rozebrano już pierwsze namioty, tworząc luki w dawniej tak równomiernych rzędach spadzistych, jasnoszarych, lnianych dachów.

Ani profesor Wilford-Smith, ani jego zastępca Shimon Bar-Lev nie pokazali się przez resztę dnia.

Stephen Foxx ustawił oba swoje składane krzesła przed namiotem tak, by mógł wygodnie ułożyć w górze nogi, równocześnie nie tracąc z oczu zamieszania panującego w miasteczku namiotowym i wśród kontenerów. W dłoni trzymał wysoką szklankę napełnioną zimnym napojem, szeroki słomkowy kapelusz na głowie chronił go przed słońcem, wylewającym bezlitośnie swój żar tak samo na sprawiedliwych, jak i na grzeszników.

Decyzja o przerwaniu prac wykopaliskowych zaskoczyła go. Nie lubił, gdy go tak zaskakiwano. Nie lubił, by inni ustalali, co ma się wydarzyć. A najmniej podobała mu się myśl, że Judith, mieszkająca w Jerozolimie, może wyjechać już dzisiejszego wieczora.

Pewnie, zobaczą się jeszcze kilka razy. Lecz bez owej niemal intymnej atmosfery namiotowego obozowiska nie mógł liczyć na kontynuację flirtu.

Damn! Oto właśnie był o krok od pokonania wielkiego Johngis Khana, a na tej rasowej kobiecie stępił sobie zęby. To nie było fair.

Szła teraz do niego. Schodziła po zboczu, krok za krokiem, a jej długie, pełne loków czarne włosy opadały przy każdym kroku to na jedno, to na drugie ramię. Gdy podniosła wzrok ku niemu do góry, uśmiechnęła się, trochę zakłopotana; chyba wciąż jeszcze żałowała tamtej kłótni przy śniadaniu.

— Wygląda na to, że nieźle ci się powodzi — stwierdziła, znalazłszy się przy nim.

— Zawsze staram się tak urządzić — odparł krótko Stephen. — Żeby mi się powodziło.

— Przy kontenerach nic się nie dzieje — mówiła dalej, ignorując jego słowa. Oparła dłonie na przyciągających wzrok biodrach i rozglądała się po leżącym niżej terenie obok parkingu. — Nas wyrzucają, ale sami zostają.

Stephen postawił stopy z powrotem na ziemi, przyciągnął drugie krzesło obok swojego i wytrzepał dłonią siedzenie.

— Chodź — powiedział. — Usiądź.

— Och. Dziękuję. Chciałam powiedzieć, że jestem całkiem…

— Oni też tu nie zostają.

— Jak to? Kto?

— Kaun i jego ludzie — wyciągnął w jej stronę szklankę, zawierającą ostatnią porcję jego prywatnego napoju chłodzącego, który mieszał w specjalnie do tego przeznaczonym termosie i dzięki temu płyn pozostawał stale chłodny. Powąchała go, lecz pokręciła głową.

— Dziękuję, lepiej nie. Skąd wiesz?

— Jeśli przyglądać się im przez parę godzin, to można zauważyć, że niewątpliwie przygotowują się do odjazdu — stwierdził Stephen. — Najpierw jeden chodził i zdejmował z opon kontenerów osłony przeciwsłoneczne. Inny zbierał na całym terenie śmieci. Jeszcze inny przygotował obok przewodów telefonicznych i kabli puste bębny. Same drobiazgi, ale w dzień odjazdu pomogą zaoszczędzić sporo czasu.

— Sądzisz, że czekają, aż wszyscy wyjedziemy, wtedy i oni się ruszą.

— Może nawet wcześniej. Mnie raczej interesowałoby, dlaczego odjechał Kaun.

— Ta sprawa tutaj okazała się dla niego mało interesująca. Dlatego kazał wszystko przerwać, a sam odjechał jako pierwszy — przelotny uśmiech, na który mógłby patrzeć do końca życia, przemknął po twarzy Judith. — A może on i profesor pokłócili się, i Kaun ze złości wycofał całe pieniądze.

Stephen przez chwilę rozważał tę myśl. Nie, to nie pasowało do tego, co zauważył. Kaun nie wyjeżdżał wściekły. Wyglądał raczej na kogoś ruszającego do boju. Potrząsnął głową.

— Zauważyłaś, że wciąż nie opróżnili miejsca znaleziska? To znaczy, że czekają jeszcze na kogoś, komu chcą pokazać zabytek. Dopiero potem wyjadą.

— To całkiem możliwe — Judith zmrużyła oczy. — O, to znowu ten Ryan. Popatrz tylko — czego szuka na parkingu?

Aż mnie ciarki przechodzą za każdym razem, gdy go widzę. Jakoś przypomina mi te wszystkie filmy o nazistach.

Stephen odwrócił od niej wzrok i też spojrzał w dół na parking. Ryan zachowywał się, jakby coś zgubił.

Przemierzał wzdłuż rzędy luźno zaparkowanych samochodów i wpatrywał się w ziemię, szukając czegoś. Od czasu do czasu pochylał się, żeby zajrzeć pod któryś z wozów. Po pewnym czasie dał za wygraną i pomaszerował z powrotem do kontenera.

— Straciłaś kogoś z rodziny w holokauście? — zapytał cicho. — Wybacz, jeśli to zbyt niedyskretne pytanie.

— W porządku. Mój ojciec pochodzi z Węgier, jako jedyny z całej rodziny zdołał w porę zbiec do Ameryki. Całe jego rodzeństwo zginęło w obozach koncentracyjnych. Po niektórych nie zachowało się nawet żadne zdjęcie.

— Nazwisko Menez nie ma węgierskiego brzmienia.

— To zamerykanizowana forma Mennassah, starego hebrajskiego imienia. Urzędnicy amerykańskiego biura imigracyjnego uznali je za zbyt skomplikowane.

— A twoja matka?

— Urodziła się tutaj. Mój ojciec przyjechał do Izraela po wojnie sueskiej, a ona była jego asystentką na wydziale historii. Tak się poznali. Później została jego asystentką z zakresu rodzenia dzieci. — Zabrzmiało to gorzko.

— Niezbyt dobrze układa ci się z ojcem.

— Nie. — Zacisnęła wąsko usta. — Nie, zupełnie źle. Nie znasz go. Przeczytał w życiu chyba z pięć milionów książek i po pierwszym milionie uznał się za mądrzejszego od całej reszty ludzkości. Zawsze prześladował nas pomysłami, które go akurat opętały. Kiedy byłam dzieckiem, chciał koniecznie udowodnić, że pod Starym Miastem Jerozolimy jest nieodkryty korytarz wykuty w skale. Przedtem miał być tam prawdziwy grób króla Dawida. Potem wbił sobie do głowy, że musi zrekonstruować trasę wędrówki Izraelitów podczas ucieczki z Egiptu. Samotnie, oczywiście — spojrzała na niego z boku. — A ty i twój ojciec? Dogadujecie się?

Stephen wzruszył ramionami.

— Trudno powiedzieć. Kiedy byłem dzieckiem… We wspomnieniach zawsze widzę go siedzącego przy biurku. Jest adwokatem, wiesz? Otworzył własną kancelarię, gdy miałem dziewięć lat, i od tego momentu praktycznie nie widziałem go aż do ukończenia szesnastego roku życia. W tamtych czasach pracował regularnie ponad dwadzieścia sześć godzin na dobę, w każdym razie tak wynika z wystawianych przez niego rachunków.

— Dwadzieścia sześć godzin? — Potrzebowała chwili, by pojąć, jak to możliwe.

— To właśnie jest to, w czym adwokaci są lepsi od zwykłych ludzi — stwierdził Stephen. — Wiedzą, jak daleko mogą się posunąć i jakich wymówek trzeba w razie potrzeby użyć.

— Też nie brzmi zbyt zachwycająco.

— Zachwycająco to zdecydowanie nieodpowiednie słowo. Milczeli przez chwilę. Stephen opróżnił do dna swoją szklankę i odstawił ją pod krzesło. Było bezlitośnie gorąco, nie drżał nawet najlżejszy powiew wiatru.

— Wiesz, co jest dziwne? — zapytał potem.

— Nie wiem, co tutaj nie jest dziwne.

— Wstrzymują wykopaliska. Mówią ludziom cześć, to by było na tyle, wielkie dzięki. Przyglądają się, jak jeden po drugim odjeżdża. A żaden nie przyjdzie do mnie i nie powie, panie Foxx, chcielibyśmy, żeby został pan jeszcze jakiś czas. Albo żeby zostawił nam pan przynajmniej swój numer telefonu, na wypadek, gdybyśmy mieli później jakieś pytania.

Patrzyła na niego, unosząc wysoko brwi.

— A to rani twoją dumę, czy jak?

— Nonsens. To oznacza, że już niczego się ode mnie nie spodziewają. Chodzi mi o to, że w końcu to ja znalazłem tę rzecz. Rozciąłem ją jak jakiś głupi poszukiwacz skarbów. Mogłoby na przykład się zdarzyć, że ktoś chciałby wiedzieć, jak to wyglądało przedtem. Jak leżało, gdy to znalazłem. Czy warstwa ziemi była naprawdę nienaruszona. Tego typu sprawy. Ale nie. Nikt nie chce nawet wiedzieć, co teraz zamierzam zrobić.

— Hm. A co zamierzasz? Stephen wzruszył ramionami.

— Dobre pytanie. Mógłbym oczywiście wynająć jakiś pokój w Jerozolimie. Z drugiej strony nie dowiedziałbym się wtedy nic o tym, co się tu będzie działo. Jeszcze nie wiem. Zależy też od tego, czego dowiemy się dziś wieczorem w laboratorium — obrzucił ją krótkim spojrzeniem i musiał zebrać całą odwagę, by zadać pytanie: — A ty? Zasępiła się.

— Jestem dość wkurzona na profesora. Tak po prostu wywalić nas na ulicę. Odnajęłam swoje mieszkanie na cały czas trwania wykopalisk jednej chińskiej studentce teologii — super, co? Teraz mogę albo wprowadzić się do brata, co by go z pewnością nie zachwyciło, albo do matki, co by nie zachwyciło mnie. Pewnie skończy się na tym, że zgłoszę się na pozostały czas na jakieś inne wykopy. Znienacka słońce zdało się świecić jaśniej. Ależ dobre wieści! Stephen usiadł prosto, przesunął kapelusz słoneczny na kark, przysunął się krzesłem bliżej do niej i z na pół żartobliwą zuchwałością objął jej ramiona.

— Zostańmy tu, jak długo się da, niech mają z nami kłopot — zaproponował wesoło. — Zostańmy, aż nas nie wyrzucą.

Nie sprzeciwiała się objęciu, więc oczywiście zostawił ramię tam, gdzie było.

— Chciałam wykorzystać ten czas, żeby się zastanowić, czy rzeczywiście chcę studiować historię — oznajmiła zatopiona w myślach. — Czy robię to tylko dlatego, że taki jest zwyczaj w rodzinie. Prawdę mówiąc, gdy obserwuję, co się tu dzieje, zadaję sobie pytanie, czy nie powinnam raczej studiować ekonomii. Albo w ogóle czegoś, na czym można zarobić pieniądze.

Stephen czuł ciepło jej ciała na swojej dłoni i jej włosy, miękko opadające na jego przedramię.

— Dobre pytanie — odpowiedział.


* * *

Ojciec Łukasz siedział przy małym, białym stoliku i wpatrywał się w stojący na nim telefon. Był to klocowaty aparat z czarnego bakelitu, stary, jak wszystko tutaj. Stół stał przy oknie wychodzącym na pokryty kurzem wewnętrzny dziedziniec. Brama była otwarta, gdyż znów nie znaleźli na zewnątrz miejsca na zaparkowanie małego, niebieskiego dostawczaka. W takich razach stawiali go w środku.

Postanowił, że korzystając z okazji załadują wszystkie kartonowe pudła, od kilku dni zalegające gdzieś w kącie.

Telefon. Ojciec Łukasz przeniósł wzrok na notatnik leżący przy jego złożonych dłoniach, otwarty na pewnej stronie, na pewnym numerze telefonu, którego nie spodziewał się kiedykolwiek potrzebować. A już w żadnym razie nie tutaj, w tym najbardziej niepozornym klasztorze świata.

Już po raz setny, odkąd zaszył się w swoim skromnym, małym biurze, spojrzał na duży krucyfiks wiszący na ścianie między oknami. Jezus opuścił głowę, ale jego postać nie wyglądała już jak dzieło sztuki sakralnej, nagle jakby ożyła. Spod korony cierniowej zdawała się wypływać krew. Sprawiał wrażenie, jakby na niego patrzył, na niego, ojca Łukasza, franciszkańskiego mnicha, swego najnędzniejszego sługę…

Czyżby to wszystko było tylko grą wyobraźni? Czyżby Meksykanin pozwolił sobie na okrutny żart? Nie.

Widział, jak wstrząśnięty był ten mężczyzna, wyczuwał jego głęboką wiarę. Nie. Może go oszukano, tego nie mógł być pewny. Ale na pewno wierzył w to, co mówił.

Może…

Nagranie wideo ukazujące Jezusa Chrystusa! Wizja wstrzymująca dech w piersiach. Po prostu cud.

Może, szeptał cichy, cichutki głos w jego wnętrzu, może to właśnie powód, dla którego jest tutaj.

Może od samego początku była mu przeznaczona do odegrania rola w tym cudzie.

Pokornie wypełniał swą służbę maluczkim i dzięki temu okazał się godny dostąpienia takiej łaski.

Ktoś zapukał i drzwi otworzyły się. Był to brat Geoffrey.

— Bracie Łukaszu, powinniśmy powoli wyjeżdżać. Do hotelu w szabat przywożą świeży towar o wpół do piątej, doliczając załadunek starych rzeczy…

— Jeszcze chwilkę. Jedną chwilkę. Zaraz przyjdę. Muszę tylko zadzwonić.

— Dobrze.

Drzwi się zamknęły. Słuchawka ciążyła mu w dłoni.


* * *

John Kaun zaskoczony patrzył na swego włoskiego przedstawiciela, podczas gdy dalece nieprzystająca do jego rangi taksówka podskakiwała na drodze, dobrej może dla wozów bojowych rzymskich legionów, ale na pewno nie dla nowoczesnych samochodów. O ile w ogóle w przypadku tego zużytego pojazdu, którym Enrico Basso odebrał go z lotniska, można mówić o nowoczesności.

— Co to ma znaczyć, prałat?

— Prałat to honorowy tytuł nadawany szczególnie zasłużonym katolickim duchownym.

— Wiem. Ale chciałem rozmawiać z kardynałem. Najwyższym szefem finansów Watykanu.

— Najwyższym szefem finansów jest papież.

— Papież?

Basso głęboko odetchnął. Miał niezdrowo blady wygląd.

— Papież jest w zasadzie władcą absolutnym. Jego kompetencje obejmują wszystko. On tylko udziela pełnomocnictw.

— A kto w takim razie kontroluje papieża? — Bóg.

— A niech to diabli — wyrwało się Kaunowi. Wyjrzał przez okno samochodu. Ruch był równie chaotyczny jak w Izraelu, lecz niebo zachmurzone, światło przytłumione — trochę tak, jak w pogodny dzień w Nowym Jorku. — Można powiedzieć, że to przewodniczący zarządu bez rady nadzorczej. I bez akcjonariuszy. Albo właściciel indywidualny. Pozazdrościć. Okay — a jakie ma stanowisko ten facet?

— Jest sekretarzem Prefektury Spraw Ekonomicznych Stolicy Apostolskiej.

— Co się kryje pod tą nazwą?

— To coś w rodzaju najwyższej izby kontroli, ustanowionej przez papieża Pawła VI w roku 1967. Ten urząd sprawdza wszystkie konta, wszystkie bilanse, wszelki ruch pieniędzy pod względem zgodności z prawem. Kierowany jest przez kardynała, który z kolei podlega kontroli gremium składającego się z pięciu innych kardynałów. Oprócz niego jest tam ośmiu pracowników i dwunastu doradców, wszystko ekonomiści, no i sekretarz, którym jest zawsze prałat.

Kaun w zamyśleniu przytaknął. Oczywiście, nie mógł oczekiwać, że taka instytucja jak Kościół Katolicki zostanie postawiona na głowie dla przewodniczącego zarządu jakiejś stacji informacyjnej o niewielkim znaczeniu. Nie, póki nie wypuścił jeszcze kota z worka. Nie, dopóki nie uzmysłowi im jasno, że w jego rękach, w rękach Johna Kauna, spoczywa być może cały przyszły los tego kościoła. Dotarli do Watykanu. Ogromne, oszałamiająco stare mury, majestatycznie wznosiły się przed nimi, jakby próbowały wzbudzić w nich poczucie absolutnego braku jakiegokolwiek znaczenia. Wartownik z Gwardii Szwajcarskiej, ubrany w okropnie śmieszny mundur, skontrolował ich paszporty, sprawdził nazwiska na liście, zatelefonował i w końcu otworzył wjazd do środka Państwa Kościelnego. Naprzeciw im wyszedł człowiek w czarnej sutannie, dał znak, by szli za nim i poprowadził przez długie korytarze, gdzie na ścianach wisiały niesamowite olejne obrazy, w górę i w dół po schodach, na ukos przez ogród, przez krużganki i obok starej fontanny, a z każdym krokiem Kaun coraz bardziej uświadamiał sobie, z jak potężnym przeciwnikiem ma się zmierzyć. To nie jest jakieś wyniszczone wydawnictwo, doprowadzone do ruiny przez synów założyciela, które można wykupić za niewielkie pieniądze; ani fabryka ziemniaczanych chipsów, którą zdołałby wchłonąć za pomocą kilku sprytnych manewrów — tu miał mieć do czynienia z organizacją, której potęga wynika już choćby z samego czasu jej istnienia. Prowadzenie interesów z Kościołem Katolickim: to tak, jakby ktoś chciał kupić Himalaje.

Równocześnie wzrósł jego szacunek dla Basso. Ten człowiek rzeczywiście musi mieć stosunki dosłownie wszędzie, do tego zdołał je niezwykle umiejętnie wykorzystać, by w takim tempie zorganizować tę rozmowę. Jest dobry. Naprawdę cenny.

Kaun poczuł, jak jego żołądek napręża się i twardnieje, jakby zmieniał się w czystą stal. Znał to uczucie. Oznaczało gotowość do walki.

Biuro prałata Guiseppe Genaro było zaskakująco małe. Meble zdawały się bez wyjątku pochodzić ze średniowiecza, masywne, ciemne stoły, szafy i krzesła, nawet sam dywan musiał być wart bajecznie dużo.

— Słucham — nieżyczliwym tonem odezwał się duchowny, gdy zajęli miejsca. Jego angielski dźwięcznie barwił się silnym włoskim akcentem.

Przyglądał się im przy tym ciemnymi, małymi jak u żółwia oczami i nieustannie poruszał dolną szczęką. Kaun pochylił się lekko do przodu, objął rozmówcę spojrzeniem — manewry sprawdzone przy niezliczonych stołach konferencyjnych na całym świecie — i zaczął:

— Sir, nazywam się Kaun, jestem przewodniczącym zarządu Kaun Enterprises. Moje przedsiębiorstwo dysponuje…

Wysuszony staruszek machnął niecierpliwie ręką.

— Tak, tak, wiem to wszystko. Czego pan chce? Wydawało się, że prałat w budzący zakłopotanie sposób pozostaje nieświadom rangi swego gościa. Kaun odetchnął głęboko. Z pewnością jedno było jasne: ten obrzydliwy gnom w oprawionych w cienki drut okularach w stylu Heinricha Himmlera i przerzedzonych włosach stanowi przeszkodę, w żadnym razie nie jest partnerem. Należy go pokonać, nie przekonać.

— Moje przedsiębiorstwo finansuje wykopaliska w Izraelu, którym przypisuje się duże znaczenie. W trakcie prac wykopaliskowych trafiliśmy na ślad przedmiotu z czasów Jezusa, którego znaczenie dla kościoła katolickiego może okazać się decydujące — oznajmił Kaun i kierowany nagłym porywem śmiałości dodał: — Tak decydujące, że chciałbym o tym pomówić z papieżem.

Zarejestrował, jak obok niego Basso z przerażenia wstrzymuje oddech.

Duchowny osunął się na wysokie oparcie krzesła, budząc niemal obawę, że w każdej chwili może ześliznąć się pod stół zza wytartych okładek akt. Jego żółwie oczy zwęziły się jeszcze bardziej, gdy wnikliwie przyglądał się Kaunowi.

— A cóż to za… przedmiot? — zapytał. Jego głos pobrzmiewał nieprzyjemnie metalicznym pogłosem.

— Jak wspomniałem, jeszcze go nie mamy. Lecz już wkrótce będziemy go mieć. W tej chwili mogę jedynie powiedzieć, że prawdopodobnie wykaże on w sposób nie budzący wątpliwości, czy Zmartwychwstanie Jezusa miało miejsce naprawdę — Kaun dla zwiększenia efektu wstrzymał głos na ułamek sekundy, po czym dokończył: — Czy też nie.

Prałat ułożył palce dłoni przed sobą na krawędzi stołu, jakby przygotowywał się do gry na pianinie i zastanawiając się bębnił nimi cicho po blacie.

— Nie potrafię sobie wyobrazić, co ma pan nadzieję znaleźć — oznajmił w końcu.

— Ale z pewnością zgadza się pan ze mną, że miałoby to doniosłe znaczenie dla kościoła? — odparł Kaun.

Spojrzenie tamtego pozostało chłodne.

— Przykro mi, nie.

— Nie? — Stal w podbrzuszu zaczęła drgać, jak miecz podczas walki. — Proszę wybaczyć, sir, ale mógłby mi pan to wyjaśnić? Powiedziałem, że jesteśmy na tropie historycznego dowodu, który pozwoli ustalić raz na zawsze, czy Jezus powstał z martwych, czy też nie. W jakiej mierze kościół mógłby to zignorować?

— Zmartwychwstanie Chrystusa jest objawioną prawdą wiary. Nie zależy od dowodów naukowych, które w istocie zawsze są tylko interpretacją doczesnych obserwacji.

— Mój samolot czeka na mnie na rzymskim lotnisku. Ktoś mógłby przyjrzeć się temu, co znaleźliśmy — jakiś kardynał, pański zaufany ekspert od historii, jeśli chodzi o mnie, może to być sam papież. Jeszcze dziś wieczorem. Zaraz. Lot trwa dwie i pół godziny, jazda na teren wykopalisk godzinę. O północy mógłby tu być z powrotem.

— Ojciec Święty musi dźwigać nadludzki ciężar różnorakich obowiązków — oznajmił sekretarz. — Poza tym jest bardzo chory. Całkowicie wykluczone, by kierując się spontanicznym kaprysem, poleciał gdziekolwiek. — Kwaśny wyraz twarzy zdawał się potwierdzać, że nie ma wysokiego mniemania ani o kaprysach, ani o spontaniczności. — To samo w zasadzie dotyczy także kardynałów.

— Więc proszę pozwolić mi zabrać jakiegoś naukowca. Jest przecież Papieska Akademia Nauk. Niech poleci ktoś stamtąd.

— To nie leży w zakresie moich kompetencji.

— A czyich?

— W zasadzie Jego Świątobliwości. Kaun westchnął.

— No pięknie. Czy mogę przynajmniej z nim porozmawiać?

— Jeżeli życzy pan sobie uzyskać audiencję u papieża, musi się pan zwrócić do Prefektury Domu Papieskiego. — Małe oczka błysnęły chłodno zza okularów w cienkich oprawkach. — Czynna będzie w poniedziałek.

To niepojęte.

— Niech pan posłucha, do tego czasu pewnie już odkopiemy ten przedmiot. Może zwołamy też pierwszą konferencję prasową. I może to, co wtedy będziemy mieć do powiedzenia, wcale nie spodoba się Jego Świątobliwości. Bo może udowodnimy, że wszystko odbyło się zupełnie inaczej, niż napisano w Biblii, i wierni jego kościoła zaczną go tłumnie opuszczać.

— Prawda, panie Kaun — wycedził duchowny przez zaciśnięte usta — nie jest demokratyczna. Nawet, jeżeli stałoby się to, o czym pan wspomniał — a jestem przekonany, że do tego nie dojdzie — w żadnej mierze Święty Kościół Katolicki nie mógłby uznać tego za pretekst do głoszenia czegoś odmiennego od tego, co od dwóch tysięcy lat stanowi treść wiary.

— Prawda jest taka — odparł Kaun — że nikt jej nie zna i wszyscy jej tylko szukamy. W to właśnie wierzę. Prałat splótł przywiędłe dłonie.

— W takim razie żal mi pana, panie Kaun.

Kaun musiał opanować się, by nie dać upustu swym uczuciom. Ten facet tutaj, to pewne, nie jest odpowiednim partnerem do negocjacji, nie nadaje się nawet na uzyskanie dojścia do kolosa, jakim jest kościół. Tu nic nie zdziała. Każde kolejne słowo to tylko strata czasu.

Rzucił okiem na Basso. Przysadzisty mężczyzna był blady jak bielona wapnem ściana, na czoło wystąpiły mu drobniutkie kropelki potu.

— Chodźmy — powiedział.


* * *

Ryan usiadł tak, by móc obserwować parking przez okienną szybę, której, jak wiedział, z zewnątrz nie można było przeniknąć wzrokiem. Jeżeli dziś wyjadą, chce wiedzieć, dokąd.

Na kolanach trzymał płaskie urządzenie, przypominające jeden z tych popularnych niegdyś przenośnych telewizorów. Oczywiście nie był to telewizor. Raz po raz załączał ów przyrząd, wówczas na monitorze pojawiał się jasny punkt, oddalony od dokładnego środka ekranu o około półtora centymetra. Gdy poruszał urządzeniem, punkt wędrował w przeciwnym kierunku. Tak, jakby zawsze starał się wskazywać na parking. To naturalnie nie był przypadek, gdyż tam właśnie stał samochód, pod którego błotnikiem umieszczono stosowny nadajnik. Wynajęty samochód. Samochód Stephena Foxxa, mówiąc ściślej.

Zatem Ryan czekał. Był specjalistą od czekania. Jeżeli trzeba, potrafił przez wiele godzin siedzieć tak nieruchomo, że ledwie można było zauważyć choćby mrugnięcie powieką czy unoszenie się klatki piersiowej przy oddychaniu. Gdy śledzi się ludzi, trzeba umieć czekać.

Tym razem trwanie w bezruchu nie było takie ważne. Wystarczyło nie odrywać wzroku od parkingu. Początkowo przysłuchiwał się stłumionym odgłosom pracy biura, dobiegały go strzępy rozmów telefonicznych i stukot komputerowych klawiatur, potem jednak przestał je sobie uświadamiać. Dla kogoś, kto potrafi czekać, w pewnym momencie przestaje istnieć nawet sam czas, ten stan nie jest zresztą nieprzyjemny.

Musiał więc spojrzeć na zegarek, gdy Stephen Foxx i Judith Menez wreszcie się pojawili, wsiedli do samochodu i ruszyli. Parę minut przed wpół do ósmej.


* * *

Ryan sięgnął po kluczyki samochodowe, leżące w pogotowiu obok niego na biurku. Okiennice wysokiego okna pokoju biurowego, który w ogóle nie istniał na oficjalnych planach budynku, były szeroko otwarte. Z oddali dobiegały odgłosy nocnego Rzymu, odrobinę głośniejsze od brzęczenia owadów, daremnie próbujących przedostać się do wnętrza przez siatkę moskitiery. Paradoksalnie owe ciche dźwięki potęgowały wrażenie absolutnej ciszy, panującej w tym skrzydle pałacu apostolskiego. Luigi Battista Scarfaro był chudym, wysokim Sycylijczykiem. Jego dobitny, haczykowaty nos, wysokie czoło z zaczesanymi nad nim do tyłu czarnymi włosami i wąskie, bezkrwiste usta nadawały jego twarzy wygląd arystokraty, który jeszcze podkreślała sutanna. Miał trzydzieści sześć lat, wyglądał jednak na starszego. W jego rodzinie istniał obyczaj, że jeden z synów wstępował na służbę w Stolicy Apostolskiej, miało to zrekompensować fakt, iż wszyscy pozostali krewniacy pracują dla mafii, zaś Luigi był właśnie tym, kogo w jego pokoleniu wyznaczono na kontynuatora owej tradycji. Chcąc się ustrzec przed innym rodzinnym obyczajem, mianowicie tym, że wszyscy we względnie młodym wieku zapadali na ciężki artretyzm, zachowywał ściśle wegetariańską dietę, nie palił ani nie pił alkoholu. Mimo to jego palce szpeciły już charakterystyczne guzowate stawy, miał również słabe zęby. Cóż, tradycje mają w sobie coś z fatum.

Siedział przy swym wielkim biurku, którego blat uprzątnięto, pozostawiając jedynie masywną, mosiężną lampę, jedyne źródło światła w wysokim, obszernym pokoju, oraz podkładkę do pisania w kolorze burgundzkiej czerwieni. Leżały na niej dwie kartki papieru, ułożone równo jedna przy drugiej. Od wielu godzin czytał je wciąż na nowo i rozmyślał.

W sekretnych pomieszczeniach tej instytucji to czy owo mogło sprawiać staroświeckie wrażenie, lecz pracujący tu mnisi i księża mieli dostęp do największych istniejących na świecie zasobów wiedzy o sposobach zdobywania i przekazywania tajnych informacji. Tutaj używano sekretnego pisma już wówczas, gdy reszta ludności nie umiała nawet czytać. Stojące na regałach foliały były stare i zakurzone, zawierały jednak prawdziwą historię ostatnich dwóch tysięcy lat. Gromadzenie informacji i ujmowanie ich w formę raportów odbywało się w beznamiętnej służbie dla dobra Kościoła, dlatego owe raporty były z reguły równie godne zaufania, co precyzyjne.

Te dwie kartki przyprawiły go o zamęt w głowie.

Jedna zawierała notatkę z Prefektury Spraw Ekonomicznych Stolicy Apostolskiej. Sekretarz prefektury, prałat Genaro, przeprowadził rozmowę z amerykańskim przemysłowcem nazwiskiem John Kaun, który zjawił się u niego i oświadczył, że podczas wykopalisk w Izraelu dokonano znaleziska z czasów Jezusa, i że ów artefakt może jakoby stanowić dowód potwierdzający bądź zaprzeczający prawdzie o Zmartwychwstaniu — który z tych dwóch, tego powiedzieć nie mógł, z powodów nie wymienionych w krótkim memorandum.

Zajście tego rodzaju nie musiało budzić zainteresowania. Stale zdarzało się, że jacyś obłąkańcy zwracali się do Watykanu, wygłaszając kompletnie szalone teorie. Wykopaliska to tylko jedna z wielu dziedzin. Co jakiś czas pojawiał się ktoś uważający się za prawdziwego Zbawiciela i wpadał potem w całkowicie nieboski szał, gdy zamiast papieża, mającego złożyć mu hołd, pojawiało się trzech sanitariuszy, zabierających go do szpitala. Inni znów mieli wizje, w których objawiała im się przeważnie Matka Boska i wyznaczała do spełnienia najdziwaczniejsze misje, z reguły z uwagi na bliski już koniec świata. Tak, i wykopaliska. Były już takie, według których Jezus miał żyć w ósmym stuleciu w Ameryce Południowej. Po Zmartwychwstaniu powędrował do Tybetu. Na długo przed urodzeniem działał jako jeden z biblijnych proroków.

Tego rodzaju szaleńcze wizje nie były przypisane wyłącznie jakimś określonym warstwom społecznym.

Religijne opętanie mogło stać się udziałem zarówno bogatego, jak biedaka, uczonego i analfabety — w dokumentach, które zgromadzono, można było napotkać przedstawicieli wszelkich zawodów, w rozmaitym wieku, różnych ras i płci. Uwzględniając to wszystko, wizyta amerykańskiego medialnego przemysłowca nie była warta nawet wzmianki. Bywali w końcu już prezydenci, którzy sądzili, że prześladuje ich wcielony diabeł, i tacy, którzy mieli się za boskich wysłanników.

Wart wzmianki był jedynie fakt, że John Kaun z wszystkich możliwych punktów zaczepienia zwrócił się akurat do Prefektury Spraw Ekonomicznych.

Tak, jakby sądził, że jego znalezisko zostanie od niego z entuzjazmem odkupione.

No, i była jeszcze ta druga kartka. Scarfaro złożył palce w kształt spadzistego dachu, podparł podbródek na palcach wskazujących i po raz setny odczytał tekst.

Informacja pochodziła od franciszkańskiego zakonnika z Jerozolimy. W gruncie rzeczy nie miała sensu.

Mnich donosił, że odwiedził go mężczyzna zatrudniony na wykopaliskach na zachód od Jerozolimy.

Przypadkiem chodziło o wykopaliska finansowane przez Johna Kauna.

Ów człowiek — Amerykanin meksykańskiego pochodzenia — w zaufaniu powiedział ojcu Łukaszowi, co znaleziono na terenie tych wykopalisk.

Podobno.

Загрузка...