8

Właściwości przełamów niektórych rodzajów naczyń badano umieszczając świeżo złamane fragmenty próbek w ogrzewanym elektrycznie piecu oksydacyjnym i wypalając je ponownie. Próbki poddawano przy tym przez czas 1 godziny działaniu maksymalnej temperatury, 800-900°C w przypadku ceramiki z epoki żelaza-biz./fr. — arabskiej oraz 1000°C w przypadku średniowiecznej i późniejszej. W następstwie oksydacji ceramika najczęściej przybiera jaśniejszą barwę, lepiej też są widoczne domieszki schudzające oraz warstwy zewnętrzne. Ewentualne uszkodzenia skorupy w wysokich temperaturach pozwalają domyślać się pierwotnych temperatur wypalania (patrz też rozdz. III.5-1).

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Wozu mieszkalnego Johna Kauna nie można było określić inaczej jak „stosowny do rangi”. Jego przeważającą część zajmował luksusowo urządzony gabinet, którego ściany obito ciemnym drewnem, zaś podłogę wyłożono popielatym, sięgającym kostek dywanem, aż żal było patrzeć na brudne ślady, zostawiane na nim przez ich zakurzone buty. Wnętrze zdominowane było przez potężne mahoniowe biurko, na którym stała jedna z owych mosiężnych lamp z zielonym abażurem, jakie Eisenhardt do tej pory widywał tylko w amerykańskich filmach. Za ogromnym skórzanym fotelem wisiał olejny obraz, wyglądał na cenny i z pewnością taki był, zaś na znajdującym się obok stoliczku ustawiono komputer, na którego Monitorze powoli obracał się znak firmowy Kaun Enterpries, a przy nim stała cała bateria telefonów. Eisenhardtowi przypomniały się anteny, jakie zauważył na dachu kontenera wśród nich duża miska anteny satelitarnej, prawdopodobnie będąca w stanie wymieniać sygnały bezpośrednio z satelitą komunikacyjnym. John Kaun, choć znajdował się poza swoją kwaterą główną zagubiony na odludnym pustkowiu, nie zaniedbywał żadnej ze stworzonych przez nowoczesne technologie możliwości, by sprawować pieczę nad swoją firmą. Najlepszy był jednak panujący w pomieszczeniu przyjemny chłód.

— Czego się panowie napiją? — zapytał przemysłowiec i otworzył lodówkę wręcz pękającą od butelek, w których obiecująco migotały różnokolorowe płyny. — Dla pana Canadian Whisky, profesorze?

— Tak, proszę — westchnął Wilford-Smith i opuścił się na jeden z wyściełanych foteli. Wyglądał na zmęczonego.

— Panie Eisenhardt?

Pisarz ociągał się. Rzadko pił alkohol, mniej z pobudek zdrowotnych czy dla jakichś zasad a bardziej z tego prostego powodu, że najczęściej czuł się po nim gorzej niż przed wypiciem. Alkohol mu szkodził. W najlepszym wypadku ogarniała go po nim senność.

— Czy ma pan coś bez alkoholu? — zapytał.

Eisenhardtowi wydało się, że w spojrzeniu, jakie skierował na niego Kaun, widzi poirytowaną dezaprobatę. Jakby złamał niepisane reguły. Psuł zabawę. Magnat spytał jednak bez mrugnięcia okiem:

— Na co ma pan ochotę? Cola? Tonik imbirowy? Perrier?

— Cola, wspaniale.

Kaun podał im szklanki, sam przyrządził sobie nieco bardziej pracochłonnego drinka i zasiadł z nim za biurkiem. Eisenhardt czekał, podświadomie spodziewając się, że przewodniczący teraz się trochę poprzeciąga, rozluźni węzeł krawata i zrelaksowany rozsiądzie się wygodnie, lecz Kaun wziął tylko małego łyka, pochylił do przodu i spojrzał pisarzowi w oczy.

— Co pan o tym wszystkim myśli? — zapytał.

— Hm — mruknął Eisenhardt, szukając odpowiednich słów. Nawet w codziennej pracy nie było to proste; po angielsku okazało się podwójnie trudne. — Jak mam to powiedzieć? Czuję się, jakbym trafił do filmu o Indiana Jonesie.

Przez oblicze cara mediów przemknęło coś na kształt uśmiechu, ale nic nie powiedział.

— Czy jest pan pewien, że nie kryje się w tym jednak jakieś oszustwo? — spytał Eisenhardt. — Niech pan pomyśli o pamiętnikach Hitlera.

— To pierwsza rzecz, o jakiej pomyślałem. Ale są też pamiętniki Goebbelsa, a te są autentyczne. — Kaun rzucił okiem na zegarek na ręce, jego cienka, złota koperta sprawiała niesłychanie kosztowne wrażenie.

— Próbki materiałów dotarły już zapewne do laboratorium w Chicago, w którym metodą radiowęglową zostanie określony ich wiek. Jeśli badania wykażą, że papier ma dwa tysiące lat, wtedy nie będzie innego wytłumaczenia, jak tylko, że ktoś odbył podróż w czasie. Zgodzi się pan ze mną, prawda?

— Tak.

— Ta kamera istnieje. Jestem tego pewien. Jestem też pewien, że jest wciąż w dobrym stanie. Eisenhardt znalazł nareszcie słowa, potrzebne do sformułowania zastrzeżenia, od dłuższej chwili błąkającego mu się po głowie.

— Zastanowił się pan nad tym, czy na taśmie wideo, która przeleżała w ziemi dwa tysiące lat, mogło zachować się jeszcze w ogóle jakiekolwiek nagranie? Nagranie wideo to zapis magnetyczny. W miarę upływu czasu namagnetyzowanie słabnie. Po dwóch tysiącach lat zostaje praktycznie już tylko szum.

— Zgadza się — przytaknął Kaun. — To sprawdziłem w pierwszej kolejności. Rozmawiałem ze specjalistami z NASA, którzy analizują sygnały radiowe z sond kosmicznych, transmitujących fotografie tak odległych planet jak Uran czy Neptun. Ci ludzie mają bardzo podobny problem, mianowicie, muszą odfiltrować słabe sygnały dochodzące z tych sond od kosmicznego szumu. No cóż, jak sobie z tym radzą, może Pan ocenić na podstawie uzyskiwanych przez nich krystalicznie czystych obrazów. Potrwa to pewnie trochę i będzie kosztowało mnóstwo czasu obliczeniowego na drogich, super wydajnych komputerach, ale z pewnością odzyskanie nagrania z tej taśmy wideo jest możliwe, niezależnie od jej wieku.

— Aha — mruknął zbity z tropu Eisenhardt. Tak, to brzmiało całkiem prawdopodobnie.

— Oczywiście, nie wspomniałem im nic o podróżniku w przeszłość — dodał Kaun. Teraz nareszcie się oparł, trzymając obiema rękami szklankę. Przez szkło połyskiwał płyn w kolorze miodu. — Wyobrażam to sobie tak, że nasz podróżnik współpracował z wtajemniczonym we wszystko wspólnikiem — zawiesił głos i po chwili poprawił się: — Będzie z nim współpracował. Widzi pan? Właśnie o to mi chodzi. Gdy o tym myślę, czuję się, jakby mi ktoś przekręcał mózg przez maglownicę. Dlatego potrzebuję pana, panie Eisenhardt. Napisał pan wiele historii o podróżach w czasie; to znaczy, że w wyobraźni przemyślał pan już te problemy, z którymi teraz mamy do czynienia w rzeczywistości.

Eisenhardt przytaknął z ociąganiem.

— Dobrze — będzie współpracował z drugą osobą. Uzgodnią, gdzie ma schować kamerę. Potem jeden przeniesie się w przeszłość, a drugi po prostu pójdzie w umówione miejsce i znajdzie tam nagrania, które drugi… zrobił? Zrobi? To przecież nieźle pomyślane, prawda?

— Tak.

— Praktycznie w tej samej chwili.

— Jeśli wszystko się uda — zastrzegł Eisenhardt. Zauważył, że czuje się zmęczony. Przespać się z tym; jutro rano wszystko będzie wyglądało inaczej. Może przyjdzie mu też do głowy kilka pomysłów, na jakie nie wpadł jeszcze ten potężny, na pozór niezmordowany szef wielkiej firmy.

— Musi się udać. Nie podróżuje się w przeszłość, nie poczyniwszy wszelkich możliwych przygotowań. Ta kamera leży na umówionym miejscu. Cały problem tkwi tylko w tym, gdzie? Co ustaliła ta dwójka? Albo, jeśli chcecie, co ci dwaj ustalą? Niech pan pomyśli o podróżniku w czasie, Eisenhardt, niech pan odgadnie jego myśli. Jest pan pisarzem — na tym polega pański zawód, na wchodzeniu w skórę innych ludzi. Proszę domyślić się, co mu przyjdzie do głowy. Niech pan odgadnie, gdzie jest ta kamera. Podczas, gdy Kaun mówił te słowa, ton jego głosu uległ zmianie, nabrał teraz ostrego, rozkazującego, metalicznego brzmienia. Eisenhardt patrzył na tego człowieka i czuł narastającą panikę, jakby z jego wnętrzności sięgało w górę ogniste ramię i ściskało go za gardło. Teraz dał się poznać prawdziwy John Kaun, do tej pory ukryty za maską uprzejmości, prawdziwy John Kaun był jak drapieżne zwierzę, przyobleczone w granatowy garnitur.

Rzucił nerwowe spojrzenie na siedzącego naprzeciwko Wilford-Smitha, ale profesor opróżnił już swoją szklaneczkę whisky i gapi się przed siebie oczami, wyglądającymi, jakby miały się zamknąć w każdej chwili.

— To, hm, chwilowo trochę za dużo dla mnie. Podróż, to znalezisko… Ale zastanowię się nad tym.

— Ma pan czas. Nie bez końca, ale ma pan czas.

— Będę musiał sprawdzić kilka rzeczy, zebrać materiały. Przydałby się dostęp do dużej biblioteki. Kaun skinął głową, jakby tego właśnie oczekiwał. Obrócił się na bok energicznym ruchem, potęgującym wrażenie, że ten człowiek nigdy nie czuje zmęczenia, podniósł słuchawkę telefonu. Wybrał dwucyfrowy numer i, gdy po drugiej stronie ktoś się zgłosił, powiedział tylko: — Proszę do nas przyjść — po czym odłożył słuchawkę.

— Zamieszka pan w sąsiednim wozie — oznajmił następnie. — Ma pan w nim do dyspozycji kompletnie wyposażoną pracownię. Poza tym… — usłyszeli szuranie przy wejściu, potem drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna, którego Eisenhardt wcześniej nie zauważył. Profesor ocknął się i gwałtownie podniósł głowę, a po spojrzeniu, jakim śledził wkraczającego właśnie człowieka, można było poznać, że również widzi go po raz pierwszy.

— Moi panowie, pozwólcie, że przedstawię wam pana Ryana. Jest u mnie szefem ochrony i od tej chwili będzie troszczył się tu o wszystko. Ryan, to profesor Wilford-Smith, kieruje wykopaliskami, a to pan Eisenhardt, pisarz.

— Bardzo mi miło — odrzekł przybysz niskim, głębokim głosem.

Był wysoki, miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt, a jego wytrenowane mięśnie wyglądały, jakby zrobiono je ze stalowych lin. Żołnierz oddziałów specjalnych, zamiast munduru odziany w nie rzucającą się w oczy koszulkę koloru khaki. Wymienił z nimi chłodny, krótki, rzeczowy uścisk dłoni. Włosy miał obcięte tak krótko, że ich barwy można się był tylko domyślać, zaś oczy na pozbawionej wyrazu twarzy były najbardziej przejrzystymi błękitnymi oczyma, jakie Eisenhardt widział w życiu. Ile lat może mieć ten Ryan? Sprawiał osobliwe wrażenie człowieka bez wieku: równie dobrze mógł mieć lat dwadzieścia osiem, jak pięćdziesiąt osiem.

— Ryan — ciągnął Kaun, kierując wzrok na Eisenhardta — sprowadzi dla pana każdą książkę, jaka będzie panu potrzebna. Zorganizuje w ogóle wszystko, czego pan potrzebuje. O ile tego zażyczy pan sobie, zawiezie pana do dowolnej biblioteki w tym kraju albo każe pana tam zawieźć. Jeśli przyjdzie panu do głowy cokolwiek, co mogłoby przyspieszyć nasze poszukiwania, proszę mu o tym powiedzieć. Eisenhardt skinął głową, dość zmieszany, i rzucił na Ryana nieśmiałe spojrzenie, które tamten odwzajemnił bez drgnięcia powieki.

— Mam na myśli, panie Eisenhardt, dokładnie to, co powiedziałem. Cokolwiek przyjdzie panu do głowy. — Tak.

— Nie musi się pan obawiać, że stawia za wysokie żądania, w żadnym wypadku.

— Rozumiem.

— Gdyby okazało się — wycedził Kaun, wbijając w Eisenhardta spojrzenie połyskujących ciemno, tygrysich oczu — że nie wykorzystał pan jakiejś możliwości tylko dlatego, że nie miał pan pod ręką potrzebnych materiałów, że powinien był pan o nie poprosić a tego nie zrobił — wtedy pozna mnie pan z całkiem innej strony, która, to mogę obiecać, na pewno się panu nie spodoba.

Oho! Eisenhardt przełknął ślinę czując się nieswojo, potem skinął głową. Miodowy miesiąc się skończył. Ale Kaun nie zaszedł tak wysoko dzięki temu, że potrafi dobrze wiązać krawaty.

— Poza tym — kontynuował miliarder, pochylając się do przodu i opierając przedramiona o skórzaną podkładkę na biurku, składając razem czubki palców obu dłoni — od tej chwili zastosujemy specjalne środki ostrożności. Nie mogą się już zdarzać żadne przykre wpadki, jak na przykład ta, że ten Foxx akurat dziś wieczorem musiał jechać do jakiejś dyskoteki.

Profesor wyprostował się na skórzanym fotelu i poczuł się wywołany do zajęcia stanowiska.

— Panie Kaun, zapewniam pana… Stephen Foxx to młody człowiek, a ta dziewczyna wpadła mu w oko. To przecież nic nadzwyczajnego, że chciał się z nią umówić. Człowiek, który po nich przyjechał to jej brat. Znam go dobrze; pracuje jako asystent w Muzeum Rockefellera w Jerozolimie.

Kaun zmierzył archeologa wzrokiem, jakim się patrzy na obrzydliwe insekty.

— Moglibyśmy chcieć zadać mu kilka pytań.

— Możemy przecież zadać mu je jutro.

— Ale moglibyśmy zadać mu je dziś i stracić mniej czasu. Eisenhardt zmarszczył czoło. Co też ten człowiek sobie wyobraża, że jak rozwiązuje się takie problemy? Używając prostej, brutalnej arytmetyki w rodzaju „Co, Leonardo da Vinci potrzebuje sześciu miesięcy na namalowanie Mony Lisy?! Dajcie mu dwudziestu pięciu ludzi, to uwinie się z tym w tydzień”?

— Mój Boże — westchnął Wilford-Smith i opadł z powrotem na siedzenie. Wielki skórzany fotel zdawał się dosłownie połykać jego chudą i wysoką postać. — To wolny człowiek. Nie mogę mu przecież rozkazywać, co ma robić a czego nie, w czasie wolnym od pracy.

— Nie, pan nie musi — powiedział Kaun. — Od tej chwili my się tym zajmiemy. Naukowiec zwrócił na niego urażone spojrzenie.

— Co pan przez to rozumie?

— Musimy zastosować blokadę informacji. Nie chcę, żeby nasze odkrycie zostało przedwcześnie ujawnione albo żeby wybuchła jakaś gorączka złota, bo każdy w tym kraju będzie szukał tej kamery.

— A jak pan chce to zrobić? Większość pracowników to ochotnicy…

— To mnie nie obchodzi — wtrącił ostro Kaun.

Na dźwięk jego głosu skulili się, jakby walnął pięścią w stół. Fakt, że nie musiał nawet wykonywać tego gestu, tylko spotęgował efekt.

— Widzę, że pan wciąż jeszcze nie zrozumiał, z czym mamy do czynienia — ciągnął Kaun, patrząc to na jednego, to na drugiego, jakby chciał im to dosłownie wbić młotem w najwyraźniej nie pojmujące niczego mózgi. — Panowie sądzicie po prostu, że to sensacja. Myślicie, że jestem tu z tego powodu — ponieważ to największa sensacja wszech czasów. Najbardziej sensacyjny nagłówek, jaki kiedykolwiek wydrukowano w jakiejś gazecie. Najbardziej sensacyjne znalezisko, odkąd uprawia się archeologię. Rewolucja w fizyce. Nie, panowie zupełnie jeszcze nie pojmują, co naprawdę oznacza ta kaseta wideo. Wydawało się, że jego słowa na kilka sekund znieruchomiały, zawieszone w powietrzu, nim po chwili zostały wchłonięte przez puszysty dywan i mahoniową boazerię na ścianach. Nie słychać było żadnego oddechu. Oczy wszystkich zawisły na ustach Kauna. Zdawał się tym rozkoszować.

— Jak myślicie, co — zapytał cicho, niemal szeptem — dałby kościół katolicki za taśmę wideo, będącą dowodem zmartwychwstania Jezusa Chrystusa?

Zrobił przerwę.

— Lub za taką — mówił dalej z uśmieszkiem na ściśniętych wąsko ustach — która mu przeczy! Reflektory samochodu wbijały się w noc, macały szary asfalt prowadzącej poprzez ciemności szosy, na której panował intensywny ruch, zaskakujący o tej porze, około drugiej rano. Nie rozmawiali wiele, pogrążeni w myślach i, jeśli nie liczyć szumu silnika, w wozie panowała osobliwa, zszokowana cisza. Tym razem na tylnym siedzeniu siedział Stephen. Gdy byli mniej więcej w połowie drogi, pochylił się do przodu, wsparł oboma ramionami o oparcia i wystawił głowę między przednie fotele.

— Yehoshuah?

— Mhm?

— W Muzeum Rockefellera macie na pewno różne laboratoria do badania archeologicznych zabytków. — Tak.

— Nie wspominałeś kiedyś, że badacie też stare papiery?

— Papirusy. Nie papiery.

— Papirus, rozumiem. To coś z trzciny.

— Nie z trzciny. Papirus wytwarzano z miąższu byliny papirusowej, po łacinie cyperus papyrus. Cibora papirusowa.

— Ale to coś innego niż papier.

— Właśnie.

Stephen skinął głową. Przeciwnym pasem minęła ich dudnieniem ciężarówka. W świetle reflektorów zabłysła na moment stojąca na poboczu tablica, na której ktoś opryskał czarną farbą angielski napis, tak, że czytelne pozostały tylko arabskie litery.

— Załóżmy, że profesor zechce zbadać instrukcję obsługi. Jak sądzisz, gdzie będzie mógł to zrobić najlepiej?

— U nas.

— U was? Zdawało mi się, że możecie analizować tylko papirusy?

— Tym się zajmujemy. Ale równie dobrze moglibyśmy restaurować papier. To nawet łatwiejsze niż restauracja papirusu. Po prostu, do tej pory nikt nie przyszedł ze starym papierem.

— A dlaczego?

— Ponieważ w czasach historycznych w całym obszarze Morza Śródziemnego jako materiału piśmienniczego używano wyłącznie papirusu.

— Ale potrafiłbyś odrestaurować także papier?

— Jasne.

— Tak spreparować kruche stronice, że będzie je można bezpiecznie przewracać?

— Pewnie.

— Że wyblakłe pismo znów będzie czytelne?

— Bez problemu.

— Dobrze — powiedział Stephen. — To bardzo dobrze. Teraz wtrąciła się Judith. Przekręciła się na fotelu tak, że mogła patrzeć na Stephena z boku. W słabym świetle kontrolek z deski rozdzielczej bardziej można było się domyślać, niz dostrzec nieufność na jej twarzy.

— To nie jest tylko zwykłe zainteresowanie pracą Yehoshui, prawda?

Stephen opuścił głowę między ramiona, jakby stała się nagle zbyt ciężka, i wymamrotał:

— Nie, to nie jest tylko zwykłe zainteresowanie pracą Yehoshui.

— Ale?

— Przedtem o czymś zapomniałem.

— Przedtem… co?

— Zapomniałem o czymś. To znaczy, zapomniałem o czymś opowiedzieć. Yehoshuah, patrz chociaż ty na drogę! — Samochód zaczął jechać niepokojąco wężykowatą linią, gdy Yehoshuah, podobnie jak siostra odwrócił głowę, by obrzucić Stephena nieufnym spojrzeniem.

— Zapomniałeś? — Judith nie wierzyła w ani jedno słowo. Stephen westchnął.

— Naprawdę zapomniałem. Zapomniałem powiedzieć o tym profesorowi, gdy pokazywałem mu znalezisko i teraz gdy opowiadałem wam tę historię, znów o tym zapomniałem. To naprawdę dziwaczne.

— Więc? Może wreszcie teraz to z siebie wydusisz?

Stephen przenosił wzrok z jednego na drugiego i z powrotem. Oczy Judith skrzyły się w ciemności błyskiem zrozumienia i niecierpliwości, wyglądały jak dwa głębokie, ciemne jeziora. Yehoshuah wbijał wzrok w drogę przed sobą, był napięty tak bardzo, że na jeszcze jedną emocjonującą historię mógłby zareagować równie pozytywnie, jak zawałowiec na zawiadomienie o konieczności dopłacenia podatku. Lecz przecież to właśnie jest przygoda. Przygody i adrenaliny nie można rozdzielić. Poza tym, Yehoshuah to Izraelczyk, mieszkaniec zagrożonego kraju, nawykł do stresu lepiej niż nowojorski makler giełdowy. Stephen zdecydował się nie zważać na nic. Może zresztą to z powodu specyficznego oświetlenia Yehoshuah robi tak zestresowane wrażenie.

— W tamtym plastykowym worku — zaczął — było jeszcze coś oprócz instrukcji obsługi.

Judith wyrwał się zduszony okrzyk — Wiedziałam.

— Naprawdę zapomniałem o tym powiedzieć — zapewnił Stephen. — Po prostu zapomniałem. Może moja podświadomość chce to zachować w tajemnicy, nie mam pojęcia.

— Niech zgadnę, co jeszcze było w środku. Mapa. Z zaznaczonym krzyżykiem.

— Nie. Tylko kilka złożonych, pokruszonych kawałków papieru. Yehoshuah jęknął. — Pokruszonych.

— Tak. To było pierwsze, co zauważyłem, gdy rozciąłem worek. Nie myśląc co robię, jak w amoku, wyciągnąłem papiery pincetą. Wtedy pojawiło się logo SONY… Nie wiem, dlaczego, ale to jakby wszystko wymazało. Jakby zabrakło miejsca na myśli o tych innych kawałkach papieru.

— A gdzie one teraz są, te inne kawałki papieru, te pokruszone? W śmietniku?

— Nie, włożyłem je po prostu do mojej skrzynki, na wierzch, na ziemię, którą do tamtej chwili odmiotłem. A skrzynka stoi wciąż pod moim łóżkiem.

— No świetnie — powiedziała Judith.

— Profesor nie będzie zbytnio zachwycony, gdy dopiero teraz z tym do niego przyjdziesz — stwierdził Yehoshuah, potrząsając głową. — Do tego jeszcze to wszystko, co mówiłeś o tym Kaunie… No, nie wiem. Wydaje mi się, że musisz trochę wygładzić swoją historyjkę. Chodzi tylko o to, żeby ci od razu nie obcięli głowy.

Wóz podskoczył na wyboju, dało się odczuć wyraźne szarpnięcie i usłyszeć dźwięk. Ta-dam. Yehoshuah zdjął nogę z gazu. Jeszcze jeden wybój. Ta-dam. Ta-dam.

Stephen powoli wziął wdech i wydech, przez chwilę poddał się kołysaniu samochodu. Oblizał wargi, nim znów zaczął mówić:

— Nie zamierzam mówić im o papierach. Ani Kaunowi, ani profesorowi. Ta-dam.

Wyobraził sobie, że poprzez szum silnika dobiega go trzeszczenie włosów prostujących się na głowie Judith. Ta-dam.

Stephen, nie to miałem na myśli — wreszcie wyjąkał z trudem Yehoshuah. — To znaczy, tylko dlatego, że zapomniałeś o papierach… w szoku… Na pewno to zrozumieją.

Naprawdę, to mogło zdarzyć się każdemu. Nie ma powodu, aby to teraz przemilczeć. Te papiery mogą być notatkami zmarłego, może jego dziennikiem! A jeśli to naprawdę przybysz z przyszłości… może jest w nich wskazówka, gdzie ukrył kamerę! Stephen przytaknął, uśmiechając się chytrze.

— Właśnie.

— Tak, ale… — Yehoshuah odwrócił głowę, spojrzał z boku na Stephena spojrzeniem pełnym zgrozy. — W ten sposób opóźnisz przecież…

— Yehoshuah, proszę! Droga! Jeśli teraz nas rozbijesz to jeszcze naprawdę te papiery wylądują na śmietniku, zamiast w twoim laboratorium.

— Dobrze, dobrze. Jak to, w moim laboratorium? Judith wyrwał się dźwięk przypominający chrząknięcie.

— On chce je zbadać na własną rękę! — powiedziała zniecierpliwiona. — Stephen Foxx, szalony łowca przygód, chce wszystkich uprzedzić.

Yehoshuah nie był w stanie utrzymać wzroku na drodze.

— To prawda, Stephen?

Samochód jechał zygzakiem po wyboistej szosie. Stephen westchnął. Na szczęście chwilowo nic nie nadjeżdża z naprzeciwka.

— Zastanówcie się tylko. Jak sądzicie, dlaczego John Kaun jest tutaj? Bo tak interesuje go sensacyjny archeologiczny zabytek? Bo odkrył w sobie namiętność do nauk historycznych? Yehoshuah — Kaun to człowiek interesu i jego jedyną namiętnością jest zysk. Wiem, że nie śledzisz takich informacji w prasie, ale ja tak: Kaun powinien właściwie dzisiaj być w Melbourne, w Australii, i prowadzić rokowania w sprawie zakupu największej australijskiej sieci czasopism. Musiał to odwołać. A jeśli ktoś w rodzaju Kauna odwołuje taki termin, to tylko dlatego, że wietrzy gdzieś większy zysk.

— I co z tego? Chce znaleźć wideo i chce być pierwszym, kto pokaże je w telewizji. Niech mu będzie: masz coś przeciw temu?

— Nic.

— A zakładając, że znajdziesz wideo przed nim — co ty z nim zrobisz?

— Już na pewno coś wymyślę, możesz być pewny. Judith rzuciła mu oschłe spojrzenie:

— Mam wrażenie, że przede wszystkim chcesz sobie udowodnić, że jesteś cholernie sprytny. Sprytniejszy niż ktokolwiek inny, nawet jeśli ten ktoś nazywa się John Kaun i ma miliardy dolarów.

— Bzdura — odparował Stephen, lecz niezbyt pewnie. To, powiedziała, miało przykry posmak prawdy. Sam nie był pewny, jakie motywy nim kierują, lecz w każdym razie przeczucia Judith nie były od nich zbyt dalekie.

Ale, niech to diabli, przecież jest dość sprytnym gościem, zawsze był. A tu zjawia się ten John Kaun, od lat lansowany przez prasę ekonomiczną na absolutny cud, zdaniem dziennikarzy godny wszelkiego uwielbienia konglomerat inteligencji i potężnej siły przebicia. Ten człowiek, jak niezmordowanie głosiły gazety na całym świecie, jest prototypem menadżera na miarę nadchodzącego stulecia. Kiedy, jeśli w ogóle, trafi mu się znów taka okazja: wyzwać na pojedynek tak interesującego człowieka?

Spojrzał z boku na Yehoshuę, który teraz nareszcie znów patrzył na drogę, gładko i ciemno przecinającą skaliste wzgórza. Jakkolwiek by było, w tej chwili przydałyby mu się zdolności przywódcze.

W żadnym wypadku nie uda mu się dopiąć swego w pojedynkę; musi przeciągnąć Yehoshuę na swoją stronę. I Judith też.

Nie mówiąc o tym, że chciałby ją w końcu mieć w swoim łóżku.

— Słuchajcie — zaczął ponownie, przedtem odchrząknąwszy. — Nie musimy tego wcale tak komplikować. Zbadajmy najpierw papiery na własną rękę, a gdy już będziemy wiedzieli, co na nich jest, zawsze możemy zdecydować, co zrobimy.

Yehoshuah pokręcił głową.

— Nie wiem.

— Czego nie wiesz?

— My — to znaczy ja. To przecież masz na myśli. Mam restaurować papiery. W porządku, uczyłem się tego, ale nie mam w tym dużego doświadczenia. A co, jeśli popełnię jakiś błąd? Coś uszkodzę?

— A czemu miałbyś popełnić błąd?

— Zawsze coś się może nie udać!

Stephen ociągał się. Została mu w rękawie ostatnia karta atutowa, musiał ją rozegrać maksymalnie efektownie.

— Mam nadzieję, że jedno jest dla was jasne — rozpoczął patrząc to na Judith, to na jej brata. — Jeśli wypuścimy papiery z ręki, to odpadniemy z gry. Niczego już się nie dowiemy, nikt nas o nic nie zapyta, nikt nam nic nie powie. Krótko mówiąc, będzie po wszystkim.

Judith otwarła szeroko oczy. Yehoshuah z głośnym sykiem wypuścił powietrze, zabrzmiało to niemal jak gwizd. Miał ich, oboje.

— I co? — spytał wzruszając ramionami, starając się, żeby jego głos zabrzmiał niefrasobliwie. — Czy ktoś z was tego chce?

Obozowisko spoczywało u podnóża gór pogrążone w ciemności i ciszy. Na namiotach wartowników przywiezionych tu przez Kauna wisiało kilka lamp, rozpraszających mrok przytłumionym światłem. W ich blasku można było dostrzec niewyraźny ruch.

— Do jutra wieczór — powtórzył Stephen, wysiadając.

— Jutro wieczorem rozpoczyna się szabat — powiedział Yehoshuah. Wciąż nie wyglądał na uszczęśliwionego.

— Nie zacznij teraz tylko odgrywać pobożnisia, dobrze? — Stephen zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do Judith. Razem patrzyli, jak samochód jej brata odjeżdża, starając się robić jak najmniej hałasu. Najgłośniejszym dźwiękiem był chrzęst opon po żwirze. Odbijał się echem od gór, a może tylko tak im się zdawało.

Samochód był już zaledwie małym świetlnym punktem w oddali. Ruszyli powoli w kierunku namiotów. Usiana gwiazdami kopuła nocnego nieba wznosiła się nad nimi niczym uchylone wieko skarbca cesarzowej. Stephen objął ją ramieniem, nie strząsnęła jego ręki, nawet się lekko o niego oparła. Jej włosy miały zapach pustyni i orientu, tajemniczych korzeni z najodleglejszych zaułków bazaru. Pod jej skórą wyczuwał grę mięśni, gdy szli razem szukając drogi; wykorzystał to, by zsunąć dłoń niżej po jej ramieniu, aż objął ją w talii. Jej mięśnie były twarde, wytrenowane, miał uczucie, że trzyma w ramionach tygrysicę. Gdy będą się kochać, jeszcze go zgniecie jak śliwkę.

— Stać! — zatrzymał ich metaliczny głos.

Stanęli zaskoczeni. Z ciemności wynurzył się mężczyzna, żadne z nich go nie znało. Był wysoki i szczupły, ubrany w kombinezon koloru khaki, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń czy tabliczki z nazwiskiem. Włosy miał przystrzyżone krótko jak więzień lub żołnierz marynarki, zwracały uwagę jego niebieskie oczy, którymi mierzył ich oboje, jakby w rzeczywistości były tylko atrapami skrywającymi dwa wbudowane aparaty rentgenowskie. W dłoni trzymał dużą latarkę, którą teraz włączył, by świecić im prosto w twarz.

— Kim jesteście?

Stephen poirytowany zamrugał.

— A kim pan jest?

Niebieskie oczy zwęziły się i zmieniły w wąskie szparki.

— Za późna pora na ten rodzaj dowcipu, młody człowieku. Proszę podać nazwiska i powiedzieć, czego tu szukacie.

— Stephen Foxx i Judith Menez. Pracujemy na wykopaliskach jako ochotnicy. Chcemy tylko iść do naszych namiotów, bo, jak pan słusznie zauważył, jest już dość późno.

— Macie dokumenty?

— Czy mam…? Nie, nie mam.

Judith miała przy sobie dowód i wyjęła go w mgnieniu oka. Człowiek o błękitnych oczach przestudiował go uważnie i porównał nazwisko z nazwiskiem na liście, wyjętej z jednej z niezliczonych kieszeni jego kombinezonu, nim oddał go jej z przyzwalającym skinieniem głowy.

— No dobrze — stwierdził zjadliwie Stephen — a co będzie ze mną? Zaaresztuje mnie pan teraz? Czy może od razu rozstrzela?

— Bez nerwów — mężczyzna popatrzył na namiot rozpięty nad miejscem znaleziska i pokiwał w kierunku wartowników, żeby któryś podszedł. Natychmiast zgasł jeden z żarzących się papierosów i po krótkiej chwili z ciemności wynurzył się człowiek z przewieszonym niedbale przez ramię pistoletem maszynowym.

— Problemy, sir?

Błękitnooki wskazał na Stephena.

— Znasz tego chłopaka? Wartownik przytaknął.

— Tak, sir. To jeden z kopaczy.

— Wiesz, jak się nazywa?

— Foxx, o ile mi wiadomo, sir.

— W porządku. Dziękuję.

Wartownik pożegnał się krótkim skinieniem głowy, po czym zniknął ze stożka światła rzucanego przez latarkę. Człowiek w kombinezonie jeszcze raz przyjrzał się Stephenowi od stóp po czubek włosów, potem łaskawie skinął głową i odsunął się na bok.

— Możecie przejść.

— Och, wielkie dzięki — burknął urażony Stephen.

Romantyczna atmosfera ulotniła się bezpowrotnie. Człapali dalej obok siebie, wspinając się do namiotów, oddaleni na długość ramienia. Ponure milczenie omotało ich jak gruba chusta.

— Teraz pewnie zabronią opuszczać obóz — po chwili powiedział Stephen.

— Mhm — mruknęła tylko Judith.

Znów się nie uda. To zajście wszystko zepsuło. Stephen odczuwał bezsilną złość na człowieka, promieniującego przez swój kombinezon w kolorze khaki takim rodzajem fizycznej przewagi, jakiej nie da się pokonać, choćby i całym sprytem świata. Nawet, gdyby postanowił rano rozprawić się z tym gościem, też by to nic nie dało. W najlepszym wypadku dorobi się rozbitego nosa, nic ponadto. Dotarli do namiotów, zatrzymali się. Stephen stanął na wprost niej, objął jeszcze raz ramionami, nie mając już nadziei, że uda mu się coś jeszcze w niej poruszyć. Nie mógł pozbyć się uczucia, że zawiódł, mimo że wciąż powtarzał sobie, że nie mógł nic na to poradzić.

Spojrzała mu prosto w oczy. Odwzajemnił spojrzenie, zafascynowany jej ciemnymi jak mroczny tunel źrenicami, powiększonymi teraz w ciemności, zdającymi się otwierać widok na nieznany ląd. Może, przemknęło mu przez głowę, tę zawikłaną sytuację mógłby uratować jeszcze atak przez zaskoczenie. Tak właśnie dokonał kiedyś najszybszego podrywu w swoim życiu. Zaproszono go na duże przyjęcie, poszedł tam i nim minęło trzydzieści sekund od chwili, gdy stanął w drzwiach, przed jego oczami przeszła niesamowicie ponętna kobieta, a on, w przypływie szalonej brawury, zamiast się przywitać, powiedział wprost: „Czy pani się ze mną prześpi?” Spojrzała na niego zaskoczona i, bez długiego namysłu, zgodziła się, po kolejnych sześćdziesięciu sekundach byli już z powrotem drzwiami i dopiero następnego ranka udało mu się zapytać o jej imię. Wąski sierp księżyca przesłoniły włókniste chmury.

— Kiedyś — powiedziała nagle Judith — gdy tylko spodobał mi się jakiś mężczyzna, szłam z nim do łóżka, nie namyślając się wiele. Ale to na nic. To nie wystarczy.

Stephen odchrząknął.

— Chcesz powiedzieć, że spotkaliśmy się za późno? Chyba tego nie usłyszała.

— Szukam innego związku, takiego, który by coś znaczył. Prawdziwego. Rozumiesz?

— Tak, oczywiście. Może poszukasz dalej jutro? Judith uśmiechnęła się, pocałowała go lekko w usta, poczuł tylko tchnienie, i wyzwoliła z jego objęć. Patrzył za nią, jak odchodzi do swego namiotu, przedostatniego w rzędzie, i czekał w nadziei, że obejrzy się, zamacha do niego, da mu znak, by szedł za nią, coś w tym rodzaju. Ale nie obejrzała się więcej, kroczyła tylko dumnie i ponętnie po oświetlonej blaskiem księżyca żwirowej nawierzchni i w końcu znikła mu z oczu.

Stephen czuł jeszcze jej smakujący sandałowym drewnem pocałunek, a mózg wirował mu jak turbina parowa. Może ona tylko na to czeka, żebyś za nią poszedł, szeptał głosik małego diabełka. Że zdradzisz pożądanie graniczące z szaleństwem. Może, może…

Ale uzmysłowił sobie, że Judith dzieli namiot z inną wolontariuszką, Skandynawką, co najmniej czterdziestoletnią, przewiercającą go poważnym spojrzeniem. To idiotyzm. Poszedł do swojego namiotu, rozebrał się i wskoczył do łóżka. Zresztą, jest śmiertelnie zmęczony. Kompletnie bez formy na erotyczną premierę. No i do tego od rana znów się zacznie. Ściśle rzecz biorąc, za kilka godzin.

Najwyższa pora trochę się przespać…

Wtedy, na moment przed zaśnięciem, przypomniał sobie wszystko. Jasne, przecież jest jeszcze coś.

Poderwał się, sięgnął po latarkę i poświecił pod łóżko.

Szara, płaska skrzynka wciąż tam stała.

Загрузка...