36

W przypadku utraty wody w ilości większej niż 4,5 litra, a przez to utraty około 5% wagi ciała, obok silnego pragnienia dochodzi do pierwszych dolegliwości fizycznych: Ustaje wypływ śliny, przełykanie jest coraz trudniejsze, wreszcie niemożliwe, głos szorstki i ochrypły, usta i błona śluzowa w gardle oraz oczy zaczerwieniają się, tętno jest przyspieszone, występuje odurzenie i apatia. Może wystąpić panika. Śmierć z pragnienia następuje przy utracie ponad 12% wagi ciała.

Jerome K. Wilson, Przetrwać na pustyni


Gdy się obudził, jego pierwszą myślą było: Potrzebne mi baterie!

Dopiero po tym, jak owa myśl przeniknęła jego umysł na wskroś niczym przeraźliwy dźwięk trąbki sygnałówki, wyrywający w obozie harcerskim ze snu wszystkich, co do jednego, do jego świadomości dotarły także inne rzeczy: gdzie jest, dlaczego tu jest i co się wydarzyło. Oraz to, że trzyma w ramionach Judith, że obejmował ją tak przez całą noc. Wciąż jeszcze leżeli między dwoma wielkimi, chłodnymi głazami na piaszczystym podłożu, w nocy panował przenikliwy chłód.

Oczywiście, zawsze o tym słyszał, każdy to opowiadał: nie zapomnij, że na pustyni w nocy może być bardzo zimno. Wiedział to, lecz nigdy naprawdę w to nie wierzył. W rzeczywistości nie był w stanie pojąć, że pustynia, przez cały dzień zadręczająca wędrowca spiekotą i jaskrawym światłem, po której maszeruje się jak po gigantycznej patelni, że ów rozżarzony piekarnik może schłodzić się do temperatur godnych lodówki. W lecie! Nic dziwnego, że kruszą się tu kamienie i pękają skały. Przytulili się do siebie, jakby groziło im zamarznięcie, objęli ramionami, zbliżyli zimne nosy, jakże romantycznie mogłoby być, gdyby nie ten chłód!

Teraz znów zaczynało robić się nieco cieplej. Stephen uniósł głowę, zerknął w stronę żarzącej się niemrawo kuli, na horyzoncie z nową energią wspinającej się ku zenitowi. Powrócił również wiatr, punktualnie, wraz z początkiem dnia.

Rzeczywiście, musieli w końcu zasnąć. Judith wciąż spała, z zapiaszczoną twarzą, zmęczona. Ostrożnie wysunął ramię, którym ją podtrzymywał i wyprostował się. Usta miał suche jak pieprz, przy przełykaniu czuł prawdziwy ból. Tak chyba musiały się czuć suszone owoce.

Teraz sięgnął po worek. Włożył do niego z powrotem kamerę i razem z nią części swojej komórki, którą rozmontował poprzedniej nocy, próbując za pomocą baterii z telefonu uruchomić kamerę. To była dość ryzykowna grzebanina w ciemności, operowanie kablami i wsuwkami do włosów, lecz kamera ani drgnęła. Teraz, w pierwszym brzasku dnia, ponownie przyjrzał się dokładnie poszczególnym częściom. Było tak, jak się obawiał. Baterie z telefonu, używane od lat i dość już zużyte, nie tylko były i tak już prawie rozładowane, do tego jeszcze miały o wiele za niskie napięcie. Nie nadawały się w żaden sposób. Z podziwem ważył w dłoni niewielkie bateryjki wyjęte z kamery wideo: ładowalne, głosił napis, i jeśli pomyśleć, że po jednym jedynym ładowaniu — podróżnik w czasie na pewno nie wziął ze sobą w przeszłość ładowarki, a jeśli nawet, na nic by mu się tam nie przydała — funkcjonowały dwa tysiące lat, naprawdę nie można było narzekać. To dopiero byłaby niezła reklama, pomyślał. Złożył z powrotem telefon komórkowy, na ile był w stanie. Judith martwiła się, gdy zabrał się za rozmontowywanie komórki. Gdyby pomylili drogę, twierdziła, telefon zawsze stanowiłby ostatnią możliwość przywołania pomocy. Lecz nie pozostała im już nawet ta możliwość; gdy włączył aparat, zgłosił się wprawdzie jeszcze jednym piśnięciem, lecz zaraz potem cyfrowy wskaźnik zgasł i nie dawał więcej już żadnych znaków życia.

— Może, jeśli poczekamy pięćdziesiąt lat…? — wymamrotał i wsunął bezużyteczne urządzenie do kieszeni koszuli Judith ocknęła się, zbudzona dźwiękiem sygnału. Gdy siadła, nie wydała się ani odrobinę mniej wygnieciona i zdezorientowana. Przez chwilę rozglądała się zaspana, potem rzuciła jakieś słowo, które mogło być tylko hebrajskim soczystym przekleństwem.

— Myślałam, że to mi się tylko śniło — stwierdziła potem, nieszczęśliwa.

Stephen spojrzał na nią. Nawet w beznadziejnie zmierzwionych włosach wciąż mu się podobała.

— Nie żartuj — odpowiedział. — A ja byłem pewny, że to wszystko naprawdę jest złym snem.

— Stephen… — Rzuciła mu zamglone spojrzenie, którego nie potrafił tak do końca sobie wytłumaczyć i bez pośpiechu pokiwała głową. — Zawsze cool. Obojętne, co się dzieje. — Westchnęła i dźwignęła się. — Chce mi się pić.

Stephen wzruszył ramionami. To przecież nie może być takie trudne, wydostać się z pustyni. Jasne, to Negew, prawdziwa pustynia, lecz przecież mała i łatwa do ogarnięcia, taka kieszonkowa. O ile dobrze przypominał sobie mapę, przecinały ją liczne drogi, wprawdzie tylko pustynne trakty, lecz zawsze jasno oznakowane drogowskazami. Właściwie nie było tu dość miejsca, żeby zmylić drogę.

— Wykorzystajmy poranek, żeby przejść kawałek — zaproponował.

— A dokąd mamy iść?

— Dokądkolwiek — stwierdził Stephen — gdzie są baterie.

Poszli na zachód. Powoli, jedno za drugim. Na chwilę opanowała ich nieopanowana potrzeba rozmawiania, która sprawiła, że opowiedzieli sobie wzajemnie, co wiedzą o sposobach przeżycia na pustyni. Judith podczas służby wojskowej odbyła na pustyni trening przetrwania, wprawdzie zaledwie trzydniowy, do tego nie przyłożyła się wtedy zbytnio, niewiele zapamiętała. Naturalnie, wykańczające, całodzienne marsze w skwarnym słońcu z pełnym ekwipunkiem były także częścią wyszkolenia wojskowego. Jej wzmianki na ten temat wywoływały u niego lekki dreszcz i ilekroć zerkał na nią ukradkiem, nie mógł dopasować tych opowieści do szczupłej, niemal delikatnej kobiety, którą widział. On ze swojej strony, pomijając fakt, że uważnie przysłuchiwał się opowiadaniom weteranów Explorer’s Society także raz brał udział w szkole przetrwania: dziesięć dni w niezmierzonych lasach Kanady. Gaszenie pragnienia było wówczas również jednym z punktów programu, lecz nigdy nie okazało się faktycznym problemem.

Naturalnie, oboje znali popularne sztuczki na pozyskanie wody na pustyni. Najbardziej znana, na jaką trafia się w praktycznie każdej książce, każdym filmie i każdym komiksie, polega na wygrzebaniu w podłożu lejkowatej dziury, umieszczeniu w jej najgłębszym punkcie metalowej puszki i potem rozciągnięciu nad nią plastykowej folii, obciążonej na krawędziach kamieniami lub piaskiem i uszczelnionej, pośrodku należało obciążyć folię kamieniem, by obwisła w kształcie lejka naprężając się przy tym. Gdy na tę konstrukcję poświeci słońce, w jej wnętrzu powstaje ogromny upał jak w cieplarni, sprawiający, że wilgotność podłoża, obecna śladowo nawet w pozornie suchym jak pieprz piasku, paruje i unosi się ku górze, na folii kondensuje i kropla po kropli ścieka na dół, gromadząc się w puszce. Wspaniała teoria. Tylko że nie mieli przy sobie ani plastykowej folii ani blaszanej puszki, ani czasu i energii na kopanie takich dziur i wyczekiwanie potem przy nich przez wiele godzin. Co do jednego byli zgodni, przede wszystkim muszą starać się nie pocić więcej, niż to nieuniknione. A to oznaczało: poruszać się powoli, nie zdejmować ubrania, szukać cienia. Gdy słońce wzniesie się wyżej i zacznie znów być naprawdę gorąco, poszukają schronienia, w którym będą mogli spędzić resztę dnia, by potem, wieczorem i nocą maszerować dalej. To wszystko nie problem. Poza tym za kilka kilometrów i tak trafią na szosę do Synaju.

Potrzeba rozmowy malała w miarę, jak za ich plecami centralna gwiazda naszego układu planetarnego wznosiła się coraz wyżej. Słowa zdawały się dosłownie parować. Akurat teraz stąpali ciężko przez okolicę całkowicie gładką, pozbawioną najmniejszej cienistej szczeliny, bez większych skał, bez jakiejkolwiek formacji, która choćby trochę nadawała się na schronienie przed południowym skwarem.

— Tyle na temat różnicy między teorią a praktyką — mruknął Stephen spierzchłymi ustami, rozglądając się z rosnącym zaniepokojeniem. Okolica wyglądała jak wyklęty przez Boga ogromny parking. Tylko że teraz nikt tu nie parkował i wokół leżało za wiele żwiru.

A słońce piekło jak oszalałe.

Krok za krokiem. Stopa za stopą. Nie spuszczać z oczu punktu na horyzoncie. I pragnienie. W końcu poszedł za przykładem Judith i wziął do ust mały okruch krzemienia, by go ssać. Można było wmówić sobie, że to zmniejsza uczucie pragnienia, a przynajmniej łagodzi dręczącą potrzebę ssania.

Nikogo nie było widać. To najbardziej dziwiło Stephena: że ich nie śledzono. To byłoby takie łatwe, tutaj, gdzie szli podani jak na tacy. Starczyłby zwykły helikopter… Żadnej kryjówki, żadnego schronienia.

Tylko płaska ziemia i piekący, prażący skwar, ledwie dający się znieść.

Przed nimi, niewyobrażalnie daleko, w drżącym, słonecznym blasku migotały kontury stromych, spalonych na czarno stoków gór. Właściwie każdy krok powinien przybliżać ich do tych wzgórz, z pewnością pełnych cienistych uskoków i szczelin, może nawet były tam wilgotne zakątki. Ktoś jednak przyprawił tym wzniesieniom koła i ciągnął je równie szybko, jak oni się zbliżali, wciąż dalej i dalej.

Nie wolno się zatrzymywać. Jeśli się zatrzyma, dobrze to wiedział, nie zdoła zmusić się do ponownego ruchu, to zaś oznaczałoby koniec.

Raz po raz dotykał worka, kryjącego dobrze zapakowaną kamerę. Włożył go pod koszulę na piersiach, miękkie, uciążliwie ciepłe zawiniątko, z wolna nasiąkające jego potem. To urządzenie przetrwało wieki w chłodnych, wilgotnych skrytkach, ponad tysiąc lat w kamiennej wnęce świątynnego muru, resztę w relikwiarzu pustynnego klasztoru teraz wlókł je poprzez palącą spiekotę Negewu. Czy to może mu zaszkodzić? Czy możliwe, że we wnętrzu kamery powstaną jakieś uszkodzenia na skutek ekstremalnej zmiany temperatury?

Judith, która właśnie wysunęła się do przodu, zatrzyma się, obróciła do niego i bezsilnym gestem wskazała kierunek, niemal prostopadły to trasy, jaką maszerowali, mniej więcej na południu. Stephen spojrzał w tamtą stronę i drgnął, widząc, jak wysoko na niebo wspięło się już słońce, jak jaskrawo świeci, jakby w niepojętej wściekłości zamierzało zniszczyć ich oboje.

— Co? — wychrypiał, gdyż nie zrozumiał jej intencji. Spojrzała na niego z pełną cierpienia, zapadłą twarzą.

— Tam coś jest — wykrztusiła. — Samochód czy coś.

Teraz i on zobaczył — ciemny, prostokątny, chyba metalowy obiekt. Z miejsca, gdzie stała Judith, widać było odbicie światła, jakby od lustra ustawionego na słońcu. Samochód! Samochód będzie miał wodę w chłodnicy. Samochód ma akumulator. Akumulator! Napięcie dwanaście Volt, to by mu wystarczyło. Mógłby zobaczyć, co jest na wideo.

— Dalej! — rzucił, lecz chyba z jego ust wydobył się tylko pozbawiony sensu bełkot. Ruszył przodem. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu kołatał się przekorny chichot, czyż nie uznał wcześniej, że ta część pustyni wygląda jak ogromny parking, od horyzontu po horyzont? Parking — i oto stoi na nim jeden jedyny samochód! Przepona lekko mu podskoczyła, jakby miał się roześmiać, lecz reszta ciała była zbyt wycieńczona na wysiłek tej miary.

Rzeczywiście, to był samochód, mały europejski wóz, który kiedyś, nim słońce zaczęło na nim swoje zabiegi, musiał być biały: teraz na wszystkich elementach wystawionych na działanie słońca lakier przybrał niezdefiniowaną brudnobrunatną barwę. Volkswagen, o ile był w stanie zgadnąć Stephen. W samochodzie brakowało wszystkiego, cokolwiek zrobiono z chromu, nawet znaków na tylnej klapie. Świetlny refleks pochodził z wytłuczonego w połowie bocznego okna, pozostałe szyby także znikły, również opony, siedzenia, kierownica i wszelkie gałki, drążek zmiany biegów, w ogóle wszystko, co w samochodowym wraku dało się odkręcić, wyjąć i jeszcze w jakikolwiek sposób wykorzystać. Stephen, pełen złych przeczuć podniósł niedomkniętą maskę. Tu również ktoś sobie bezceremonialnie poczynał. Chłodnica jednak jeszcze była, również blok silnika i akumulator wydały się chyba szabrownikom za ciężkie.

Powód, dla którego nie wzięli chłodnicy, niestety widoczny był jak na dłoni: pękła na wylot. Judith wydała cichy, bolesny dźwięk, gdy odkręciła korek i stwierdziła, że wnętrze jest suche i puste. Stephen przełknął z trudem, poruszył wyschłymi, spękanymi ustami.

— Może dlatego tu został — orzekł. — Uszkodzona chłodnica.

A akumulator? Stephenowi drżały palce, gdy sięgał do zakrętek, gdy odkręcał jedną z nich, pokonując trzeszczący opór. Pusta. Kreska, wskazująca właściwą wysokość stanu płynu w akumulatorze przebarwiła się już na brązowo. Absolutnie pusty i suchy. Odkręcił pozostałe komory. Wszędzie to samo.

To nie miało sensu i Stephen wiedział, że to nie ma sensu, ale po prostu musiał wyjąć kamerę, poświęcić ciągnące się bez końca kwadranse na odarcie z izolacji jakichś znalezionych kabli, podłączenie ich do biegunów akumulatora i do odpowiednich gniazd kamery. Musiał spojrzeć w okular, odetchnąć głęboko pełen szaleńczej nadziei, że wbrew oczywistym faktom, wszelkiej technicznej wiedzy i wszelkim fizycznym prawom” ów wyschnięty akumulator zdobędzie się jeszcze ostatni raz na impuls prądu, silny choć na tyle, by rozświelić na moment malutki ekranik w okularze kamery wideo i pozwolić mu zobaczyć to, co widział brat Felix przed trzydziestu pięciu laty. Czy to zbyt wysokie wymagania tu, na tej ziemi cudów? Czy za wiele oczekiwał na pustyni, na której kiedyś Pan sprawił, że z nieba spadł deszcz manny dla jego ludzi? Byli zaledwie o pięćdziesiąt mil od tego samego Czerwonego Morza, które niegdyś rozstąpiło się przed Mojżeszem. A on wcale nie żądał tak wiele. Wszystko, czego pragnął, to jedna sekunda prądu. Nacisnął przycisk odtwarzania. Cud się nie zdarzył.

Rozczarowany opadł na ziemię obok Judith, siedzącej w czarnym cieniu wraku. Rozgrzana blacha parzyła w plecy. To nie to samo, co cień skały, lecz dobrze było choć przez moment nie być wystawionym na gorące, bezlitosne promienie. Judith spojrzała na niego. Potrząsnął głową. Nic. Jakże pragnąłby małej przerwy. Po prostu na kilka godzin zniknąć z palącego słońca, wypocząć, nabrać sił, wszystko Przemyśleć. Przede wszystkim było mu coraz trudniej logicznie rozumować. Myśli zaczynały plątać się bezładnie, jak w malignie. Nie potrafiłby już dokładnie powiedzieć, co ważniejsze — znaleźć baterie czy wodę. Zamglone, chaotyczne obrazy nakładały się jedne na drugie, widział sam siebie, jak umiera z pragnienia na pustyni. Zdawało mu się, że to wszystko nie dzieje się tak do końca na jawie, jakby spał z otwartymi oczami. Te obrazy sprawiały, że podrywał się strwożony, trzeźwiał na moment i czuł straszliwy, bezsilny strach, przerażenie, iż mógłby umrzeć, nie zobaczywszy nagrania wideo tkwiącego w kamerze. To nie może się zdarzyć. Kosmos nie może być tak niesprawiedliwy. Był już tak blisko, to po prostu niemożliwe, by poniósł klęskę tak bliski osiągnięcia celu.

— Powiedz — wyszeptał wreszcie — nie grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo, co? Cały czas idziemy na zachód; musimy niedługo dojść do drogi na Synaj, prawda?

W pierwszej chwili nie zareagowała, patrzyła tylko obojętnie przed siebie.

— Nie wiem już, gdzie jesteśmy — odpowiedziała w końcu.

— Ale przecież gdybyśmy już przeszli przez tę drogę, chybabyśmy to zauważyli, co? — Jak długo lud Izraela błąkał się po pustyni Synaj? Czterdzieści lat, o ile dobrze pamiętał.

Lecz przecież niczego jeszcze nie mijali. Nie przeszli przez żadną drogę. Przez nic, co choć trochę przypominałoby drogę. Niemożliwe.

Judith spojrzała na niego. Wyglądała na zmęczoną, śmiertelnie zmęczoną.

— Twój telefon naprawdę nie działa? Potrząsnął głową.

Westchnęła i znów patrzyła przed siebie.

— Teraz naprawdę by się przydał…

Siedzieli. Słońce wstępowało coraz wyżej, cień kurczył się. Wydawało im się niemożliwe, że kiedykolwiek zdołają się jeszcze podnieść. Będą tak siedzieć, aż słońce ominie dach samochodu i ich upiecze. Stephen wziął worek, wyjął kamerę, tak osobliwie małą, ledwie większą od notatnika i równie lekką, zważył ją w dłoni.

— Wierzysz, że to wszystko jest rzeczywiście prawdą? — spytała obserwująca go Judith.

— Co masz na myśli?

— Wygląda na nową. Stephen obracał ją w dłoniach.

— Bo przecież jest nowa. Właściwie jeszcze nawet nie istnieje.

— A jeśli uda nam się stąd wydostać i zawieziemy ją do Japonii, co wtedy?

— Nie mam pojęcia. — Rozmyślanie o tym chyba rozsadziłoby mu czaszkę. — Rozebraliby ją na części, sprawdzili, jak działa i zbudowaliby taką samą. Japończycy przecież zawsze tak robią.

— W takim razie kto ją wynalazł?

Stephen chciał odpowiedzieć, lecz jego ociężałe, spragnione myśli zasupłały się i znieruchomiały. Nie ma odpowiedzi. Nie ma na to odpowiedzi. Zbyt wiele jeśli i ale. Równanie z nadmiarem niewiadomych. Lecz gdyby pominąć owe jeśli i ale…

— Dobre pytanie — wydusił z siebie. Widział kamerę w swojej dłoni. Jeśli to wszystko prawda, jeśli to urządzenie rzeczywiście przywędrowało przez czas i naprawdę pochodzi z przyszłości oddalonej jeszcze o trzy lub cztery lata i jeżeli wszystko, co się wydarzyło, uznać za ostateczne i nieodwracalne…to znaczyłoby, że wiedzą coś o przyszłości. Coś, co budzi trwogę. Coś, co wydarzy się nieodwołalnie. Judith to powiedziała.

— Jedyna odpowiedź jest taka, że to się nie zdarzy — zastanawiała się, myślała krok po kroku, posuwając się naprzód jak ktoś, kto spaceruje ścieżką, zawsze ciekaw, co jest za zakrętem, lecz nigdy nie może sięgnąć wzrokiem dostatecznie daleko, by pojąć, ku czemu zmierza jego szlak. — W ogóle nie ma takiej możliwości. Wszystko jedno, czy nam się wydaje, że to mogłoby się zdarzyć. Kamera nie dotrze do Japonii. To znaczy… — Teraz zrozumiała. Jej oczy stały się nienaturalnie wielkie.

— Tak — powiedział tylko Stephen.

A więc to nazywa się losem. Trzymał go w dłoni. Zmęczonymi ruchami wepchnął mały aparat w plastykowej, wyglądającej na tak nową, obudowie z powrotem do worka, między miękką wyściółkę.

— Chodźmy dalej.

Pragnienie było zabójcze. Nieustanna myśl o wodzie o jakiejkolwiek cieczy paliła każdą komórkę ciała.

Albo, żeby znaleźć baterie. Nie wiedział dlaczego, lecz to także ugasiłoby pragnienie.

Nogi poruszały się same. Płuca pracowały niczym kowalski miech. Cały świat dawno już zniknął, pozostała tylko płaska, kamienista przestrzeń na wprost przed nim.

Nie da rady już długo iść. Są naznaczeni. Zapomniał dlaczego, lecz ich los został im nieodwracalnie przeznaczony. Palące palce śmierci już po nich sięgały, wysączały z nich ostatnią kroplę życia. Od dawna już się nie pocili.

Skądś pojawiła się pewna myśl, dziwnie natrętna i właściwie bez związku.

— Powinniśmy byli się z sobą przespać — powiedział.

— Co? — zdziwiła się, trochę przestraszona Judith.

— Jeśli umrzemy, będzie mi szkoda, że się z tobą nie przespałem. — To musiało zostać powiedziane. Spojrzała na niego wzrokiem, w którym migotały iskierki urazy.

— Czy to wszystko, czego oczekujesz od kobiety? Teraz ma problem, nad którym może zastanawiać się przez następne sto, a może tysiąc kilometrów.

I oto nagle pojawiła się przed nimi wysoka postać. Człowiek na wielbłądzie. Beduin, obrzucający ich zagadkowym spojrzeniem. Stephen wpatrywał się w niego, gdy Judith mówiła. Zrozumiał tylko słowo „Synaj”.

Syn pustyni skinął niedbale głową i wskazał dłonią zupełnie inny kierunek niż ten, w którym szli.

Judith spytała jeszcze o coś, pewnie o wodę. Lecz mężczyzna tylko z ubolewaniem pokręcił głową. Nie miał wody albo po prostu nie chciał im jej oddać. Miał swego wielbłąda, mającego go donieść do celu, nim pragnienie stanie się problemem także dla niego.

Salem alejkum — pożegnał się w końcu, jakby stale zdarzało mu się spotykać na pustyni zbłąkanych wędrowców i, nim chwycił wodze wielbłąda, założył na uszy cienki metalowy łuk słuchawek, które na czas rozmowy zawiesił luźno na szyi.

— To! — wyrwało się Stephenowi. Wskazywał na słuchawki. — Co to jest?

Beduin spojrzał na niego poirytowany, znów zdjął słuchawki. Judith rzuciła mu pytające spojrzenie. Powiedziała coś, na co wyjął spod burnusa połyskujący srebrno magnetofon i pokazał go Stephenowi.

— SONY Walkman — dodał z nosowym arabskim akcentem.

— Walkman! — wychrypiał Stephen. — Oryginalny Walkman SONY! — Wybuchnął gdaczącym śmiechem szaleńca, który zatrząsł nim całym, jakby miał rozerwać na strzępy jego wyczerpane ciało.

— Stephen! — upomniała go Judith. — Co ci jest?

Dumny syn pustyni, wyraźnie oburzony skurczami śmiechu miotającymi Stephenem, z kamienną twarzą wsunął urządzenie z powrotem pod jasną, obszerną pelerynę.

— Nie, stop! — krzyknął Stephen wyciągając dłoń. — Przepraszam. Przykro mi. Judith, proszę, powiedz mu, że mi przykro. Spytaj go, czy mógłby mi dać baterie. Proszę!

— Na co ci te baterie?

Sam tego dobrze nie wiedział. Baterie były z jakiegoś powodu ważne. Walkman SONY, to brzmiało jak dowcip! Będąc dzieckiem zawsze o takim marzył, lecz nigdy go nie dostał. Wreszcie za pierwsze zarobione pieniądze kupił sobie dokładnie taki sam jak ten. Lecz gdzie i kiedy to było? Nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że potrzebne mu te baterie.

— Spytaj go!

Powiedziała coś po arabsku. Nie wiedział, że zna arabski. Tak wiele o niej nie wiedział, a teraz było już za późno.

Beduin zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i pokręcił krótko głową. Ze swym haczykowatym nosem wyglądał jak postać z mitologii, oczy wyrażały chłodną odmowę.

Stephen sięgnął do kieszeni spodni, znalazł zgnieciony banknot, nawet pięćdziesięciodolarówkę, pośpiesznie ją rozprostował i wyciągnął w stronę Beduina.

— Baterie, proszę! Płacę pięćdziesiąt dolarów!

— Stephen, coś ty? Przecież nic nie zdziałasz z tymi kilkoma bateriami. Tylko się ośmieszasz…

— Pięćdziesiąt dolarów! — powtórzył Stephen uparcie — Tylko baterie!

Arab splótł dłonie na przednim łęku siodła, trzymając wodze w gotowości i powiedział coś do Judith. Wielbłąd obserwował dwójkę wędrowców z tępą obojętnością.

— Co on mówi?

— Mówi, że jeśli te baterie są dla ciebie warte pięćdziesiąt dolarów, to na pewno są też warte sto dolarów.

— No jasne! — krzyknął Stephen i zaczął szukać po kieszeniach. — Sto dolarów, tak.

Jak oszalały wywracał kieszenie, lecz nic już nie znalazł. Nic, nawet żadnej monety, nie mówiąc o banknotach. Spojrzał w górę na Beduina, który czekał w bezruchu.

— Przykro mi, nie mam więcej. Tylko pięćdziesiąt dolarów.

Syn pustyni najwidoczniej rozumiał więcej angielskiego, niż wcześniej dał po sobie poznać. Pochylił głowę, skrzywił usta w wyniosłym uśmiechu i powiedział z cichą surowością:

Then have a nice day!

Po tych słowach chwycił wodze i oddalił się pędem jak piaskowa burza.

Stephen patrzył za nim osłupiały. Pięćdziesiąt dolarów za kilka bateryjek to przecież niezła cena, prawda?

Gdzie podziały się te cholerne helikoptery? To nie do pojęcia. Przed kilkoma dniami, gdy jeszcze nic nie wiedzieli ani niczego nie mieli, śledzono każdy ich krok. A teraz, gdy wiedzieli już wszystko i wszystko mieli, nikt ich nawet nie szukał!

Nic. Choć obracał się wiele razy, niebo pozostawało czyste i puste aż po horyzont. A ziemia wokół migotała, jakby otaczała ich woda.

Judith syczącym, dyszącym głosem mówiła o nim rzeczy nie brzmiące zbyt sympatycznie. Nie rozumiał, dlaczego to robi. A ona dosłownie wyrzucała z siebie słowa, wymiotowała nimi, zrzucała niczym trujący balast, jakby musiała się z nich oczyścić i uwolnić.

Lecz przeszła przecież razem z nim całą tę drogę. Dlaczego? Nie rozumiał, czego ona chce, wtrącał tylko monosylaby, przestał się bronić, milczał.

Potem Judith skończyła, zamilkła wydając ostatni, piskliwy dźwięk.

Był zadowolony, że to minęło. Chciał tylko jeszcze powiedzieć jedno zdanie, coś, by zakończyć całą tę sprawę, zamknąć ją, postawić pod nią kreskę, uznać za załatwioną. Nie można przecież było tego tak zostawić.

Jednak po tym jednym zdaniu musiał powiedzieć jeszcze drugie, a potem jeszcze jedno i jeszcze i nagle było tak, jakby pękła w nim tama, wielka jak zapora Hoovera, a za nią zebrała się wszelka złość, wszelka nienawiść, całe zwątpienie, jakie kiedykolwiek odczuwał. Słyszał, jak krzyczy ochryple, widział, jak miota się niczym oszalały szkielet, czuł, jak wypływa z niego wszystko obrzydliwe, zepsute i wylewa się na Judith, patrzącą na niego bezradnie, jednak nie był w stanie przestać.

Potem to minęło. Był pusty. Usta sprawiały mu ból, krwawiły w kilku pękniętych miejscach. Judith przestała na niego patrzeć, po prostu szła dalej, tak samo jak on.

Nagle zobaczył, jak załamuje się pod nią noga, jak się potyka. Zanim zdążył zareagować, upadła.

— Judith… — szkliste powietrze było jak z galarety, pozwalało tylko na ruchy w zwolnionym tempie, zużywające niesamowicie dużo sił. Klęknął na ziemi przy niej, podniósł ją, ułożył jej głowę na swoim łonie. Krwawiła z rany na rozciętym czole, nic wielkiego. Miała zamknięte oczy. — Judith!

Podniosła powieki z takim trudem, jakby ważyły kilka ton, spojrzała na niego smutno. Miała zaczerwienione oczy. Widział, że krew w żyłach na jej szyi pulsuje jak oszalała.

Otwierała i zamykała usta, chciała coś powiedzieć, lecz było jej trudno. Musiał pochylić się nad nią nisko, by usłyszeć.

— Myślałam cały czas…

Urwała, pokręciła głową, słabo. Znów zamknęła czy.

— Co? — wyszeptał.

— Myślałam… że ty…

— Ja?

— Nic.

Dobrze było poczuć padający na nich wielki, szeroki cień. Kroki, za nimi, po prawej i lewej, wokół nich. Czuć było benzyną, spalinami, spieczoną gumą i rozgrzanymi hamulcami wodą po goleniu. Mężczyzna w gołębioszarym, dwurzędowym garniturze stanął przed nimi. Jego buty były wypolerowane do połysku. Przy krawacie miał złotą spinkę. Ten mężczyzna jakby wcale się nie pocił, wyciągał do nich dłoń. Tak samo wyciągnął dłoń jego ojciec, gdy pewnego razu odbierał go z przedszkola i też zawsze nosił takie garnitury.

— Proszę mi dać kamerę, Stephen — powiedział ów człowiek. — Potem zatroszczymy się o pana.

To nie mógł być jego ojciec. On nigdy się o niego nie troszczył. Zawsze wymagał, by jego dzieci były silne i samodzielne. Dobrze było wiedzieć, że ktoś chce się o niego troszczyć. Tak niezwykle dobrze. Czując ból w kącikach oczu, gdyż łzy nie chciały popłynąć, wydobył z koszuli zawiniątko.

Загрузка...