12

Pochówek kości w ossuariach był w owym czasie zwyczajem popularnym wśród Żydów. Ossuaria wykonywano z kamienia w formie prostokątnych skrzynek, ozdobionych tradycyjnymi ornamentami, które nigdy nie przedstawiały postaci ludzkich. Często na jednej ze ścian wykuwano imię zmarłego. Epigrafy, wykonane w języku hebrajskim, aramejskim lub greckim, często zawierały jeszcze inne dane; w rzeczywistości liczne napisy nagrobne, znajdowane w rozległych nekropoliach, stanowią niejako encyklopedię socjologiczno-historyczną ludności zamieszkującej Palestynę, już wówczas niezwykle heterogeniczną.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Stephen Foxx siedział na chybotliwym składanym krześle przy nie mniej chwiejnym składanym stole w swoim namiocie i markotnie wpatrywał się w ekran laptopa, którego chłodny, techniczny wdzięk specyficznie kontrastował z rustykalnym otoczeniem. Obok komputera stała taca ze śniadaniem, wyniesiona przez niego z kuchni pod niechętnym okiem kucharzy. Taca z pogiętej i porysowanej blachy, podobnie jak stojące na niej talerze oraz kubek wypełniony dziwaczną, mającą udawać kawę cieczą, grożącą rozlaniem przy każdym naciśnięciu klawisza, a nawet sztućce — wszystko to miało powab demobilu. Chciał wykorzystać poranek na załatwienie kilku spraw, które załatwione być musiały. Jak na przykład ten faks. Stephen każdy dzień rozpoczynał od podłączenia komputera do telefonu komórkowego, by odebrać czekającą na niego pocztę elektroniczną. Większość tych e-maili wysyłana była przez inny jego komputer, stojący w domu, włączony przez okrągłą dobę i odbierający faksy. Kiedy ktoś nadawał faks na numer Stephena, wówczas przesyłka lądowała najpierw na twardym dysku komputera, gdzie miała czekać na jego powrót; jednak oprócz tego automatycznie uruchamiał się proces, przekształcający ten faks w e-mail, również automatycznie wysyłany na internetowy adres Stephena, tak, że mógł odebrać go gdziekolwiek był, na całym świecie. W ten sposób pozostawał uchwytny i, jak wynikało z faksu, który właśnie studiował, było to całkiem przydatne. Korespondencja pochodziła od pewnej firmy, której pięć czy sześć miesięcy wcześniej przesłał materiały informacyjne o swoim systemie software’owym. Kierował się spontanicznym impulsem, gdy w kolejce na uniwersyteckiej stołówce usłyszał, jak ktoś za nim opowiada o swoim ojcu, zatrudnionym w owej firmie i ustawicznie narzekającym na komputery. Jeszcze tego samego popołudnia wydrukował małą broszurkę, napisał niedługi list na swoim eleganckim firmowym papierze, zapakował wszystko do koperty, wysłał i zapomniał.

A teraz zgłosili się. Planowana jest modernizacja całego systemu informatycznego i pytali, czy mógłby w najbliższym czasie przysłać więcej materiałów informacyjnych. Załączono cały katalog dociekliwych pytań. Proszono o możliwie szybką odpowiedź.

Całej rzeczy pikanterii dodawał fakt, że firma ta trudniła się hurtową sprzedażą sprzętu wideo wszelkiego rodzaju.

— Ten temat mnie prześladuje — mruknął Stephen.

Wypił łyk kawy — na krawędzi filiżanki zebrała się już warstewka lotnego piasku, nieprzyjemnie chrzęszczącego między zębami — i zastanowił się. Faks dotarł do niego w czwartek po południu, według czasu na wschodnim wybrzeżu. Uwzględniając różnicę czasu, minęło już sześć albo siedem godzin. Rozpoczynał się właśnie weekend, mógł więc spokojnie zostawić sobie czas do jutra, kiedy wokół zapanuje spokój szabatu i może wówczas znajdzie potrzebne natchnienie. Poza tym, będzie musiał połączyć się bezpośrednio ze swoim domowym komputerem, żeby ściągnąć obszerne pliki z rysunkami i grafikami, a ponieważ korzysta przy tym z transatlantyckiego połączenia telefonicznego, zaoszczędzi niemało pieniędzy, czekając na korzystniejszą godzinę. Jeśli się pospieszy, będzie mógł wtedy też od razu nadać faks z odpowiedzią, bezpośrednio z laptopa.

Sięgnął po ostatnią kanapkę z masłem orzechowym, jedząc ją podniósł talerz, strząsnął okruchy na podłogę i odstawił go na drugi talerz. Właściwie, planował teraz robić coś zupełnie innego niż zajmowanie się interesami. Że też akurat hurtownia sprzętu wideo! To go zaintrygowało. Będzie musiał spytać swoich indyjskich współpracowników, czy zgodzą się dokonać zmian w systemie skrojonym na potrzeby hurtowni opon, by przystosować go do sprzedaży urządzeń wideo. To się na szczęście da załatwić za pomocą kilku zwykłych e-maili. Że też akurat wideo!

Czy powinien w ogóle reagować? Ma dość pieniędzy. Równie dobrze mógłby odpuścić sobie cały ten interes.

— Bzdura — mruknął, wyciągając z komputera i telefonu wtyczki łączącego je kabla. Może zastanowić się nad tym kiedy indziej. Prześpi się z tą myślą, tak będzie najlepiej. Irytowało go, że ten osobliwy zbieg okoliczności tak go intryguje.

Gromada kopaczy nie przerwała śniadania, gdy profesor Wilford-Smith zbliżył się do namiotu kuchennego, lecz natężenie rozmów znacznie spadło i niemal każdy rzucił w jego kierunku zaciekawione spojrzenie. Od czasu tajemniczego znaleziska w sektorze czternastym po obozie krążyły przeróżne plotki, jedna bardziej fantastyczna od drugiej. Jedni twierdzili, że znaleziono jakiś obiekt militarny. Nie, trafiono na wielki skarb, podejrzewali inni. Jedynie obecności Amerykanów z telewizji nie dawało się dobrze dopasować do żadnej z tych teorii.

— David — kierownik wykopalisk skinął na szefa kuchni, młodego człowieka z burzą ciemnych loków, patrzącego niezmiennie ponurym spojrzeniem.

— Profesorze?

— Szukam Foxxa — wyjaśnił Wilford-Smith i powędrował wzrokiem po pełnych ludzi rzędach stołów na zewnątrz namiotu. — Nie widziałeś go przypadkiem?

— Był tutaj. Naładował sobie pełną tacę, jakby miał za sekundę skonać z głodu i poszedł z nią do namiotu — wynoszenie naczyń z obszaru kontrolowanego przez kuchnię nie było dobrze widziane, gdyż naczynia wykazywały potem niechęć do wracania, znikały w niewiadomych warstwach skalnych, przeistaczając się w znaleziska przyszłych archeologów.

— Mógłbyś kogoś do niego posłać z wiadomością, że chciałbym z nim pomówić?

— Bez problemu. Teraz?

— Tak, proszę. Niech przyjdzie do kontenera, drugiego od tej strony.

— Robi się.

Stephen wrzucił kabel z powrotem do torby i wyjął z niej pudełko z CD. Właśnie to miał zamiar robić przy śniadaniu: troszkę pogrzebać w danych. Płyta CD, którą wyjął z małego pudełka i włożył do napędu w komputerze, zawierała kompletne wydanie ENCYKLOPEDIA BRITANNICA.

Będąc małym chłopcem patrzył zawsze z szacunkiem na trzydzieści potężnych, oprawionych w skórę tomów, rezydujących w gabinecie jego ojca na specjalnie dla nich przeznaczonym regale. Od czasu do czasu pozwalano mu je kartkować i było dla niego rzeczą ustaloną po wsze czasy, że Britannica zawiera wszystko, co wie człowiek. I choć później przekonał się, że oczywiście tak nie jest, że nawet najbardziej wyczerpujące, najwnikliwsze artykuły opatrzono długimi listami odnośników do pogłębiającej temat literatury, zachował przyzwyczajenie rozpoczynania poszukiwań od Encyklopedii, gdy chciał lub musiał się czegoś dowiedzieć.

Szufladka napędu wsunęła się z cichym szuraniem, po czym dało się słyszeć lekkie brzęczenie, gdy połyskująca srebrno płytka przyspieszała do odpowiedniej liczby obrotów. Stephen uruchomił znajdujący się na CD program przeszukujący hasła i przerwał na chwilę.

Szukaj hasła: na znajdującym się przy tym napisie polu, pulsował wyczekująco cieniutki jak kreseczka kursor.

Stephen ociągał się.

To wcale nie jest takie proste. Nagle opadły go wspomnienia z dzieciństwa — niedziele, kwitnące łąki i rozczarowanie, że trzeba ubrać się porządnie i nie wolno bawić się na dworze; nudne, niezrozumiałe, ciągnące się bez końca niedzielne nabożeństwa, po których trzeba było jeszcze wystawać na placu przed kościołem, czekając na gawędzących ze znajomymi dorosłych, nagle uśmiechniętych i fałszywie przyjaznych wobec ludzi, o których w domu mówili źle. Byli tam też koledzy szkolni i dzieci z sąsiedztwa, tak samo stojące obok swoich rodziców, też wypucowane do czysta i wyglądające dziwnie obco. Patrzył na ciemne klawisze swego komputera, jakby widział je po raz pierwszy. Tam jest J. Od tego musi zacząć. Dlaczego to takie trudne? Jezus Chrystus, wystukał i znów przerwał.

Wewnątrz jego ciała zdawało się rozprzestrzeniać coś ciężkiego, ciemnego. Wydawało się groźne, czarne i groźne. I znów wspomnienia. Ogromny, wysoko nad małym Stephenem zawieszony krzyż, na którym wisiała nieludzko wielka postać i patrzyła na niego z góry pełnym bólu spojrzeniem. Niejasne napomnienia, niezrozumiałe, choć rodzące obawę, gdy musiał ich słuchać i przytakiwać; dopiero długo później, gdy pierwszy raz całował dziewczynę, wróciły na powierzchnię jak okropne wewnętrzne głosy, jakby przez wszystkie te lata czekały tylko na tę chwilę, jak kryjące się w jego podświadomości bomby z zegarowym zapalnikiem.

Stuknął klawisz i napęd CD-ROMu zamruczał. Na ekranie pojawiła się lista haseł, niemal nieskończona liczba odnośników.

Jezus Chrystus albo Jezus z Galilei albo Jezus z Nazaretu. Następowała lista spokrewnionych pojęć, podzielonych według dziedzin: Literatura biblijna. Doktryna i wiara. Życie. Sztuka. Rytuały i oddawanie czci. Interpretacje teologiczne i filozoficzne. Patrz też: Chrześcijaństwo, Nowy Testament. Przez jedno uderzenie serca miał uczucie, jakby opuścił ciało, stanął obok i obserwował samego siebie, jak siedzi i studiuje hasła na ekranie komputera. Trzydzieści lat wcześniej sam opis tego urządzenia wydałby się czystą fantazją. A przecież stoi teraz prawdziwy i rzeczywisty na stoliku w dusznym małym namiocie, rozbitym na chyba największym pustkowiu w Izraelu, gdzie przed dwoma tysiącami lat rozegrały się, albo nie, pewne wydarzenia — dla niektórych zaledwie pobożne bajeczki, godne zaufania nie bardziej niż przygody Alicji w Krainie Czarów, dla innych zaś niezaprzeczalna prawda o najistotniejszym znaczeniu dla ich życia i sensu całego wszechświata. Nie mógł powstrzymać śmiechu, tak absurdalna wydała mu się ta sytuacja.

Kościoły i ugrupowania religijne. Nauka chrześcijańska. Dualistyczne sekty chrześcijańskie. Mennonici. Mormoni. Prawosławie. Protestantyzm. Rzymski katolicyzm.

To, czego szukał, w zasadzie było równie fantastyczne. Pragnął odszukać kamerę, która może zawierać nagranie wydarzeń, rozgrywających się przed dwoma tysiącami lat — niektórym nawet wzmianka o takim zamiarze wystarczyłaby, żeby zwątpić w stan jego umysłu. Lecz fantastyczne rzeczy się zdarzają.

Pewien naukowiec dowiódł, że maszyny cięższe od powietrza nigdy nie będą mogły latać — a jego prawnuki kupowały w supermarketach owoce kiwi, dostarczane samolotami z Nowej Zelandii. Cała współczesna cywilizacja funkcjonowała dzięki przedmiotom, których pomysł w każdej z poprzednich generacji uznano by za objaw choroby umysłowej.

Najpierw zyskać ogólną orientację. Najeżdżał wskaźnikiem myszy to na jedno hasło, to na drugie, pstrykał i pobieżnie przeglądał pojawiający się tekst. Niezmiernie dużo tekstu. I mnóstwo dalszych odnośników. Ów temat, omówiony tak szczegółowo, że najbardziej stosowne byłoby określenie „wyczerpująco”, zdawał się przenikać całą zachodnią kulturę niczym przerastająca ją na wskroś pleśń.

A mimo to wcale nie było łatwo go poznać. Nie chodziło tu o jakiś gatunek mrówek, ani o jakiegoś hebrajskiego króla — próbował przypomnieć sobie coś o tym człowieku, o którym w młodości uczono go, że jest żywym synem Boga, Boga, który stworzył wszechświat, gwiazdy widoczne na firmamencie nocnego nieba, cząsteczki atomów i kod genetyczny i w ogóle wszystko, co istnieje. Ten Bóg, kładziono mu dalej do głowy, z głębokiej miłości do niego, Stephena Foxxa, i wszystkich innych ludzi, oddał swego własnego syna w ręce rzymskich oprawców, ponieważ było to niezbędne z powodów, których Stephen nigdy do końca nie pojął, by można było jemu, Stephenowi, wybaczyć jego grzechy. Kazano mu w to wierzyć, polecono oprzeć się wszelkim podszeptom rozumu, danego mu wprawdzie również przez Boga, lecz z biegiem lat coraz bardziej przeciwstawiającego się owej niesłychanej logice, i wierzyć, kazano wierzyć lub grożono wiecznym potępieniem, z boskim synem czy bez niego.

I tak dalej, i tak dalej. Przez jakiś czas pytał, lecz odpowiedzi nie zadowalały go, a gdy chciał podjąć dyskusję, stwierdził, że ci, którzy mają się za uprawnionych do dawania odpowiedzi, nie są gotowi dyskutować — oni wiedzieli, bo uwierzyli, a jeśli próbował wskazywać sprzeczności, walono go jak maczugą argumentem, że nie w tym rzecz, by wątpić, chodzi mianowicie o to, by wierzyć. I w pewnym momencie przestał szukać sensu ukrytego w zbieraninie mętnych insynuacji, uznał, że go tam nie znajdzie. Stwierdził, że religia to nie jest coś mającego związek z prawdziwym życiem czy ze światem, jaki widzi wokół siebie. Odkrywał zadziwiające cuda pod okularem mikroskopu lub spoglądając w teleskop, i w porównaniu z nimi transcendentne pojmowanie świata wydało mu się ubogie i ograniczone.

W ten sposób religia znikła z jego życia, jak wcześniej znikły z niego wiara w Świętego Mikołaja, w elfy i trolle, i w bociana przynoszącego dzieci.

Jednak, jak czuł to teraz, nie wyzwolił się od niej do końca. Bał się! Mała, bezlitosna dłoń zdawała się ściskać jego wnętrzności, a w jego myślach odezwało się echo głuchego głosu: A co, jeśli to wszystko prawda? Co, jeśli teraz naprawdę czeka cię piekło za to, że odrzuciłeś wiarę? Głos upiornego inkwizytora, złożonego w grobie w czasach polowań na czarownice, lecz mającego nie zaznać wiecznego spoczynku póki istnieją heretycy.

Stephen opadł na oparcie krzesła, przymknął oczy i głęboko odetchnął. Potem uniósł głowę, zatrzymał wzrok na jasnoszarym płótnie namiotu i czekał, aż minie panika. Niesamowite.

Usłyszał na zewnątrz zbliżające się kroki. Ucieszył się. Rzeczywistość troszczyła się o niego, nie pozwalała mu w samotności zatonąć w ruchomych piaskach koszmarnych wspomnień. Uznał, że to bardzo miłe ze strony rzeczywistości.

Wszedł pomocnik kucharza, szczupły, smagły chłopak niezbyt dobrze znający angielski.

— Profesor chce z tobą mówić. Masz zaraz przyjść, ale najpierw oddaj naczynia.

Stephen krzywiąc się, skinął głową. Dyskusja nie miała sensu, chłopiec wyrecytował tylko to, co mu kazano.

— Okay — powiedział więc. — Zaraz przyjdę. I oddam naczynia.

Chłopak zmierzył go niedowierzającym spojrzeniem, najwyraźniej niepewny, czy Stephen z niego nie kpi. Dopiero, gdy zobaczył, że wyłącza komputer, odszedł zadowolony.

Judith siedziała nad śniadaniem, później niż zwykle i dosyć zaspana, myślała o Stephenie. Spotkali się w kolejce po jedzenie, ale zamienił z nią tylko kilka słów, jakby nic się nie stało i tłumacząc, że ma jeszcze coś do zrobienia, zniknął ze swoją wyładowaną po brzegi tacą. Od tej chwili siedziała sama i jadła w zwolnionym tempie, podczas gdy wokół inni wolontariusze przychodzili i odchodzili, a czas śniadania powoli dobiegał końca.

Więc jak to jest? Wczoraj wieczorem naprawdę mocno iskrzyło między nimi, czy może się myliła? Szli ciasno przytuleni i niewiele brakowało, a poszłaby z nim do jego namiotu. Co w takim razie działoby się dziś rano? Gdyby rzeczywiście się z nim przespała? Nie mogła pozbyć się podejrzenia, że wtedy też miałby do załatwienia coś niezwykle pilnego.

Zobaczyła go teraz w oddali, jak wraca ze swoją tacą. Szedł między rzędami namiotów, chyba zboczył na chwilę do jej kwatery. Może myślał, że ją tam znajdzie? Nie rozumiała, co się z nim dzieje. Był atrakcyjny, oczywiście, podobał jej się, bez wątpienia. Przynajmniej w pewnym stopniu. Jednak tak, podobał jej się. Był stale zajęty, ale przynajmniej nie był takim niechlujnym leniem, jak wielu znanych jej mężczyzn, dla których pełnia szczęścia polegała na tym, by móc całe życie nie robić nic innego, tylko przesiadywać z kumplami w kawiarniach i bez końca się przechwalać. Przy facecie tego pokroju przypadłaby jej rola dzielnej żony, siedzącej w domu i troszczącej się o dzieci i sprzątanie. Stephen za to każdą sprawą, która w danym momencie zaprzątała jego uwagę, zajmował się z tak nieposkromioną energią, że wokół niego aż iskrzyło.

Iskrzyło też erotycznie. Zauważyła jego głowę wyłaniającą się znów zza jej namiotu i żałowała, że nie ma jej tam na górze. Że nie zaczekała na niego. Tylko po to, żeby poznać, jakie miał wobec niej zamiary.

Ponieważ on zawsze miał jakieś zamiary. Nigdy nie robił nic bez powodu, najczęściej wybiegał myślą naprzód o kilka kroków, w każdym razie dalej niż ktokolwiek inny, kogo Judith znała. Po raz pierwszy podziwiała kogoś za jego ostrą jak brzytwa inteligencję.

Podobał jej się sposób, w jaki się poruszał. Śledziła wzrokiem, jak schodzi z pagórka niosąc tacę, przyglądała mu się, gdy oddawał naczynia przy ladzie. Szef kuchni robił mu chyba wyrzuty z tego powodu — pewnie powtarzał swoje zwykłe kazanie, że wynoszenie naczyń z kuchni jest zabronione — a Stephen wysuwał swoje argumenty, z tym pewnym zwycięstwa uśmieszkiem na twarzy. Tak, podobało jej się, jak się porusza. Poznała wprawdzie w szkole wielu diabelnie sprytnych chłopców, lecz byli to wszystko niezgrabni okularnicy, u których inteligencja rozwinęła się kosztem ciała, prowadząc do jakiejś anormalności. W przypadku Stephena było inaczej, jego ciało i duch tworzyły harmonijną całość. Nie chodziło o to, że jest szczególnie wysportowany — prawdopodobnie pobiłaby go w każdej dowolnej dyscyplinie — ale miał w sobie jakąś wewnętrzną równowagę, emanował pewnością siebie, czasem wręcz irytującą.

Miłość jednak była dla niego sprawą uboczną. Nie dlatego, że nie spojrzał na nią odchodząc w kierunku połyskujących srebrno wozów campingowych. Nie, to dawało się wyczuć na odległość, że nie jest mężczyzną szukającym partnerki. W tej chwili miłość oznaczała dla niego tylko seks, może jeszcze nieco sympatii, przyjaźni, w najlepszym razie.

Wyglądało na to, że przy campingach go oczekiwano. Jeden z mężczyzn w mundurach nadających im wygląd najeźdźców zatrzymał go, zapytał o coś, po czym skinieniem głowy wskazał drogę. Stephen podszedł do drugiego wozu, licząc od strony kuchni, otworzył drzwi i zniknął w środku.

Ona też kiedyś była dokładnie taka sama. W całym kraju pełno jeszcze mężczyzn ze złamanymi przez nią sercami. Wojsko, w przypadku większości poborowych największe biuro matrymonialne w Izraelu, dla niej było jedną nieustającą zabawą. Pierwszy raz wymknęła się spod dozoru rodziców i po prostu chciała się wyszaleć, a jeśli ktoś przy niej zaczynał mówić o miłości, ślubie i dzieciach, śmiała się na głos.

Czasem zachowywała się dosyć podle, tak myślała teraz, wspominając tamte czasy.

Była w tym jednak również tęsknota za czymś więcej. Nie potrafiłaby tego dokładniej określić i czasem czuła, że nikt prócz niej nie zrozumie, czego ona szuka. Może zresztą tylko coś sobie wmawiała. Może znienawidziła fakt, że robi wrażenie tak silnej, iż w żadnym mężczyźnie nie jest w stanie rozbudzić instynktu opiekuńczego. Może chciała po prostu raz sobie odpuścić i poczuć się kobietą. Ale nie, to też nie było to. Zatęskniła do związku, którego wprawdzie nie potrafiłaby dokładnie opisać, ale była pewna, że go rozpozna, gdy się pojawi. I była zdecydowana dopiero wówczas zaprzestać poszukiwań.

Stephen nie był tym człowiekiem. Był atrakcyjny, podobał jej się, prawdopodobnie stanowił też tak zwaną „dobrą partię”, choć dla niej nie miało to znaczenia. Lecz byłoby nie fair wymagać od niego, by się zmienił. Jeśli nie potrafi go zaakceptować takim, jakim jest, pozostaje jej szukać dalej.

— Nie mogłabyś poszukać dalej jutro? — spytał Stephen i, gdy teraz sobie o tym przypomniała, zrobiło jej się miękko w kolanach. Jak mogła go odrzucić? Cóż wielkiego stałoby się, gdyby zrobiła sobie przerwę w poszukiwaniach, które pewnie potrwają jeszcze długo? Gdyby spytał ją w tej chwili, zostawiłaby wszystko i poszła za nim.

Lecz nie było go tutaj, by mógł zapytać. Zamiast tego słońce wznosiło się coraz wyżej, najwyższy czas, by dopić kawę i wziąć się do pracy.

W chwili, gdy chciała wstać, jej spojrzenie padło na mężczyznę, który wynurzył się z cienia campingów i wolnym, miarowym krokiem wspinał na pagórek z namiotami. To ten sam człowiek, który zatrzymał ich wczoraj wieczorem. Mężczyzna o obciętych po wojskowemu włosach i błękitnych oczach prześwietlających jak promienie Rentgena. Szedł prosto do namiotów, a sposób, w jaki tam szedł, wcale, ale to wcale się Judith nie podobał.

Znała ten rodzaj rozkołysanego chodu. W ten sposób chodzili mężczyźni noszący czarny pas pewnego dalekowschodniego stylu walki, po koszmarnie wielu latach ciężkiego treningu ledwo chodzący od nadmiaru pewności siebie. Patrzcie wszyscy, mówił ten sposób chodzenia, jaki jestem niebezpieczny!

Spróbuj tylko mnie zaatakować — przekonasz się, co będziesz z tego miał.

Czego szukał ten człowiek w miejscu, do którego szedł?

Judith w pośpiechu odstawiła filiżankę i talerz na tacę i odniosła wszystko do lady. Ukryta w cieniu kuchennego namiotu obserwowała, dokąd idzie mężczyzna.

Wspiął się do najwyższego szeregu namiotów, skręcił w prawo i zdawał się je liczyć.

Potem zniknął w namiocie Stephena.

Загрузка...