14

Ścisła analiza przekrojów stratygraficznych jest niezwykle przydatna do ustalania chronologii i datowania. Archeologia zajmuje się jednak o wiele szerszym spektrum problemów. Historyka interesuje także, jaka była wielkość osady, czy była ona umocniona, czy znajdował się w niej centralny budynek władcy, w jakiego rodzaju domach mieszkali ludzie, jakie rzemiosła uprawiali, czym się żywili, jakie były im znane rodzaje kultu religijnego, itd. W celu uzyskania odpowiedzi na takie i podobne pytania, konieczne jest stopniowe, horyzontalne zdejmowanie warstw z całej powierzchni jednocześnie, w celu sukcesywnego odsłaniania poszczególnych obszarów stanowiska.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Raport Ryana był krótki. Gdy skończył, przez chwilę siedzieli zatopieni w myślach nie odzywając się do siebie. W ścianach kontenera coś tajemniczo stukało. Klimatyzacja, w porannych godzinach włączająca się tylko od czasu do czasu, teraz pracowała bez przerwy i prawdopodobnie nie będzie już długo w stanie chronić panującego w pokoju konferencyjnym chłodu przed wzmagającym się słonecznym żarem.

— I jak to teraz rozumieć? — w końcu z niechęcią zapytał Kaun. — On coś już podejrzewa, prawda? Eisenhardt przyjrzał się uważnie po kolei obu rozmówcom, przy czym coraz intensywniej czuł, jakby w rzeczywistości nie był tu obecny fizycznie. Ryan siedział spokojny, niby wykuty z kamienia. Jego szef przeciwnie, patrzył przed siebie spod gniewnie ściągniętych brwi i bębnił czubkami palców po blacie stołu jakiś irytujący takt.

— Cóż — sprzeciwił się profesor Wilford-Smith — ja ze swej strony uważam za zupełnie normalne, że jeśli ktoś przyjeżdża do Izraela pracować jako kopacz na wykopaliskach i ma przy sobie ENCYKLOPEDIĘ BRITANNICĘ, to wcześniej czy później poszuka hasła Jezus Chrystus. Nie mówiąc o tym, że mógł to zrobić już kilka tygodni temu. Nie sądzę, by miał zbyt wiele czasu, odkąd jest tutaj.

Kaun rzucił spojrzenie na Ryana.

— Czy można sprawdzić, kiedy szukał tego hasła? Ryan potrząsnął głową.

— Nie. To nie jest nigdzie zapisane.

Kaun sprawiał wrażenie, jakby go w ogóle nie słuchał.

— Niech go pan ma na oku, Ryan — powiedział. W punkcie na wypolerowanej gładko powierzchni stołu, w który nieustannie się wpatrywał, dostrzegał najwyraźniej jakieś niezwykle interesujące aspekty sprawy, w każdym razie przez dłuższą chwilę kiwał tylko głową w zamyśleniu. Potem, tak niespodziewanie, że wszyscy zadrżeli, hałaśliwie uderzył otwartą dłonią w stół i jeszcze raz głośno powiedział: — Niech pan nie spuszcza go z oka, Ryan. Zrozumiał pan?

— Oczywiście — odrzekł nieporuszony Ryan.

Przez chwilę powietrze było aż gęste od niesamowitego napięcia. Eisenhardt zauważył, że od wybuchu Kauna nieświadomie wstrzymuje oddech, i ukradkiem nabrał powietrza. Na Ryanie takie sceny zdawały się nie robić żadnego wrażenia, lecz on cały oblał się potem.

Wreszcie medialny magnat odprężył się. Jakby nic się nie stało, na jego ustach pojawił się znów uprzejmy, budzący zaufanie, pewny siebie uśmiech zwycięzcy. Rozejrzał się po zebranych, jakby miał dodać otuchy załamanej drużynie piłkarzy, którzy właśnie przegrali ważny mecz.

— Tak? — zapytał. — Czym jeszcze mieliśmy się zająć?

Judith ledwie miała odwagę się poruszyć. Siedziała na łóżku, w jednej ręce miała małe kieszonkowe lusterko, w drugiej grzebień o grubych zębach, starała się oczyścić swoje niesforne włosy z piasku i kurzu i nadać im ponownie jakąś formę. Musiała to robić w namiocie dwa razy dziennie, żeby wieczorem nie wyglądać jak straszydło.

Obawiała się, że wykona jakiś nieopatrzny ruch i usłyszy szelest kruszącego się papieru. Kartki, które Stephen znalazł wraz z instrukcją obsługi, z pewnością też miały już dwa tysiące lat i prawdopodobnie były tak zbutwiałe i kruche, że starczyłoby spojrzeć na nie twardszym wzrokiem, by rozpadły się w proch, z którym nie poradziłoby sobie nawet najlepsze laboratorium świata. A Judith próbowała się domyślić, gdzie, na miłość boską, Stephen schował w jej namiocie te papiery. Miała nadzieję, że nie w kieszeni któregoś z ubrań. Nim siadła na łóżku, ostrożnie sprawdziła przestrzeń pod nim i przejrzała pościel. Czy Stephen wiedział, że zachodziła tu czasem w ciągu dnia? Czy wziął to pod uwagę? Prowadząc wolnym ruchem grzebień po opornych włosach rozglądała się, ignorując swoje odbicie w lustrze. Gdzie, do wszystkich diabłów, można w takim namiocie ukryć tak delikatne dokumenty? Dziwaczne odgłosy dobiegające z zewnątrz — wyjące silniki, chrzęst ciężkich kół po żwirze, podniecone okrzyki wyrywające się z wielu krtani, trzaskające z brzękiem drzwi — sprawiły, że Eisenhardt odsunął zasłonę z okna i zaciekawiony wyjrzał. Zobaczył dwie wielkie ciężarówki, najpierw manewrujące po ciasnym parkingu, wreszcie ustawione między pozostałymi pojazdami i teraz rozładowywane przez grupę rosłych mężczyzn.

— A cóż to takiego? — zapytał półgłosem, nie oczekując naprawdę, że ktoś mu odpowie.

Ale Kaun, teraz znów uosobienie skwapliwej uprzejmości, w tym samym momencie poderwał się, stanął obok niego i szerzej rozsunął zasłony okna.

— Wspaniale, nareszcie przyjechali — stwierdził z wyraźnie wyczuwalną satysfakcją. — Tomograf sonarowy. Okropnie trudno go transportować. Naprawdę podziwiam, jak w dzisiejszych czasach działa spedycja. Mówią, że będą o dziesiątej rano i rzeczywiście są, jak obiecali. Nie wiem czemu, ale dawniej tak to nie działało.

— Tomograf sonarowy? — powtórzył Eisenhardt niepewny, czy dobrze dosłyszał. Kaun skrzywił twarz w szerokim uśmiechu.

— To coś z pańskiej branży, Peter. Tomograf może prześwietlić podłoże falą uderzeniową. Nasi paleontolodzy używają tych urządzeń na wykopaliskach w Montanie, do szukania szkieletów dinozaurów.

— Dinozaurów?

— Powiedziałem sobie — objaśnił magnat medialny, którego nastrój wyraźnie się poprawił — że najbardziej prawdopodobne miejsce ukrycia kamery jest właśnie tutaj. Niedaleko grobu podróżnika w czasie. Może strzegł jej do ostatniej chwili, kto wie. Ale trudno byłoby rozkopać całą okolicę, prawda? Dlatego tomograf sonarowy. Widzi pan ten przyrząd, który akurat zdejmują? Ten, który wygląda jak przenośna budka z hot-dogami? To generator fali uderzeniowej. Wystrzeli w podłoże ołowianą kulę o dokładnie znanej masie, z wyliczoną precyzyjnie prędkością. Wokół umieszczone są sensory rejestrujące echo fali uderzeniowej i przesyłające je do komputera. A ten w mgnieniu oka wyczarowuje na ekranie obraz podłoża pod naszymi stopami, tak wyraźnie, jakby było przezroczyste.

Eisenhardt był pod wrażeniem.

— I to działa?

— Działa.

— Po co więc jeszcze w ogóle robi się wykopaliska? Profesor chrząknął poirytowany, co rozśmieszyło Kauna niemal do łez. Eisenhardt zaskoczony patrzył to na jednego, to na drugiego, nie mogąc zdobyć się na nic ponad niepewny uśmieszek. Nawet na twarzy Ryana pojawił się cień uśmiechu, co jednak u niego wyglądało niezwykle niepokojąco, jako że najwyraźniej niezbyt często uprawiał ten rodzaj gimnastyki.

— Nie, poważnie — w końcu uspokoił się Kaun. — Oczywiście, nie zobaczymy tutaj monet ani glinianych skorup, niektóre rzeczy trzeba najpierw wykopać, żeby móc z nimi coś począć. Ale kamera z metalu… Jak pan sądzi, w co zapakował kamerę nasz podróżnik? Żeby przetrwała setki lat? Sądzę, że wziął ze sobą solidny metalowy kuferek, szczelny na kurz, odporny na promieniowanie i ekstremalne tempe ratury.

To brzmi prawdopodobnie, pomyślał Eisenhardt. Dlaczego jestem jedynym, który wciąż nie może uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć? Akurat ja?

— Więc jeśli ta skrzynka — kontynuował Kaun — jest zakopana gdzieś tutaj, znajdziemy ją. Będziemy mieli kamerę, jeszcze nim słońce zajdzie dziś wieczór.

— No cóż — mruknął Eisenhardt. Po co jest im w ogóle potrzebny? Wygląda na to, że Kaun uruchomił już wszelkie możliwe działania nie czekając na jego opinię, choć podobno to on jest specjalistą od spraw niewiarygodnych. Na pomysł, żeby po prostu prześwietlić teren za pomocą najnowocześniejszych środków technicznych naprawdę by nie wpadł, bo nie wiedział, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Po pewnej chwili, gdy nikt nic nie mówił, wszyscy tylko przyglądali się przez odsłonięte okno robotnikom przy rozładowywaniu aparatury, zapytał:

— Mówiąc jednak całkiem poważnie — czy takie urządzenie nie uprościłoby generalnie pracy archeologów? Nie rozumiem, czemu jeszcze kopie się na wyczucie, jeśli równie dobrze można prześwietlić podłoże.

Kaun łagodnie się uśmiechnął.

— Powiedzmy tak — zaczął. — Gdybym kazał przekopać cały ten teren na głębokość dwudziestu metrów, kosztowałoby to mnie mniej.

George Martinez nadzorował rozładunek urządzeń, lecz gdy przyszła kolej na thumper, podszedł, by własnoręcznie pomóc. Przyrząd, mimo że w zasadzie był tylko wielką, skierowaną ku ziemi armatą na ołowiane kule wielkości ludzkiej głowy, posiadał kilka wrażliwych punktów, a osiłki w szarych kombinezonach chwytały niektóre skrzynie z instrumentami tak niedbale i nieuważnie, że nie zdobył się na to, by powierzyć ich dłoniom serce całego urządzenia.

— Ostrożnie… Nie chwytać za ten bolec… Uważać na przełączniki!

Rozglądał się za Bobem Richardsem, lecz ten, jak zwykle, nie troszczył się o tak trywialne sprawy jak rozładunek wartego miliony ekwipunku. Mieli ze sobą tylko jeden thumper. Gdyby odmówił posłuszeństwa, mogliby pakować wszystko z powrotem.

Odetchnął, gdy urządzenie stanęło bezpiecznie na ziemi. Był to bardzo głęboki oddech, gdyż nie nawykł do takiego wysiłku. Nikt też się po nim takich nawyków nie spodziewał. Od dzieciństwa uważany za wątłego, krzywego niedorostka, ku utrapieniu ojca, z upodobaniem opowiadającego o swych przodkach jako o „zdrowym rodzie silnych meksykańskich rolników z gór”.

Generator fali uderzeniowej stał na czterech dużych kołach z grubymi oponami. George rozejrzał się. Niemal automatycznie szukał najodpowiedniejszego miejsca na jego ustawienie. I tak trzeba będzie poeksperymentować z pozycjonowaniem, jeśli nie otrzymają obrazów zadowalającej jakości, ale miał taką ambicję, by wyrobić sobie zmysł wyczuwania każdego terenu. Tutaj obszar był lekko pagórkowaty, najpierw należało więc wypróbować szczyt wzniesienia. Zakładając, że podłoże jest twarde. Żwir ani luźne otoczaki nie przewodzą fali uderzeniowej, w każdym razie niewystarczająco.

I nagle dotarło do jego świadomości, jak cios obuchem: Jest w Ziemi Świętej! W kraju Biblii, proroków, w kraju Drogi Krzyżowej i Zmartwychwstania! Stoi na ziemi, po której dwa tysiące lat wcześniej chodził sam Zbawiciel!

Na moment zakręciło mu się w głowie. Zawsze o tym marzył. A teraz wszystko odbyło się tak szybko, że w ogóle do niego nie dotarło, dokąd ich w takim pośpiechu wysyłają.

Bogactwem George’a Martineza były jego szczupłe, delikatne palce, palce niczym precyzyjne instrumenty, dzięki którym on, z definicji zawsze startujący z przegranej pozycji syn meksykańskich imigrantów, zdołał z powodzeniem ukończyć szkołę z tytułem mechanika precyzyjnego i zdobyć stanowisko asystenta technicznego na Montana State University w Bozeman, Montana. Tam przywykł do tego, że z powodu cery o odcieniu karmelu, kruczych włosów i ognistych oczu często brany był za Indianina, i z biegiem czasu został konserwatorem urządzenia Sotom 2, Tomograf sonarowy 2, ulepszonej wersji dawnej aparatury do pomiarów echolokacyjnych. Przyzwyczaił się również do tego, że od czasu do czasu wraz z całym wyposażeniem wynajmowały go dobrze płacące firmy, przeważnie korporacje ropy naftowej lub budownictwa podziemnego. Wędrował wtedy po świecie przeszukując pola naftowe, robiąc kartografię szybów nieczynnych kopalń lub plany przebiegu instalacji wodnych, gazowych albo innych, w rozrastających się na dziko miastach Ameryki Południowej, gdzie brak było wiarygodnej albo w ogóle jakiejkolwiek dokumentacji budowlanej. Dla Uniwersytetu w Bozeman Sotom 2 stanowił istotne źródło dochodów.

Wczoraj jednak wszystko odbyło się w wyjątkowym pośpiechu. Dano mu całe dziesięć minut na spakowanie szczoteczki do zębów i jakiejś bielizny. Spotkania umówione na następne dziesięć dni odwoływał jadąc na lotnisko, gdzie czekała już największa maszyna transportowa, jaka wylądowała w Bozeman, odkąd miasto posiada lotnisko. Cel podróży poznał dopiero podczas lotu, jakby przy okazji, gdy sprawdzał czy zabrano komplet kabli sygnałowych. Z zamyślenia wyrwał go jeden z tragarzy.

— Dokąd z tym? — zapytał, wskazując na thumper, gardłowym, z arabska brzmiącym angielskim. George w pierwszej chwili go nie zrozumiał.

Wskazał na stos skrzyń ustawionych już na skraju rozległego miasteczka namiotów.

— Tam — odpowiedział cicho.

Ziemia Święta. Koniecznie musi zdążyć wysłać stąd pocztówkę swojej mamie, nim skończą pracę i pewnie w takim samym pośpiechu odlecą z powrotem. Musi też…

— Czy stąd daleko do Jerozolimy? — spytał jednego z wartowników, rozstawionych po terenie, każdy z pistoletem maszynowym u boku.

— Nie — odpowiedział mężczyzna. — Izrael to mały kraj. Z żadnego miejsca nie jest daleko do Jerozolimy. Golgota. Ogród Getsemani. Via Dolorosa. Musi koniecznie wyrwać się do Jerozolimy. Pomodlić się na stacjach Drogi Krzyżowej Jezusa.

— Ile to będzie w milach?

Wartownik zmarszczył brwi, skinął głową, zdawał się w myślach oceniać odległość.

— Chyba dwadzieścia pięć mil. Może zresztą się mylę.

Izrael to naprawdę mały kraj. George codziennie pokonuje dwa razy większą odległość w drodze do pracy a wydaje mu się, że mieszka w pobliżu uniwersytetu.

Wskazał dłonią otaczającą ich scenerię, namioty, wozy campingowe, samochody.

— Co tu się właściwie dzieje?

— Nie mam pojęcia. Wykopaliska, o ile wiem.

— I trzeba ich pilnować?

— Tak. Odkąd wykopali tu jakieś sensacyjne znalezisko.

— Sensacyjne znalezisko? Co takiego?

— Wszystko ściśle tajne. Nam nic nie mówią. Wyglądało na to, że ten człowiek rzeczywiście o niczym nie wie. Nareszcie dostrzegł Boba, odpowiedzialnego za naukową stronę ich pracy. Stał przy jednym z pięciu srebrnych, błyszczących, ogromnych wozów campingowych i rozmawiał z mężczyzną ubranym w gołębio-szary elegancki garnitur, niemal najbardziej niestosowny strój, jaki George był w stanie wyobrazić sobie w tych okolicznościach. On sam, jak prawie zawsze i wszędzie na świecie, miał na sobie swoje piętnastoletnie dżinsy i spłowiały T-shirt i czuł się w nich niezwykle dobrze. Uwielbiał upał, w Montanie było mu przez większą część roku za zimno.

— Ściśle tajne. No, no. Ale są przecież jakieś plotki, prawda? Gdyby to się działo u nas, na pewno by były.

— Podsunął krępemu wartownikowi o kręconych włosach pudełko papierosów i poczęstował go.

— Mnóstwo plotek. Ale same bzdury, jeśli mam powiedzieć, co o tym myślę.

— A co na przykład? — podał mu ogień. — Poza tym, mam na imię George.

— George. Ja Gideon. Słyszałem, jak ktoś twierdził, że sektor czternasty został ogrodzony, bo znaleziono w nim coś nuklearnego. Inni mówią, że chodzi o skarb. O skarb Salomona. Ale żeby pan wiedział, że tak jest zawsze. W tym kraju jest jeszcze tyle do wykopania, że nie można spokojnie zrobić fundamentów pod dom.

— Rozumiem — trochę to wszystko niesamowite, budzi lekką grozę. Podniecająca sprawa. George był ciekaw zdjęć, jakie uzyskają za pomocą Sotoma 2.

W końcu się dodzwonił.

— Wilde — odezwał się z drugiego końca linii głęboki głos, zdradzający niewyczerpaną energię i radość życia.

— Cześć, Dominik — powiedział Eisenhardt — tu Peter.

— Peter! Co za niespodzianka! Do tego tak wcześnie. O co chodzi?

— Jak zwykle. Naukowy telefon zaufania. Masz chwilkę czasu, czy mam zadzwonić później?

— W porządku, i tak akurat tylko piję kawę — Dominik zawsze „akurat tylko pił kawę”, gdy do niego dzwonił.

— Przeniosłeś gabinet na korytarz? Słychać u ciebie jakieś echo.

— To długa historia, opowiem ci innym razem.

— W porządku. Strzelaj. Eisenhardt głęboko odetchnął.

— Czy gdzieś na świecie prowadzone są badania z zakresu podróży w czasie?

— Ups — wyrwało się Dominikowi. Potem przez chwilę panowała cisza. Dominik się zastanawiał.

To właśnie było to, co Eisenhardt tak w nim cenił: Dominik nie spieszył się z odpowiedzią nawet na najbardziej dziwaczne pytania — a stawiał mu właściwie wyłącznie dziwaczne pytania. Dominik Wilde, pracujący dla wielu czasopism jako niezależny dziennikarz naukowy, był czymś w rodzaju jego kamizelki ratunkowej w przypadku problemów z zakresu nauk przyrodniczych. Gdy do niego dzwonił, zwykle miał już za sobą przejrzenie wszystkich możliwych leksykonów i innej literatury, spędził już wiele dni w bibliotece uniwersyteckiej i ciągle nie znajdował odpowiedzi. Dominik miał doskonałą orientację w niemal wszystkich dziedzinach badań naukowych, wiedział, kto w jakim zakresie ma największy potencjał, i zawsze był w stanie, o ile nie udzielił zadowalającej odpowiedzi, przynajmniej dać wskazówkę, która posuwała rzecz dalej — adres, numer telefonu, książkę.

Kontakt nawiązali przed laty, gdy Peter Eisenhardt po lekturze pewnego artykułu zatelefonował do jego autora, niejakiego Dominika Wilde’a, by zadać mu kilka dodatkowych pytań. Przy okazji okazało się, że Dominik czytał wszystkie jego powieści, bardzo je lubi i czuje się zaszczycony, że może mu pomóc. Niestety, nie dało się tego zrobić na poczekaniu, pytania były bardziej skomplikowane, niż obaj sądzili, i do ich omówienia okazało się konieczne osobiste spotkanie. Wtedy stwierdzili, że podobają im się te same filmy i że obaj uwielbiają bez końca rozmawiać o Bogu i świecie, co też wówczas z miejsca uczynili. Tak to się wszystko zaczęło.

— Podróż w czasie — powtórzył Dominik, po długiej, kosztownej pauzie. — Nie wydaje mi się. Nie sądzę nawet, żeby ktoś w tej chwili zajmował się nawet samym zjawiskiem czasu, w każdym razie nie w sensie fizycznym. Psycholodzy i neurolodzy prowadzą wiele badań w tym zakresie — odczuwanie czasu, przemijanie, takie rzeczy. Czym jest wspomnienie, jak długi okres czasu uznajemy za teraźniejszość, same interesujące problemy. Ale pewnie nie o to ci chodzi?

— Nie — przyznał Eisenhardt. — Konkretnie chodzi mi o to, czy istnieje choćby cień szansy, że za pięć do dziesięciu lat można będzie wysłać człowieka w przeszłość.

— Wehikuł czasu. H.G.Wells i spółka.

— Właśnie.

— Cóż. Cień szansy istnieje właściwie zawsze. Sam wiesz, w jak burzliwym tempie wszystko się dziś rozwija. Nieprzewidywalne, w zasadzie. Iluż się już skompromitowało przepowiedniami, że to czy owo nigdy nie będzie możliwe. Pozwoliłbym sobie jednak na stwierdzenie, że szanse, iż ktoś odkryje, powiedzmy, napęd nadświetlny, niewyczerpane źródło energii albo środek na nieśmiertelność, są wprawdzie też tylko minimalne, lecz mimo to nieporównanie wyższe.

— Rozumiem. A pytając inaczej — co współczesna fizyka ma w ogóle do powiedzenia na temat czasu?

— Mnóstwo, możesz sobie wyobrazić. Musisz jednak zapytać nieco, dokładniej.

— Dobrze — Eisenhardt zastanowił się. To było jak gra: w dobrym pytaniu tkwi czasem już połowa odpowiedzi. Wiele problemów bierze się nie z braku odpowiedzi, lecz ze źle postawionych pytań. — W termodynamice jest przecież prawo zachowania energii, z którego wynika, że niemożliwe jest skonstruowanie perpetuum mobile. Drugie prawo podstawowe i tak dalej. Chcę się dowiedzieć, czy istnieje podobny dowód na to, że podróż w czasie jest fizycznie niemożliwa.

— Nie istnieje.

— Jesteś pewien?

— Tak. Od czasów Alberta Einsteina czas uważany jest za jeden z wymiarów czterowymiarowej przestrzeni. Dokładniej mówiąc, jest tak, odkąd Hermann Minkowski wykazał, że transformacja Lorentza jest po prostu obrotem w czasoprzestrzeni…

Eisenhardt przełknął ślinę. Teraz Dominik porusza się już na samej granicy fachowej chińszczyzny!

— Stop, stop — przerwał mu. — Jeszcze raz, powolutku, dla pisarza. Jaki wymiar? Znam długość, szerokość i wysokość, a to są trzy kierunki, w których mogę się swobodnie poruszać. Mogę zrobić krok do przodu, ale też do tyłu. Czy to znaczy, że dokładnie tak samo mógłbym poruszać się w czasie?

— Stale to robisz w swoich powieściach.

— Tak, dobrze, ale to są powieści. Teraz mówię o rzeczywistości.

— Chyba niezbyt do tego nawykłeś.

— Jeśli czas jest tylko jeszcze jednym wymiarem, dlaczego nie mogę przenieść się wstecz, powiedzmy w czasy szkolne, i jeszcze raz zacząć całkiem inne życie? Albo chociaż tylko tydzień wstecz i skreślić inne cyfry w totolotku?

— Ale jesteś pazerny.

— Gdybym był pazerny, nie zostałbym pisarzem.

— O ile wiem, mówi się wprawdzie o czasoprzestrzeni, jednak rozróżnia się osie czasu i przestrzeni. Istnieje co najmniej jedna teoria, która wprowadza dodatkowy piąty wymiar, również dotyczący czasu, tak zwany hiperczas. Ale nie pytaj mnie teraz, proszę, co należy przez to rozumieć; nie mam pojęcia. Poza tym nie zdziwiłbym się, gdyby istniały teorie przewidujące jeszcze szósty wymiar — fizycy lubią, gdy ich teorie są symetryczne, byłyby wtedy trzy wymiary przestrzenne i trzy czasowe.

— Ale co z tego wynika? Czy czas może poruszać się wstecz czy nie?

— Jest przynajmniej jedna klasa praw fizyki, które określa się jako symetryczne względem czasu. Mówiąc po prostu: obowiązują, obojętnie, w jakim kierunku biegnie czas. Klasycznym przykładem jest zderzenie dwóch kul bilardowych. Jeśli je sfilmujesz, możesz do woli puszczać film tam i z powrotem, kierunek nie gra roli. W obu kierunkach zderzenie przebiega zgodnie z prawami fizyki. Widz twojego filmu nie miałby możliwości stwierdzić, który wariant jest tym „właściwym”.

— Świetnie. Co powiesz jednak na to, że codziennie rano dodaję do mojej kawy cukier i mleko, mieszam i otrzymuję w efekcie jasnobrunatny, słodki płyn. Nie twierdzisz chyba, że jeśli pomieszam w drugą stronę, rozdzieli się znów na czarną kawę, mleko i kryształki cukru?

— Nie, to zjawisko nie jest symetryczne względem czasu. Ten proces tłumaczy się entropią, która wzrasta na skutek mieszania. Dzięki temu zachowana zostaje podstawowa symetria czasu w teoretycznym szkielecie, na którym skonstruowano fizykę.

— Wspaniale.

— Daj spokój, nic na to nie poradzę. To ty chciałeś wiedzieć, co współczesna fizyka ma do powiedzenia na temat czasu.

Eisenhardtowi coś się przypomniało.

— Słuchaj — znasz, zdaje się, Stephena Hawkinga?

— Oczywiście, że go znam. Robiłem nawet z nim wywiad.

— Coś sobie niejasno przypominam, że on w którejś ze swoich książek dowodzi, że podróże w czasie nie są możliwe. A on w końcu jest dziś kimś w rodzaju Einsteina, jeśli się nie mylę. Znasz ten wywód?

— Mhm. Tak. — I co? Dominik westchnął głośno.

— Nie spodoba ci się. To nie jest fizyczny dowód w ścisłym znaczeniu tego słowa.

— Wytłumacz mi po prostu, jak on to argumentuje. Potem ci powiem, czy mi się podoba, czy nie.

— Jak chcesz. Hawking mówi po prostu tak: Jeżeli podróż w czasie jest możliwa, to pewnego dnia ktoś odkryje, w jaki sposób. Może za sto lat, może za dziesięć tysięcy, wszystko jedno. Od tej chwili ludzie zaczną podróżować po czasoprzestrzeni i nadejdzie chwila, że ktoś przybędzie również w nasze czasy, w końcu nie są takie zupełnie nieciekawe. Musieliby tu zjeżdżać całymi gromadami, bo od momentu odkrycia metody poruszania się w czasie aż po wieczność zawsze może znaleźć się ktoś, komu przyjdzie ochota zwiedzić naszą epokę — a ci wszyscy turyści, obojętne, czy przybędą tu z dwudziestego, setnego czy milionowego stulecia, pojawiliby się na naszych oczach praktycznie równocześnie. Musieliby deptać sobie po piętach. Nie ma sposobu, żebyśmy ich do tej pory nie zauważyli. Nadążasz?

— Tak — mruknął Eisenhardt. — Rozumiem.

— Cóż, nie widać tu jednak żadnych przybyszy z przyszłości. Więc, wnioskuje Hawking, podróż w czasie nie zostanie nigdy wynaleziona. A ponieważ do tej pory wszystko, co okazywało się możliwe, ludzie robili, to może znaczyć tylko, że podróż w czasie nie jest fizycznie możliwa. Co było do wykazania.

— Hm — mruknął Eisenhardt. Podobną argumentację czytał już kiedyś w jakiejś powieści science fiction.

— Jestem trochę rozczarowany.

— Mówiłem. Zresztą, ostatnio zmienił zdanie i twierdzi, że podróż w czasie właściwie powinna być możliwa.

— Hm?

— Pozostaje oczywiście pytanie, jak wyjaśnić brak turystów.

— To już moja działka, jak sądzę — stwierdził markotnie Eisenhardt. — Miałbym na to zresztą od ręki jedno wytłumaczenie, ale nie spodoba ci się bardziej niż mnie.

— Tak? Jestem ciekaw?

— No, przecież wszyscy zadają sobie pytanie, czy wyrobimy następny zakręt z naszymi ozonowymi dziurami, bombami atomowymi i klęskami głodu — wyjaśnił pisarz, wpatrując się w chłodną białą ścianę przed sobą. — Może argumentacja Hawkinga dowodzi tylko, że ludzkość nie będzie istniała dostatecznie długo, żeby odkryć podróże w czasie.

Загрузка...