ŚWIĄTYNIA, HERODIAŃSKA. W piętnastym lub osiemnastym roku swego panowania Herod Wielki rozpoczął budowę nowej Św., w żyd. piśmiennictwie historycznym określanej mianem Drugiej Św. Początek budowy datowany jest około roku 20 p.n.e., prace trwały 46 lat, w roku 70 n.e. krótko po ukończeniu budowy św. została zburzona podczas zdobycia Jerozolimy przez Rzymian (stłumienie pierwszego powstania żyd.)
— Jessica Jones — wyjaśniał Stephen tonem plotkarskiej pogawędki — to dobra dusza, wszystkowiedzące oko, serce i mózg. Jej ojciec był powiernikiem Martina Luthera Kinga, a jej brat jest pierwszym czarnoskórym burmistrzem takiego miasta w południowych stanach, gdzie trzydzieści lat temu czarny nie mógł nawet usiąść obok białego na parkowej ławce. Jessica Jones jest jedynym etatowym pracownikiem Explorer’s Society — można według niej regulować zegarek.
Przykucnęli w trójkę na podwójnym łóżku w pokoju Yehoshui i Stephena, i obserwowali ścienny zegar, którego wskazówki przesunęły się akurat na za kwadrans piąta.
— W Nowym Jorku jest teraz za piętnaście dziesiąta rano — mówił dalej Stephen. — W tym momencie Jessica Jones wchodzi do wielce dostojnej siedziby Society na Upper Westside, w pobliżu Siedemdziesiątej Piątej ulicy. Z jej pomieszczeń klubowych, wyłożonych mahoniową boazerią, można rozkoszować się cudownym widokiem na Hudson River. W tej chwili otwarła już monumentalny portal główny i właśnie wyjmuje pocztę ze skrzynki na listy. Potem pójdzie do legendarnej windy, o której plotka głosi, że to pierwsza próba męstwa dla kandydatów ubiegających się o członkostwo Koniecznie trzeba do niej wsiąść, jeśli chce się wyrobić sobie zdanie na temat tego, w jak opłakanym stanie może w ogóle być winda. Prawdziwe wyzwanie dla prawdziwych łowców przygód. Panna Jones podejmuje to wyzwanie każdego ranka.
Przed Stephenem leżał bloczek papieru i długopis, poza tym stos fotokopii przyniesionych przez Yehoshuę. Była też rozłożona mapa, ukazująca w dość szczegółowej podziałce Wzgórze Świątynne i Stare Miasto: żółtym flamastrem wyrysowano na niej przebieg tunelu, jak postulował to przed wielu laty w swym naukowym opracowaniu ojciec Menezów, a czerwonym zaznaczyli przebieg tunelu, wykazany przez tomograf sonarowy. Od pewnego miejsca, mniej więcej pięćdziesiąt metrów na południe od muru świątyni, obie linie pokrywały się. Wskazówki zegara dotarły do następnej kreski.
— Dziesięć przed dziesiątą — kontynuował Stephen swój opis. — Panna Jones otwiera drzwi do biura, odkłada pocztę do koszyka z korespondencją przychodzącą i włącza komputer. Następnie bierze wielką konewkę z odstaną wodą i idzie z nią przez wszystkie pokoje, podlewa kwiaty, a zwłaszcza wymagające szczególnej pieczy egzotyczne rośliny w pomieszczeniach klubowych. Wszystkie te okazy przywieźli członkowie towarzystwa ze swoich wypraw, niektóre są niezwykle cenne. Ale wśród rozlicznych talentów pielęgnacyjnych i opiekuńczych panny Jones jest i ten, że ma „zielony kciuk”. Nie zwiędła jej jeszcze żadna roślina.
Nie powiedział im nic o spotkaniu z Eisenhardtem. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego. Prawdopodobnie dlatego, że sam jeszcze dobrze nie wiedział, co o tym myśleć.
Patrzyli na żółtą i czerwoną linię. Wyrysowany na czerwono rzeczywisty przebieg tunelu skręcał dwa razy dość gwałtownie i potem przebiegał wzdłuż wewnętrznej strony muru w kierunku północnym. Narysowana na żółto trasa nie była niczym innym, jak przedłużeniem kierunku przyjmowanego przez szyb na początku i prowadziła prosto do cysterny pośrodku południowej połowy Świątynnego Wzgórza. Wskazówki zegara pełzały powoli, jakby grzęzły w gęstym syropie. Judith marszczyła czoło z dezaprobatą, że robi tyle ceregieli z powodu kilku minut, Stephen jednak doskonale wiedział, że jeśli zadzwoni choćby tylko na minutę przed dziesiąta połączy się jedynie z automatyczną sekretarką. W końcu była piąta. Z zewnątrz dał się dosłyszeć dźwięk gongu, gdzieś widocznie było włączone radio. Godzina dziesiąta na amerykańskim wschodnim wybrzeżu. Stephen wziął do ręki telefon komórkowy.
— Dziesiąta. Panna Jones siada właśnie przy biurku i wyłącza automatyczną sekretarkę. Zagląda teraz do dużego oprawnego w skórę terminarza i zaraz zabierze się za segregowanie poczty. — Wybrał ze spisu numerów w swoim telefonie numer Explorer’s Society i przysłuchiwał się odgłosom łączenia. Panna Jones podniosła słuchawkę po drugim dzwonku i sposób, w jaki się zgłosiła, był perfekcyjny jak zawsze:
— Dzień dobry, tu Explorer’s Society, New York. Mówi Jessica Jones.
Stephen wymienił swoje nazwisko i natychmiast przypomniała sobie, że przebywa on właśnie w Izraelu. Spytała, co może dla niego zrobić.
— Panno Jones, chciałbym panią prosić, żeby rzuciła pani okiem do kartoteki — wyjaśnił Stephen.
Kartoteka była oczywiście ogromną komputerową bazą danych. — Potrzebny mi ktoś, kto zna się na nurkowaniu w jaskiniach.
Ryan odesłał Eliasza i Willarda. Zakończyli rewizję, nie znajdując jednak już nic interesującego. Teraz siedział samotnie w samochodzie naprzeciw bloku, pamiętnik położył obok siebie, w dłoni trzymał notatki zrobione na podstawie tłumaczenia Eliasza.
Zatem przez cały czas nie mylił się w podejrzeniach. Stephen Foxx i jego dziewczyna już w piątek wieczór zaczęli odszyfrowywać list. Pierwszego wieczoru udało im się akurat zobaczyć pierwszy fragment zdania, gdy lampa ultrafioletowa w laboratorium wyzionęła ducha. Następnego dnia, w sobotę przed południem, Yehoshuah kupił w prowadzonym przez chrześcijan — dlatego wolnym od obowiązku zamknięcia w szabat — sklepie elektrycznym nową świetlówkę i na własną rękę pracował dalej. Dokończył to zdanie i potem zaczął próby z drugą kartką, początkowo jednak nieudane: w przeciwieństwie do pierwszego arkusza, tutaj pismo nie przyjmowało fluorescencyjnego roztworu. Wpadł na pomysł wcześniejszej obróbki papieru chemikaliami rozpuszczającymi polietylen, który ewentualnie mógł dyfundować z plastykowego woreczka i w ten sposób udało mu się uwidocznić tekst, przynajmniej w kilku miejscach. Już pierwszy fragment, który zdołał odczytać, zdradzał miejsce ukrycia kamery.
Ryan patrzył na chłodną, bezosobową czynszówkę naprzeciw. Niskie popołudniowe słońce odbijało się w jej oknach. Czy Eliasz powiedział prawdę? Podczas tłumaczenia Izraelczyk kilkakrotnie zerkał na niego pytająco, jakby oczekiwał, że Ryan mu wyjaśni, o co tu właściwie chodzi i dlaczego ten wpis do pamiętnika jest tak istotny. Ryan oczywiście zignorował te spojrzenia. Niech sobie myśli, co chce. Jeśli Eliasz prawidłowo przetłumaczył tekst, Yehoshuah nie wymienił w pamiętniku położenia schowka. Opisywał wyczerpująco jaki jest przerażony, jakich rozterek przysporzyła mu decyzja, czy może dopuścić, by dowiedział się o tym Stephen Foxx. Jedyną, jednak więcej niż wyraźną wskazówką był fragment, w którym napisał: Stephen dostaje zawsze wszystko, co zechce. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby kazał rozkuć Ścianę Płaczu.
Nazwisko nurka jaskiniowego brzmiało John D. Harding, urodzony na Hawajach Amerykanin po czterdziestce. Był poszukiwanym na całym świecie nurkiem — specjalistą od wraków i jaskiń, nauczycielem i ekspertem z zakresu trudnych podwodnych robót. Stephen przypominał sobie mgliście, że spotkał go kiedyś w Nowym Jorku, lecz było to na jakiejś większej imprezie i zapamiętał tylko niedźwiedziowatego, wielkiego mężczyznę z brodą wikinga w kolorze popielato-blond i z najpotężniejszymi dłońmi, jakie kiedykolwiek widział. Harding był aktualnie w Meksyku i Stephen zastał go przy śniadaniu. W tle słychać było szmer głosów, najwidoczniej siedziała tam razem spora grupa rozbawionych ludzi, przebijał przez nie dźwięk, który mógł być tylko odgłosem fal rozbijających się o nabrzeże. Stephen tak zwięźle, jak potrafił, naszkicował mu swoje plany.
— Zatopiony korytarz, hm? — mruknął nurek. — Jaka szerokość?
— Około jednego metra.
— Nie wiesz, czy nie jest gdzieś zawalony albo czy się nie zwęża?
— Nie, nie wiem.
Harding mlasnął, zabrzmiało to tak, jakby wyssał resztki jedzenia spomiędzy zębów.
— Nurkowałeś już kiedyś? To znaczy, z automatem?
— Tak — odparł Stephen. — Raz, w Great Barrier Reef. Na kursie nurkowania.
— Hm. Więc dobrze, uważaj. Krytycznymi punktami, jeżeli gdzieś wchodzisz, są przewód automatu oddechowego i wężyk manometru. Najlepiej, jeśli to możliwe, gdybyś wziął aparat kompaktowy z odwróconymi butlami i zaworami na dole. Dokładnie zamocuj wszystkie przewody do szelek. Musisz mieć maskę na całą twarz; nie daj sobie wrobić zwykłej. Ja używam zawsze „Divatora”, ale inne też są okay.
Stephen pilnie notował. Równocześnie nie mógł pozbyć się poczucia nierzeczywistości. Czy naprawdę zejdzie jutro do tego szybu, żeby przemaszerować pół mili wypełnionym wodą korytarzem pod Starym Miastem?
— Przemienne oddychanie oczywiście również jest niemożliwe, nie przyda ci się też fajka. Ale dostatecznie długa lina — lepiej trochę dłuższa — sześciomilimetrowa z oplotem, w jaskrawym kolorze, jeszcze lepiej pleciona dziesięciomilimetrowa, jakich używają wspinacze.
— Przy pięciuset metrach będę potrzebował porządnego bębna, prawda?
— Tak, jasne. Przede wszystkim potrzebny ci ktoś na zewnątrz, kto będzie trzymał linę cały czas lekko naprężoną, żeby mógł poczuć twoje sygnały. Okay, co jeszcze? — Harding zastanowił się. — Detektor. Czy ten obiekt, którego szukasz, jest metalowy?
— Tak — kamera, nawet, jeśli ma plastykową obudowę, na pewno zawiera metalowe elementy. Przyszło mu do głowy, że będzie potrzebował pojemnika, by przenieść bez uszkodzeń kamerę przez zatopioną część korytarza. Zanotował wskazówki Hardinga i dopisał pod nimi:
worek plastykowy, wodoszczelny.
— Są dwa rodzaje detektorów, albo detektory typu VLF-TR, albo detektory impulsowe. VLF to skrót od very low frequency, a TR od transmitting and receiving, rzecz zaś polega na tym, że pole o niskiej częstotliwości jest zakłócane, jeśli znajdzie się w nim przedmiot z metalu. Te zakłócenia można zmierzyć, ot cały dowcip. Ważne jest tutaj przede wszystkim wzajemne ustawienie cewek. Idealna cewka ma kształt dwóch D umieszczonych przeciwsobnie, wiesz, jak symbol Dolby w magnetofonie. Detektory impulsowe działają według innej zasady; wytwarzają i wysyłają krótkie impulsy prądu stałego, które na moment indukują silne pole magnetyczne, przez co w szukanym obiekcie wzbudza się prąd wirowy płynący dłużej niż trwa impuls aparatu i dzięki temu można go zmierzyć. Detektory impulsowe mają niesamowitą głębokość penetracji, do czterech metrów, jeśli obiekt jest dostatecznie duży, lecz w przeciwieństwie do VLF-TR nie są w stanie rozróżnić wykrytych metali.
— Obiekt, którego szukam, jest raczej mały. Może sto gram masy metalu, najwyżej. Co byś mi doradził? Harding znów się zaśmiał.
— Pewnie nie będziesz mógł wybierać, raczej powinieneś się cieszyć, jeśli w ogóle w wypożyczalni uda ci się zdobyć taki sprzęt. We wszystkich państwach wokół Morza Śródziemnego są bardzo przeczuleni na punkcie cudzoziemców, którzy chcą u nich nurkować w poszukiwaniu skarbów. Ale gdybyś miał wybór, to weź aparat, który można przełączać z motion na slow motion.
— Zanotowałem. Jednak kompletnie nie wiem, co to znaczy.
— Slow motion oznacza, że aparat może pokazywać metal tylko wówczas, gdy trzymasz go nieruchomo. Motion odwrotnie, pokaże metal tylko wówczas, gdy poruszasz detektorem w przód i w tył. Motion jest lepsza do przeszukiwania dużych obszarów, później jednak chciałoby się mieć slow motion. Często używałem „Silver Turtle”, jest dość rozpowszechniony. Ma tę miłą zaletę, że można go używać jako hipmount.
— Co to na Boga jest hipmount?
— To coś, co można sobie przypasać. Taka gruba plastykowa obudowa, którą nosisz przy pasie. Okay, zrozumiałem. Co jeszcze? Na mojej własnej liście zapisałem: lampy, zapasowe baterie, kompas, skafander z neoprenu…
— Tak, najcieplejszy, jaki uda ci się dostać.
— Czy potrzebne mi płetwy?
— Ja bym wziął, ale zamocował do pasa. Ale najpierw wypróbuj, czy radzisz sobie w pasie balastowym i w twardych podwodnych butach.
— Chodzi ci o to, że mam się po prostu przespacerować.
— No cóż… nie lekceważ tego. Nie chciałbym znaleźć twojego nazwiska na czarnej ścianie — na czarnej ścianie wieszano w klubie plakietki z nazwiskami członków, którzy stracili życie podczas ekspedycji.
— A kto idzie z tobą?
— Najbardziej bym chciał, żebyś ty tu szybko przyleciał — wyznał Stephen. Harding zaśmiał się cicho.
— Nie, to niemożliwe. Mam zajęte wszystkie terminy aż do przyszłego roku. Nie chciałbym cię teraz wpędzać w panikę — jeśli rzeczywiście chodzi o korytarz wykuty w skale ludzką ręką, ryzyko jest niewielkie. Gdybyś mi powiedział, że chcesz jako początkujący od razu schodzić do wraku, to opowiedziałbym ci kilka takich historii, że aż byś się porzygał.
Stephen spojrzał na Yehoshuę, potem na Judith. Oboje śledzili jego rozmowę z coraz mniejszym zainteresowaniem, gdyż niewiele z niej do nich docierało. Czy ktoś z tej dwójki już kiedyś nurkował?
— Ale zaczekaj — Hardingowi coś się przypomniało. Stephen usłyszał w tle jakieś szuranie i potem odgłos rozmowy. Przez chwilę słychać było tylko morze, potem Harding odezwał się znowu. — Przyniosłem właśnie mój notatnik, chwilkę… Mogę dać ci numery trzech nurków mieszkających w Izraelu, dobrze ich znam. Porządni ludzie. Jeden mieszka w Hajfie, a dwaj pozostali w Ejlat. Masz coś do pisania?
— Tak — Stephen zanotował numery telefonów. Jeden był nauczycielem nurkowania w Ejlat, drugi prowadził nawet wypożyczalnię sprzętu do nurkowania. Ejlat leżało w najdalej na południe wysuniętym punkcie Izraela, jedyne izraelskie miasto nad Morzem Czerwonym, wielu turystów chciało tam nurkować.
— Tak, muszę powoli kończyć — pożegnał się Harding — Mam nadzieję, że trochę ci pomogłem. Jeśli będziesz chciał jeszcze czegoś się dowiedzieć, możesz w każdej chwili zadzwonić; rano o tej porze zawsze jestem pod telefonem, potem znów dopiero wieczorem, od około siódmej czasu miejscowego — nie mam pojęcia, która to będzie u ciebie…
— Raczej późno.
— Okay — jak mówiłem — w każdej chwili. I powodzenia.
Eisenhardt znów siedział z dwoma kierownikami wykopalisk i kanadyjskim historykiem w pokoju konferencyjnym. Zauważył, że te niekończące się debaty zaczynają mu działać na nerwy. Nie brał zresztą udziału w dyskusji, nawet dobrze nie wiedział, o co tym razem chodzi, tylko zastanawiał się, co ma sądzić o dzisiejszej rozmowie ze Stephenem Foxxem w Amerykańskiej Bibliotece. Co właściwie ustalili? I czy Foxx rzeczywiście coś wie, czy tylko udaje, że wie?
W pewnej chwili, jak już wiele razy przedtem, drzwi otworzyły się i wszedł John Kaun, jak zwykle ubrany tak, jakby znajdowali się w sali konferencyjnej na Manhattanie, nie zaś w obozie archeologów pośrodku pustkowia i naturalnie holował za sobą nieodłącznego Ryana, który z kolei wyglądał na zmienionego w człowieka rekina. Kaun trzymał w dłoni kilka zabazgranych po brzegi kartek z notatnika, podszedł do nich do stołu i po kolei spojrzał każdemu w oczy. Teraz i Eisenhardt zaczął uważać. Powietrze nagle zabulgotało banieczkami jak woda sodowa. Kaun wprost promieniował powściąganą z trudem energią, oczy skrzyły mu się pewnością zwycięstwa. Coś musiało się stać.
Nie mógł dodzwonić się do żadnego z trzech nurków. Stephen patrzył na mały aparat telefoniczny w swojej dłoni, jakby to on był temu winny.
— Chodź — powiedział Yehoshuah. — Chodźmy coś zjeść, a potem spróbujesz jeszcze raz.
Stephen spojrzał na niego i poczuł się nagle niewymownie zmęczony. Chciał po prostu dalej siedzieć na łóżku i przez resztę życia w ogóle nie musieć się poruszać.
— Idźcie już — oznajmił niewyraźnie. — Nie jestem głodny, muszę jeszcze wykonać kilka telefonów do mojego banku. To raczej nie będzie tanie, ten spacerek przez zalane wodą podziemia stolicy pośrodku pustyni.
Judith nie chciała iść bez niego. Jeśli chodzi o nią, mogą jeszcze chwilę poczekać i pójść potem razem. Jednak Yehoshuah dąsał się, że on naprawdę jest dość głodny.
— Idźcie spokojnie — nalegał Stephen. — Tak myślę, że muszę chwilę pobyć sam i trochę się zastanowić. I tak w końcu dwójka rodzeństwa poszła, Judith niechętnie i z ociąganiem.
— Na wypadek, gdybyś jednak się namyślił — powiedział Yehoshuah — jesteśmy w tym małym lokalu naprzeciwko, okay?
— Smacznego.
Po chwili drzwi pokoju były znów zamknięte, kroki w korytarzu wybrzmiały, a Stephen wciąż siedział na okropnej narzucie w liliowo-zielony rzucik, wpatrywał się w rozłożone wokół papiery i miał uczucie, że staje się coraz cięższy. Poczuł w sobie impuls, by jednym gestem zmieść z łóżka te wszystkie mapy i kopie i notatniki, by nie musieć już na nie patrzeć, lecz i ten impuls zatonął w ogólnym bezwładzie, który opadał na niego niczym zmierzch na miasto.
Bank. Ta myśl spłoszyła go. Musi zdobyć pieniądze, nie tylko na sprzęt do nurkowania, ale choćby dlatego, żeby całkiem banalnie móc opłacić rachunek hotelowy i jedzenie w restauracji. Wziął znów do ręki komórkę i przeglądał zapamiętane numery telefonów, aż trafił na numer Hugha Cunnighama. Hugh był przydzielonym mu przez bank doradcą, krępy ojciec rodziny z uderzająco wieloma czerwonymi żyłkami na twarzy, chętnie chadzał na bowling i miał bzika na punkcie swych dwóch córek. Dawno już upodobał sobie Stephena Foxxa i jego nietypowe u tak młodego człowieka interesy, nieraz wspólnie wymyślali karkołomne konstrukcje operacji finansowych, zlokalizowane o włos od granicy bankowych przepisów, czasem nawet o włos za tą granicą. Do tej pory zawsze wszystko kończyło się dobrze. Hugh wiedział, że może polegać na Stephenie Foxxie i odwrotnie, Stephen mógł polegać na Hughu. Jeśli uda mu się do niego dodzwonić, niewątpliwie mu pomoże, to pewne. Jeżeli jednak ma pecha, to Hugh wyjechał akurat na czterotygodniowy urlop z rodziną.
Sygnał oczekiwania przeciągał się podejrzanie długo. Stephen westchnął. Proszę, tylko nie urlop. Nie możesz mi tego zrobić.
W końcu ktoś odebrał. Głos kobiety, wydawała się onieśmielona, wymienił nazwę banku. Stephen przedstawił się i spytał o Hugha Cunnighama. Może po prostu akurat jest w toalecie.
— Och, panie Foxx — poznała go kobieta, teraz i on rozpoznał jej głos: to była Garrity, stara panna, koleżanka Hugha, której wierność zasadom zawsze musieli omijać, klucząc niczym statek wśród raf. Po jej głosie można było się zorientować, że nie ma dziś swego najlepszego dnia.
— Obawiam się, że nie będzie pan mógł dziś porozmawiać z Hughiem… Jeszcze i to.
— Dziś nie? — drążył temat Stephen. — Co to znaczy? Kiedy on wraca?
— Ach — powiedziała, i potem jeszcze raz: — Ach.
— Panno Garrity, to naprawdę niezwykle ważne, bym mógł pomówić z Hughiem. Może mi pani…
— Stephen — westchnęła i to zelektryzowało Stephena, gdyż nigdy jeszcze nie zwróciła się do niego po imieniu — właściwie nie wolno mi tego opowiadać, ale ponieważ pan i Hugh są tak blisko razem., więc, obawiam się, że pan mógłby… Hugh miał dziś rano wypadek.
— Wypadek? — powtórzył osłupiały Stephen.
— Tak — przełknęła. — Właśnie się dowiedzieliśmy. On na miejscu… Te biedne dzieci! Nie mogę przestać myśleć o jego dzieciach.
Stephen wpatrywał się we wzór na tapecie, zielony i fioletowy i żółty i biały, wzór zdawał się zmieniać, jakby ukazywała się na nim twarz, a potem mapa, a potem znów twarz.
— Hugh nie żyje?
— Cysterna z benzyną, niech pan sobie wyobrazi! Jakie to okropne. Wszyscy jesteśmy zupełnie wytrąceni z równowagi. Jedzie do pracy jak każdego ranka i nagle… Nawet nie wiem, czy poinformowano już jego żonę, czy to nie okropne?
Mówiła coś dalej, lecz jej słowa rozpływały się w toni wznoszących się i opadających fal bezsensownej paplaniny. Hugh Cunnigham nie żyje? Dziś rano — to znaczy, przed chwilą, dopiero co? Stephen poczuł, że robi mu się niedobrze. Bez Hugha nie doszedłby do skutku jego pierwszy wielki interes. Hugh Cunnigham wspólnie z nim napisał raport bankowy, w którym, nie mówiąc nieprawdy, przedstawił jego niewielkie przedsiębiorstwo w możliwie najkorzystniejszym świetle co zachęciło zleceniodawcę do podjęcia ryzyka.
A teraz przejechany przez cysternę. Tak po prostu. Stephen słyszał swój głos, jak odpowiada głosowi w słuchawce, zdołał jakoś podziękować pannie Garrity i pożegnać się z nią, po czym natychmiast upuścił komórkę na narzutę, jakby w momencie zakończenia rozmowy zaczęła ważyć tonę. To, co zawsze o sobie myślał, zwyczajnie nie jest prawdą. Że osiągnął tak wiele, bo jest taki niesamowicie clever i ambitny, i że zrobił to zupełnie sam. Jasne, miał szczęście, mnóstwo szczęścia, bez szczęścia nikt nie zdoła niczego dokonać, ale również bez pomocy i wsparcia innych ludzi, a żeby spotkać tych właściwych, na to trzeba znowu szczęścia. Hugh Cunnigham był kimś takim, a to, że na niego trafił, zawdzięczał tylko i wyłącznie faktowi, że jego nazwisko zaczyna się na F. Gdyby miał nazwisko rozpoczynające się od innej litery, która stoi w alfabecie po K, wtedy zajmowałaby się nim panna Garrity, a wówczas wszystkimi swoimi niestandardowymi życzeniami trafiałby na twardy granit. Przed jego oczami przewijała się cała galeria obrazów. Bob Daniels, szef centrum komputerowego w Madison, który pozwolił mu korzystać nocą z systemu, by mógł konsolidować programy z Indii i nagrywać je na taśmy, które potem szybko zanosił klientom, żeby wydawało się, iż stoi za nim duży, profesjonalny zespół programistów. Indyjscy partnerzy, znani mu jedynie ze zdjęć. Po pierwsze Amal Rangarajan, pisał funkcje jądra systemu i niejednokrotnie zwrócił niu uwagę na błąd koncepcyjny, który mógł go kosztować fiasko całego projektu. Jamail Singh, w ekspresowo rekordowym czasie napisał moduł kalkulacyjny, gdy raptem okazał się dodatkowo potrzebny, jeszcze przy tym sobie dowcipkując. Tak wielu ludziom powinien być wdzięczny.
Najstarsza córka Hugha, Beth, miała czternaście lat, gdy Stephen został zaproszony do Cunnighamów na kolację. Podano zupę z nasturcji i pieczeń z marynowanej jagnięciny z kluskami ziemniaczanymi i zapiekanymi jarzynami, a Beth przez cały czas gapiła się na niego zafascynowana, gdyż on, jak mu później opowiedział Hugh, był dokładnie w tym samym wieku co Grant, chłopak ze starszej klasy, za którym akurat szalała, ale Stephen miał na sobie prawdziwy garnitur i krawat i wyglądał tak dojrzale i dorośle. Krótko potem przestała szaleć za Grantem, co Hugh również mu opowiedział z widoczną ulgą — ulgą, która stała się zrozumiała, gdy chłopak kilka lat później został na uczelni zatrzymany z powodu handlu narkotykami.
Coś w nim wzbraniało się uwierzyć w to, że Hugh Cunnigham może być martwy. Kto teraz będzie jego doradcą? Pewnie panna Garrity. Ona oczywiście również podwyższyłaby limit jego karty kredytowej, ale dopiero po tym, jak umieściłby wszystkie wymagane podpisy na wszystkich wymaganych formularzach i oczywiście nie wcześniej, niż od następnego miesiąca. W żadnym wypadku na podstawie rozmowy telefonicznej i od zaraz. Zatem musiałby kazać przysłać sobie pieniądze przekazem, a to trwałoby raczej długo, gdyż banki wciąż jeszcze zachowują się tak, jakby przesłanie pieniędzy w inne miejsce planety było niesamowitym wyczynem. Gdy sprawa dotyczy ich maklerów albo brokerów dewizowych, o, wtedy są w stanie w ułamku sekundy dokonać transferu milionowych kwot, gdy jednak idzie o interesy finansowe klientów, wtedy można odnieść wrażenie, że do przekazania gotówki nadal używa się konnych posłańców. Mógł spróbować dotrzeć do pieniędzy poprzez swoją American Express, lecz to starczyłoby akurat na koszty utrzymania się przy życiu. Sprzęt do nurkowania jest drogi, nie ma się co łudzić.
Tak blisko celu i oto wiatr dmie mu prosto w twarz. Próbował plastycznie zobaczyć w wyobraźni, jak ubiera kombinezon nurka, poczuć, jak neopren miękko i ciasno układa się do ciała, odczuć ciężar pojemników z tlenem, ucisk maski na twarzy, nagłe uderzenie chłodu przy wejściu pod wodę, przywoływał z pamięci metaliczny smak powietrza z automatu oddechowego. To zawsze pomagało, gdy miał trudności z osiągnięciem celu: wyobrazić sobie plastycznie, że już go osiągnął — Zatem wędrował w duchu wąskim szybem, niewiele szerszym niż jego rozłożone ramiona i długim na pół mili, oświetlanym jedynie światłem umieszczonego na piersi reflektora, lecz obraz rozpływał się przed jego wewnętrznym okiem, a wrażenia dotykowe nie chciały nadejść, umykały tym szybciej, im bardziej się wysilał. Musi zwalczyć tę lekką panikę, która go ogarnia. Tłumaczył sobie, że prawdopodobnie jest po prostu wytrącony z równowagi nagłą śmiercią Hugha. Strach się nie liczy. Wszystko, co musi zrobić, to odprężyć się i pozwolić rzeczom pójść swoim trybem, potem znów będzie dobrze. Znajdzie się jakiś sposób. Zawsze znajdował się jakiś sposób. W każdym razie do tej pory zawsze tak było.
W którymś momencie jego myśli przestały bezustannie wirować, tak po prostu. Zatrzymały się. Siedział już tylko, nic nie widząc, a czas mijał. Słyszał miasto — przejeżdżające niedaleko samochody, ludzi rozmawiających owymi łamiącymi język idiomami tego kraju, gdzieś dalej radio tranzystorowe, z którego dobiegały tęskne arabskie melodie. Woda bulgotała głośno w rurach w ścianie. Łóżka skrzypiały.
Cuchnęło spalinami, pieczoną baraniną i śmieciami, gnijącymi w przepełnionych kubłach. A na ścianie tykał zegar.
To dziwne. Było tak, jakby w ciągu ostatnich dni przedzierał się przez burze i cyklony huraganu i nagle dotarł do bezwietrznego oka w samym środku. Wszystko w nim było ciche i spokojne, wszelkie podniecenie ustąpiło. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, która godzina albo jak długo siedzi już na łóżku, ani nawet, czy w ogóle czas jeszcze płynie.
W owej ciszy dosłyszał nagle w swoim wnętrzu głos, który, choć cichutki jak myszka, był w nim obecny od zawsze, nie zdołał jednak wcześniej przebić się przez cały ten pośpieszny huk i zgiełk. Głos, który po prostu zadał mu pytanie, które należało zadać już dawno.
Kroki na korytarzu. Otworzyły się drzwi pokoju obok, Potem wszedł Yehoshuah, sam. Czuć było od niego dymem papierosów i kuchennymi oparami, emanował dobrym nastrojem.
— Człowieku, czego tu siedzisz po ciemku? — zawołał i włączył światło. — No, przegapiłeś niezłą zabawę — opowiadał natarczywie, spuszczając okiennice. — Jedzenie było nie tylko dobre, ale i obfite, poza tym gospodarz postawił wszystkim kolejkę i wtedy dwóch takich zaczęło grać, jeden na pianinie, drugi na kontrabasie, ależ ostry jazz!
Stephen spoglądał na niego jakby z innego świata.
— Yehoshuah — powiedział powoli i z namysłem — co to była za sekta, która wykopała ten szyb? A przede wszystkim, dlaczego?