Potężny, szary dach, jedyny w okolicy, na którym nie zamontowano anteny satelitarnej, zdawał się niemal doszczętnie miażdżyć mały, przycupnięty nisko wiejski domek, stojący na skraju południowoangielskiej miejscowości Barnford. Po drugiej stronie wąskiej drogi ciągnęły się już tylko pola, zaorane zawczasu na wypadek zimowych przymrozków. Nad nimi rozpinało się bezkształtne, blade niebo. W ziemiste opary unoszące się nad rolą wmieszała się chłodna woń, zapowiadająca rychłe opady śniegu.
Samochód, który skręcił owego przedpołudnia w uliczkę i zatrzymał się przed domem, miał londyńską rejestrację. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, rozglądając się uważnie, jak wysiada się w miejscu widzianym po raz pierwszy w życiu. Jeden z nich był młody i szczupły, niemal szczapowaty, miał na nosie okulary w cienkich oprawkach i mimo jesiennego chłodu ubrany był tylko w marynarkę. W jego ruchach czuło się z trudem kiełznaną energię, zaś twarz miała wyraz twardego zdecydowania. Drugi, nieco starszy i o znacznie pełniejszych kształtach, przy wysiadaniu drżąc z zimna otulił się szarozieloną kurtką, szczelniej owijając wokół szyi niedopasowany kolorystycznie szal w szkocką kratę. W oczach miał jakby niepewność. Zdumiony, rozglądał się jak dziecko, jeszcze niezdecydowane, czy powinno spodziewać się czegoś przyjemnego, czy przeciwnie.
Ta dwójka przeszła przez ulicę, zatrzymała się krótką chwilę przed wąską, polakierowaną na jasnozielono furtką, by przestudiować napis na skrzynce na listy, zamocowanej na szorstko tynkowanym murze ogrodzenia. Kiwnęli głowami: Tak, dobrze trafili. Młodszy swobodnym ruchem otwarł kutą w żelazie ogrodową furtkę.
Znajdującemu się za nią ogrodowi zdawały się być obce wszelkie metody upraw. Opadłe liście butwiały na trawniku wokół zachwaszczonego stawu, pozostawione tam, gdzie spadły z jesiennych, nagich drzew i zarośli. O zardzewiałą, przykrytą beczkę z wodą ktoś oparł rower. Wzdłuż murów panoszyły się krzewy zimozielonego żywopłotu, rozrastającego się wedle własnego widzimisię.
Dwaj mężczyźni podeszli do drzwi domu i zadzwonili.
Przez chwilę nic się nie działo, potem dało się słyszeć kroki i ktoś gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi.
Mężczyzna, który stał za nimi, był daleko starszy niż dwaj przybysze. Białe jak śnieg włosy, niesfornie sterczące we wszystkie strony, jakby zaniechał ich czesania, otaczały spaloną na słońcu twarz, z której trzeźwo spoglądały na przybyszy świetliście szare, żywotne oczy. Miał na sobie zieloną, robioną na drutach kamizelkę z wywiniętym kołnierzem, z którego sterczała pomarszczona, żylasta szyja, mimowolnie przywodząca na myśl wiekowego, olbrzymiego żółwia.
— Cóż za niespodzianka! — krzyknął staruszek, gdy pokonał nie dłuższą niż sekunda chwilę przerażenia.
— Pan Foxx! Pan Eisenhardt! Co panów tu sprowadza? Proszę wejść, proszę… — zamachał ramionami w zapraszającym geście. — Cóż za szczęśliwy traf, że akurat jestem w domu! Tak często wyjeżdżam, że praktycznie nikt nie odwiedza mnie, nie umawiając się najpierw telefonicznie.
— Traf nie grał tu tak wielkiej roli, jak się panu wydaje — powiedział Stephen Foxx, uśmiechając się skąpo, gdy wchodzili. — Dzień dobry, profesorze.
Pół godziny później siedzieli w obszernym, dobrze ogrzanym salonie, z którego przez szerokie, staroświeckie tarasowe drzwi roztaczał się romantyczny widok na ogród i na spodkach z cieniutkiej porcelany balansowali filiżankami, z których unosił się aromat złotożółtej herbaty. Profesor zasiadał jak na tronie w masywnym, skórzanym fotelu. Każdy metr ściany zajmowały ciasno zapchane książkami półki bądź stare, olejne obrazy w ciężkich ramach.
— To już dawno — stwierdził zamyślony. — Ponad trzy lata. Sporo czasu.
Dwaj goście, usadzeni obok siebie na sofie w stylu kolonialnym, potwierdzili skinieniem głowy.
— Jeszcze nie zdradziliście mi panowie, co was tu sprowadza?
— Chcieliśmy pana odwiedzić.
— Tak po prostu?
— Nie — odpowiedział Stephen i ostrożnie odstawił filiżankę na stolik przy kanapie — nie tak po prostu. Nagle w pokoju zrobiło — się cicho. W ogrodzie na gałęziach nagich drzew przysiadły kruki, jakby chciały zobaczyć, co teraz stanie się w salonie.
— Jako dziecko lubiłem układać puzzle — zaczął Stephen Foxx. — Na każde Boże Narodzenie rodzice kupowali mi nową układankę i potem cała rodzina siedziała przez święta wokół szerokiego, niskiego stolika i próbowała ułożyć obrazek. Im starsi byliśmy ja i moje rodzeństwo, tym więcej części miały puzzle, aż kiedyś rodzice zaczęli kupować układanki bez podanego oryginalnego obrazka. Mieliśmy zatem tylko tysiące małych fragmencików i najmniejszego pojęcia, co mamy otrzymać. Często siedzieliśmy tak godzinami i tylko próbowaliśmy cokolwiek dopasować, nie robiąc żadnych postępów. W końcu jednak znajduje się jakąś jedną część pasującą do innej i razem dają malutki wycinek obrazka, który raptem pozwala przeczuwać wygląd całości. Dalej układanie posuwa się już z wprost wyścigową prędkością. Elementy jakby łączyły się same, znajdowały właściwe miejsce, nagle do siebie pasowały — a wszystko tylko dzięki temu, że udało się znaleźć ten jeden, istotny fragmencik układanki. — Stephen zrobił przerwę. — Kilka tygodni temu — powiedział potem patrząc na profesora, którego krzaczaste białe brwi unosiły się coraz wyżej — trafiłem na właśnie taki fragment układanki. Profesor Wilford-Smith sięgnął po filiżankę herbaty, stojącą na małym stoliczku przy jego fotelu.
— To brzmi interesująco — orzekł. — Choć również ogromnie zagadkowo, jeśli pozwoli mi pan na taką uwagę.
— Proszę się nie niepokoić. Jestem tutaj, żeby rozwiązać tę zagadkę.
— To uspokajające.
Stephen pochylił się, opierając przedramiona na udach.
— Gdy skończyła się nasza przygoda w Izraelu, zdawało się, że wszystkie pytania zyskały jasne odpowiedzi. Lecz to nieprawda. Do obrazka nie pasowało kilka dziwacznych szczegółów. Wszyscy byliśmy zbyt zmęczeni i zbyt rozczarowani by je sobie uświadomić, lecz owe drobniutkie, pozornie po zbawione znaczenia detale bywają niezwykle istotne. Wpadłem na to w ostatnich tygodniach, gdy znów rozsypałem fragmenty i zacząłem układać je kawałek po kawałku wokół tego jednego, o którym przed chwilą opowiadałem. No i proszę powstał zupełnie inny obrazek.
— Fascynujące — stwierdził profesor.
— Pozwoli mi pan na jedno pytanie?
— Ależ proszę.
— Co właściwie skłoniło pana do studiowania archeologii? Profesor Wilford-Smith zirytowany zamrugał oczami.
— Och… To było już tak dawno temu… A jakie to ma znaczenie?
— Był pan po czterdziestce, zrobił karierę w intratnym zawodzie i, gdyby pan przy tym został, byłby dziś może współwłaścicielem jednego z największych zakładów włókienniczych w Wielkiej Brytanii. Lecz pan to wszystko odrzucił — dlaczego?
Przez twarz uczonego przemknął cień znudzenia, pozwalający sądzić, że niejednokrotnie już musiał odpowiadać na to pytanie.
— Cóż, w życiu liczą się nie tylko pieniądze.
— I mógłby pan teraz powiedzieć, że było warto?
— Oczywiście. To była fascynująca przygoda. W przeciwnym razie pewnie bym się jej nie trzymał. Stephen spojrzał na niego.
— W ostatnich tygodniach sprawdziłem kilka rzeczy. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, pańskimi dawnymi współpracownikami, innymi archeologami. Niektórzy z nich powiedzieli mi o panu dość negatywne rzeczy.
— Wiem. Może pan po tym poznać, jak bardzo naukę przeżera zazdrość. To w większości ludzie urodzeni i wychowani w wieży z kości słoniowej, a powód, dla którego mi zazdroszczą, jest taki, że przyszedłem z przemysłu i potrafiłem rozmawiać z inwestorami i sponsorami, a oni tego nie potrafili. Wszedłem im w paradę i radziłem sobie z pieniędzmi. Trudno powiedzieć, co jeszcze mogliby mi zarzucić.
— Zawsze organizował pan duże wykopaliska, z setkami współpracowników. Tak jak ostatnie, na których byłem — Tak — przytaknął Wilford-Smith. — To były nawet jedne z mniejszych.
— Wówczas zupełnie pana nie znałem, nigdy o panu nie słyszałem. To Yehoshuah Menez załatwił mi miejsce na wykopaliskach. Zdaje mi się, że pierwszy raz zamieniliśmy ze sobą więcej niż dwa słowa, gdy dokonałem odkrycia w sektorze czternastym. — Stephen Foxx oparł się i zarzucił nogę na nogę. — Wie pan, co najbardziej dziwiło mnie od tamtej pory?
Białowłosy profesor tylko uniósł pytająco brwi.
— Praktycznie natychmiast wiedział pan, o co chodzi — mówił dalej Stephen. — Zszedł pan do mnie na dół, zobaczył plastykowy worek i instrukcję obsługi i od razu był pan pewien, że mamy do czynienia z sensacją. Chodzi mi o to, że ja potrzebowałem kilku dni, by to zrozumieć. Nawet on — wskazał na siedzącego przy nim w milczeniu Eisenhardta — nie przeniknął tej sprawy tak błyskawicznie. Wprawdzie dość szybko wpadł na pomysł, że to musi być szkielet podróżnika w czasie, lecz co to znaczy — mianowicie, że stosowna kamera powinna gdzieś jeszcze istnieć — na to wpadł dopiero, gdy tę ideę podsunął mu Kaun. A on na pewno nie wymyślił tego sam. Wilford-Smith uniósł dłoń w geście mającym wyrażać Wybaczcie, proszę, że jestem taki sprytny.
— Może powinienem na stare lata zacząć pisać science fiction.
— A wie pan, co jeszcze dziwnego opowiedział mi pan Eisenhardt? — kontynuował Stephen. — Powiedział, że podczas ciągnących się bez końca narad, od początku wydawał się pan osobliwie nie brać w nich udziału. Im dłużej to wszystko trwało, tym mniej zdawało się pana poruszać. Dziwne, prawda?
Stary człowiek opadł na oparcie wielkiego fotela. I Pan przecież do czegoś zmierza, Stephen — oświadczył spokojnie. — Czy może się mylę?
— Słusznie — przytaknął uśmiechając się krzywo Stephen — Jestem właśnie w trakcie rozplątywania wszystkich tych luźnych wątków, jakie pozostały w tej historii. Jest jeszcze jeden szczegół, o którym opowiedział mi pan Eisenhardt. Pozornie nieistotny detal, gdy patrzeć na niego z osobna. Tego poranka po mojej ucieczce z obozu, poszedł pan bardzo wcześnie do pokoju konferencyjnego, w którym zgromadzono wszystkie przedmioty z mojego namiotu i na laptopie oglądał pan zapamiętane strony internetowe, zawierające opis kamer z serii MR. Pan Eisenhardt przyłączył się do pana i rozmawialiście o tym, jakie to dziwne, że podróżnik w czasie wziął w przeszłość MR-01, a nie znacznie wydajniejszą i odporniejszą MR-02. Przypomina pan sobie?
— Mgliście — przyznał Wilford-Smith.
— Jestem pewien, że pamięta pan to bardzo dokładnie. Jestem pewien, że tego ranka zapisał pan sobie adres i numer telefonu firmy Video World Dispatcher, od której pochodziły te strony. — Głos Stephena przybrał twardszy ton.
— Gdyż zrządzeniem przypadku właśnie ta firma, której siedziba znajduje się niedaleko mojej uczelni, została jednym z moich klientów. Jestem tam stałym gościem i robię z ich komputerami, co zechcę. A przed pięcioma tygodniami w pliku zamówień subskrypcji MR trafiłem na pana nazwisko, profesorze Wilford-Smith.
Profesor nic nie odpowiedział. Siedział tylko, patrzył na Stephena, a w jego oczach pojawiło się osobliwe migotanie.
— W tym pliku — bezlitośnie ciągnął dalej Stephen — zaznaczono też datę i godzinę złożenia zamówienia. Przeliczyłem to kilka razy i przekonałem się, profesorze, że jest pan człowiekiem szybkich decyzji. Uwzględniając różnicę czasu między amerykańskim wschodnim wybrzeżem a Izraelem, po zamknięciu mojego laptopa nie zwlekał pan nawet pół godziny z telefonem do Video World Dispatcher. Czy pan wie, że był jednym z pierwszych? I czy wie pan, że spośród tysięcy zamawiających z całego świata jest pan jedynym, który zamówił sam odtwarzacz, bez kamery?
Głos dawnego kierownika wykopalisk zabrzmiał niespodziewanie ochryple.
— Co pan z tego wnioskuje?
— Tak, właśnie o to spytałem sam siebie. Całymi tygodniami zadawałem sobie pytanie: Stephen, jaki z tego wniosek? Co to oznacza? I dalej prowadziłem śledztwo. W końcu w firmie SONY znalazłem pomocną duszę, która była w stanie mi powiedzieć, że niejaki pan Wilford-Smith od roku 1969 znajduje się stale na liście wysyłkowej materiałów reklamowych i zapowiedzi nowych rozwiązań z zakresu techniki wideo. Dopiero dwa i pół roku temu nadeszła wiadomość, że można go skreślić z tej listy. Czego zresztą nie zrobiono, nawiasem mówiąc.
Sędziwy archeolog tylko przytaknął.
— Oczywiście, i ten szczegół można wytłumaczyć — przyznał Stephen. — Pewnie. Cóż w tym dziwnego, że jakiś naukowiec interesuje się techniką wideo? Przeciwnie, to całkiem prawdopodobne. Pomijając może fakt, że nigdy na wykopaliskach nie robił pan nagrań wideo ani nie zlecał filmowania innym.
— Technika nie była jeszcze do tego celu wystarczająco niezawodna — sztywno oznajmił profesor.
— To może było prawdą w 1969. Ale w ostatnich dziesięciu latach już nie.
Wilford-Smith westchnął, opuścił pomarszczone dłonie na łono i zamyślony spojrzał na Stephena.
— Jak pan sądzi? — zapytał. — Ma pan przecież jakąś teorię, inaczej nie byłoby pana tutaj. Słucham.
— Nie nazwałbym tego teorią. Mam opowieść. Inną opowieść — podkreślił Stephen i raptem znów poczuł, jak jego ciało przenika strumień pewności, której tak długo był pozbawiony. Przyjechał tu z obawą, że stary naukowiec mógłby powiedzieć coś obracającego wniwecz jego historię, podać jakiś argument, którego nie wziął pod uwagę, a który obaliłby całą, mozolnie utkaną konstrukcję logiczną. Lecz to się nie zdarzy. Już nie. — Moja historia opowiada o młodym brytyjskim żołnierzu, stacjonującym w latach 1947 i 1948 w Palestynie, przez cały ten czas, gdy w Narodach Zjednoczonych dyskutowany był plan zezwolenia Żydom na utworzenie na tych terenach własnego państwa. To były niespokojne czasy, lecz ów żołnierz znalazł czas i sposobność, by rozejrzeć się nieco po kraju, zgromadzić wrażenia i pamiątki. Tym żołnierzem był pan, profesorze.
— Tak — skinął głową. — Stacjonowałem wówczas w Palestynie.
— Gdy 15 maja 1948 opuścił pan z brytyjskimi oddziałami nowo utworzony Izrael i wrócił do Anglii, wystąpił pan z wojska i podjął zupełnie normalną pracę w przemyśle tekstylnym. Ożenił się pan, miał dzieci, robił godną uwagi karierę. Przez dwadzieścia lat prowadził pan nie rzucające się w oczy życie. Lecz potem musiało się coś wydarzyć. Pytanie brzmi: co?
— Przestało mi wystarczać prowadzenie zwyczajnego życia — podsunął wyjaśnienie Wilford-Smith. — W dzisiejszych czasach nazwano by to kryzysem wieku średniego.
Stephen przecząco pokręcił głową.
— Nie. Moja historia rozwija się inaczej. W mojej historii wśród przywiezionych z Ziemi Świętej pamiątek, przechowywanych przez te wszystkie lata w jakimś pudle albo skrzyni, jest jakiś przedmiot, co do którego nie wiedział pan, co to może być. Dwadzieścia lat później, w latach sześćdziesiątych, zdarzyło się, że pojawiły się magnetofony kasetowe, sprzedawano je w ogromnych ilościach. Gdy zobaczył pan pierwszą kasetę z nagraną muzyką, musiała przypomnieć się panu stara, zagadkowa pamiątka z Palestyny. Któregoś dnia wygrzebał ją pan i stwierdził, że istnieje pewne podobieństwo. Także cztery wytłoczone na niej litery nabrały już sensu: SONY — to była japońska firma, przebojem wchodząca właśnie na rynki całego świata. Cóż za zagadka! Musiał pan rozmyślać nad nią miesiącami, może przez całe lata, co też mogłoby się za tym kryć? Ktoś inny poszedłby z tą czarną, kanciastą rzeczą do naukowców i powiedział: zbadajcie to, lecz panu to jakoś nie przyszło do głowy. Wolał pan załatwić sprawę sam. Tak opisywał pana niemal każdy, na kogo trafiłem z ludzi znających pana w przeszłości: ktoś, kto wszystko załatwia sam. Rozważał pan wciąż rozmaite możliwości, nawet te najbardziej dziwaczne, wzorem Sherlocka Holmesa wykluczał pan niemożliwe i w ciągu kolejnych lat, gdy pojawiły się pierwsze, toporne magnetowidy, opracował pan własną teorię. Wyobrażam sobie, że decydującym czynnikiem był materiał. Pańską pamiątkę wykonano z tworzywa sztucznego, uzmysłowił to pan sobie, gdy wziął ją ponownie do ręki — ale nie zapomniał pan, że wówczas, w 1948, nie wiedział pan z jakiego materiału jest wykonana. Tego rodzaju tworzyw sztucznych jeszcze wtedy nie znano i zapewne właśnie ta okoliczność w którymś momencie przywiodła pana na myśl, że może chodzić o podróż w czasie. Stąd już blisko było do domysłów, że znalezisko może być czymś w rodzaju nagrania wideo, a ponieważ podróżnik w czasie nie zabrał go z powrotem w przyszłość, należało sądzić, że podróż w czasie działają tylko jak jednokierunkowa ulica prowadząca ku przeszłości. Jedynym sposobem na przekazanie nagrań w przyszłość mogło być zdeponowanie ich w nieodkrytych do naszych czasów miejscach, gdzie jego dawni współcześni będą mogli je wykopać. Cóż jednak mogłoby być warte aż takiego poświęcenia? Wystarczy pomyśleć pięć minut nad tym pytaniem, by przyszedł do głowy biblijny Jezus. Znaleziony przez pana artefakt musiał zawierać nagranie wideo z Jezusem. Głupie było tylko to, że wciąż jeszcze nie istniał sprzęt, umożliwiający obejrzenie owego zapisanego filmu i, jak wynikało z prospektów regularnie przysyłanych panu przez firmę SONY, takiego sprzętu jeszcze przez długi czas miało nie być na rynku. Aż wreszcie zaczął pan podejrzewać, że jeśli pańska teoria jest prawdziwa, musi przecież istnieć przynajmniej jedno takie urządzenie i to od niemal dwóch tysięcy lat: mianowicie kamera podróżnika w czasie. Wiedział pan już, że w każdej kamerze ze względów technicznych znajduje się także mechanizm do odtwarzania, za pomocą którego można obejrzeć zarejestrowany materiał. Innymi słowy, gdyby znalazł pan kamerę podróżnika w czasie, mógłby pan obejrzeć nagranie, co do którego był pan przekonany, że ukazuje Jezusa. I to właśnie jest prawdziwy powód, dlaczego w wieku czterdziestu dwóch lat zaczął pan studiować archeologię i w końcu powrócił do Palestyny. Nie zrobił pan tego dlatego, że archeologia stała się pańską pasją. Powód był tylko jeden: chciał pan znaleźć kamerę. Profesor Wilford-Smith nic nie mówił. Głowę trzymał wysoko na wyprostowanej szyi, siedział bez ruchu, a wokół jego ust igrał ledwie zauważalny uśmieszek.
— Dlatego zawsze organizował pan tak wielkie wykopaliska — mówił dalej Stephen. — Dlatego zawsze bardziej zależało panu na ilości niż na jakości i dlatego tak niewiele pan publikował. W rzeczywistości, archeologia zajmowała pana tylko mimochodem. Tym, co pana interesowało, była kamera. I tylko z tego powodu był pan w stanie działać tak szybko, gdy znalazłem instrukcję. Nie musiał pan zastanawiać się, co to może oznaczać, gdyż na przemyślenie tego miał pan wcześniej całe dziesiątki lat. Wiedział pan, że po prostu trafiłem na to, czego pan szukał.
Gdzieś trzasnęła gałązka. Kruki na gałęziach drzewa zakrakały i odleciały spłoszone.
— To był prawdziwy powód. John Kaun szukał kasety, pan natomiast przez cały czas szukał tylko kamery. Nawet w chwili, gdy odbywały się wykopaliska pod Bet Hamesh, informacje dla klientów SONY nie zawierały jeszcze żadnej wzmianki o nowym systemie MR. Były tylko pogłoski w kręgach wtajemniczonych. Gdy dowiedział się pan, że już za trzy lata pojawi się na rynku odpowiedni sprzęt, pańskie zainteresowanie poszukiwaniami zmalało, a gdy zamówił pan odtwarzacz, w ogóle zgasło. Podczas, gdy my wszyscy jak w amoku kręciliśmy się w kółko, pan musiał tylko poczekać, gdyż już posiadał jedno z trzech nagrań z Jezusem. Przez trzydzieści lat zaglądał pan pod każdy kamień w Izraelu w poszukiwaniu kamery; bez problemu mógł pan czekać jeszcze trzy lata. — Stephen pochylił się w przód.
— Wiem, że pański odtwarzacz dostarczono w poprzednim tygodniu. Przyjechałem, bo chcę zobaczyć wideo.
Stephen spodziewał się kontrargumentów, choćby przynajmniej współczującego kiwania głową i wypowiedzi, że na przykład ma zbyt wybujałą wyobraźnię albo że naczytał się niewłaściwych powieści. Jeśli miał być szczery, w chwili, gdy wygłosił swą teorię i w pokoju panowało tylko pełne napięcia, niemal osłupiałe milczenie, nawet jemu samemu cała historia wydała się mocno naciągnięta. Coś w stylu: archeologiczne pendant do UFO-paranoi.
Lecz profesor Wilford-Smith nie śmiał się ani nie próbował go wykpić. Siedział tylko przez dłuższą chwilę z tym samym delikatnym, niemal zadowolonym uśmiechem, z którym słuchał go przez cały czas. Potem wstał z pewnym, właściwym dla jego wieku trudem i powiedział po prostu:
— Dobrze. Proszę za mną.
Eisenhardt, którego angielski, zgodnie z jego własnymi słowami, w ciągu ostatnich lat jeszcze bardziej „zardzewiał”, nie odzywał się przez cały czas i prawdopodobnie z trudem był w stanie nadążać za rozmową, podskoczył jak dźgnięty nożem.
— Chwileczkę! — zawołał. — Czy to znaczy, że Stephen nie myli się w swojej teorii? Siwowłosy archeolog spokojnie skinął głową.
— Tak. Dokładnie tak było.
Poszli za nim do gabinetu jak owce za pasterzem. Stał tam telewizor, wielki, drogi model, na nim zwykły aparat wideo, a na nim cienka, czarna skrzynka o eleganckim wyglądzie: odtwarzacz MR. Wokół pełno było regałów, zastawionych książkami, rękopisami, wśród nich archeologiczne okazy, małe gliniane wazy lub figurki. Dwoje wąskich, przeszklonych drzwi prowadziło na taras. Na ścianie między nimi wisiała — dość stara, biorąc pod uwagę wydrukowane na niej granice państw — mapa Izraela, na której kolorowe naklejki oznaczały miejsca, w których profesor Wilford-Smith prowadził wykopaliska.
— W roku 1947, jak panowie zapewne wiedzą, znaleziono zwoje z Qumran — zaczął opowiadać, ustawiając przed telewizorem krzesła. — Usłyszałem o tym. Historia fascynowała mnie — widzi pan, pewna skłonność do archeologii musiała już wtedy nie być mi obca — i udało mi się zorganizować wyjazd do Jerycha, gdzie kazałem pewnemu beduińskiemu przewodnikowi pokazać sobie jaskinię, w której odkryto te zwoje. Na moje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć — uśmiechnął się — że miałem wtedy zaledwie dwadzieścia lat i byłem stosownie do tego wieku naiwny. W tych górach są setki jaskiń i przewodnicy sprawiedliwie rozdzielili je między sobą. W zależności od tego, na którego przewodnika się trafiło, oglądało się tę czy inną jaskinię, oczywiście za każdym razem była to ta jedyna, oryginalna. Ruchem dłoni zaprosił ich, by usiedli.
— Mój ówczesny przewodnik był chciwy, lecz wielkoduszny, uznał widocznie, że dobrze go opłaciłem. Gdy wetknąłem mu dodatkowy banknot, pozwolił mi pomyszkować po jaskini samemu. Podczas, gdy on siedział przy wejściu i palił smrodliwego papierosa, ja w przyległej grocie za uskokiem skalnym znalazłem potłuczoną, lecz jeszcze kompletną amforę. Gdy zbierałem skorupy, zobaczyłem wśród nich małą, prostokątną paczuszkę, tłuste, brudne zawiniątko ponawijanych, jedna na drugą warstw materiału, który w swej naiwności wziąłem za papirus. W istocie było to naprawdę niezbyt spektakularne — grzebałem jeszcze przez chwilę wokół, lecz nie znalazłem nic więcej, zawinąłem swoje znalezisko w dużą chustkę do nosa i włożyłem do kieszeni, po czym poszliśmy dalej.
Wilford-Smith podszedł do szuflady, wyjął z niej małe blaszane pudełko, puszkę po ciastkach.
— Gdy wróciłem i przyjrzałem się mojemu znalezisku w świetle dziennym, stało się jasne, że jest to tylko zwykły len nasączony żywiczną substancją. Cały dzień zajęło mi odwijanie warstwa po warstwie, aż w końcu znalazłem w środku to. — Uniósł pokrywę puszki i wyjął płaską, czarną kasetę MR. Jakby nie była niczym szczególnym, podał ją Stephenowi. — Ma pan rację, długo nie wiedziałem, co to jest. Uznałem ten materiał za nieznany mi kamień półszlachetny, a ponieważ wygrawerowano na nim łacińskie litery, myślałem, że może to jakaś rzymska ozdoba.
Przed trzema tygodniami, w magazynie Video World Dispatcher, Stephen pierwszy raz miał w ręce kasetę MR. Ta tutaj wyglądała dokładnie tak samo: płaski, kwadratowy przedmiot z czarnego tworzywa, ciążący w dłoni, w środku nic nie stukało jak w zwykłej kasecie wideo. Po jednej stronie były tajemnicze dziurki i prostokątne szpary, lecz na całej powierzchni nie było na niej widocznego otworu. Właściwe medium zapisu, specjalnie przetworzona krzemowa płytka, była niedostępna z zewnątrz. Kaseta było mocno odrapana, a z boku, tam, gdzie wytłoczono napis „SONY”, kawałek odłamał się i ktoś pieczołowicie przykleił go na właściwym miejscu taśmą klejącą. Nie wyglądała naturalnie na fabrycznie nową, lecz równie trudno było uwierzyć, że ma dwa tysiące lat.
Obracał ją niezdecydowanie w palcach. Tak, teraz, gdy wszystko wskazywało na to, że poszukiwania dobiegły końca, poczuł w sobie osobliwą pustkę. A więc to było to, czego tak gorliwie szukali. Lub w każdym razie coś podobnego. Teraz, kiedy trzymał to w dłoniach, stało się dziwnie bezwartościowe. Jakby chodziło tylko o to, by szukać, nie o to, by znaleźć.
— Muszę się panom jeszcze do czegoś przyznać — profesor przerwał jego zamyślenie. — To dotyczy mojej umiejętności zdobywania sponsorów wykopalisk, wzbudzającej nadzwyczaj głośne plotki, a jeszcze większą zawiść.
Stephen podniósł wzrok. Pozwolił, by Eisenhardt wyjął mu z dłoni kasetę.
— Moje doświadczenia z przemysłu były wprawdzie często bardzo przydatne, a kto kiedyś musiał nadzorować dwieście tkaczek i prządek, dla tego organizacja wykopalisk to naprawdę pestka — mówił dalej Wlford-Smith. — Lecz to wszystko nie miało decydującego znaczenia, a przynajmniej nie zawsze. Rzeczą, do jakiej odwoływałem się w krytycznych sytuacjach, był fragment odłamany z przodu kasety.
— Słucham? — spytał zaskoczony Eisenhardt.
— Wcale nie miałem tak wielu sponsorów, jak się zwykle mniema. Miałem bardzo wytrwałych, szczodrych sponsorów — przede wszystkim Uniwersytet Barnford, później, po szeregu krótszych epizodów, Johna Kauna. Pokazałem mu ten odłamek i zapewniłem go solennie, że znalazłem go w 1947 w Palestynie i że zbudowałem na nim potem tę teorię, którą dziś wszyscy dobrze znamy.
— Zatem on wiedział, że pan szuka w Izraelu kamery wideo — powiedział Stephen. — Nie wiedział tylko, że kasetę już pan ma.
— Właśnie. Było dla mnie jasne, że ktoś taki jak Kaun natychmiast odda kasetę do zbadania naukowcom. A tego nie chciałem.
— Ponieważ bał się pan wywołać w ten sposób — Eisenhardt szukał właściwego słowa — paradoks czasu? Archeolog spojrzał na niego z zaskoczonym wyrazem twarzy, który wyraźniej niż wszelkie słowa zdradzał, że taka myśl nigdy nie przeszła mu przez głowę.
— Nie — potrząsnął głową — bałem się, że mogliby zniszczyć nagranie.
— Och! — mruknął pisarz.
Stephen znów wziął do ręki kasetę i przyglądał się odłamkowi, odpryśniętemu akurat tak, że był na nim fragment napisu. Z lekkim przerażeniem zauważył, że poniżej firmowego logo wytłoczono jeszcze mniejszymi literami napis: MR-VIDEO SYSTEM. Na kasetach, które widział, nie zauważył nic takiego. I zdawało mu się także, że te kasety nie miały wąskich rowków na boku.
— Kaseta była nieuszkodzona, gdy ją znalazłem. Sam odłamałem ten kawałek, po pierwsze dlatego, że chciałem zobaczyć, co jest w środku — niewiele tam widać gołym okiem — z drugiej strony, aby znaleźć sponsora moich projektów.
— Zauważył spojrzenie Stephena. — Tak, napisy są inne. Myślę, że kaset o takiej konstrukcji jeszcze nie ma na rynku.
— Więc to także dowód, że ta pochodzi rzeczywiście i naprawdę z przyszłości. Wciąż jeszcze z przyszłości.
— Tak.
— Można ją w ogóle odtworzyć? — spytał trwożliwie Stephen. Profesor wyjął mu ją z ręki i podszedł z nią do sprzętu wideo.
— Na szczęście tak. — I?
— Proszę dać się zaskoczyć — oznajmił tajemniczo archeolog, włączając telewizor i sadowiąc się z pilotem na krześle. — Proszę po prostu dać się zaskoczyć.