Niektóre groby można datować na okres Hasmoneuszy i Heroda, pozostałe są późniejsze. Typowe w owych czasach groby rodzinne kuto w skale, tworząc podziemne „loculi” (miejsca pochówku); zwykle składały się z jednej lub więcej komór grobowych, w ścianach których tworzono nisze na ossuaria („kokhim”, tzn. kostnica) lub ławki w zamkniętych łukowatymi sklepieniami wnękach („arcosolia”). Po zakończonym procesie rozkładu zwłok miano zwyczaj zbierania kości do ossuarium, stawianego potem w ściennej wnęce na czymś w rodzaju parapetu. Fakt, że kości zmarłego z sektora 14/ F.31 pozostały nietknięte, może świadczyć o tym, iż nie miał on rodziny, ani żadnych innych krewnych.
Brzęczący, szarpiący nerwy na strzępy dźwięk zdawał się powstawać we wnętrzu jego ucha. Stephen Foxx z trudem podniósł powieki, wsunął rękę pod poduszkę, wyjął budzik, przypominający kształtem i rozmiarem kartę kredytową, i go wyłączył. Czy to może być prawda? Jak długo spał — dziesięć minut?
Czy w ogóle spał, czy tylko go ogłuszono? Ogłuszono, a potem dręczono aż do całkowitego wyczerpania?
Widok płachty namiotu nad głową przypomniał mu wykopaliska, wykopaliska przywiodły na myśl wydarzenia ostatnich dni, zaś te wspomnienia wydzielały chyba coś w rodzaju elektrycznych wyładowań, bo z wszystkich komórek jego ciała natychmiast znikło wszelkie zmęczenie. Skrzynka! List! Jednym susem usiadł wyprostowany i sięgnął pod łóżko, żeby wyciągnąć skrzynkę. Pogięta stalowa pokrywa cicho zabrzęczała, gdy ją zdejmował, papiery wciąż tam były. W mrocznym świetle, przenikającym do wnętrza namiotu, wydawały się jeszcze bardziej kruche, a ich stan jeszcze bardziej żałosny niż poprzedniego wieczora. Nie do wiary, że te kartki przetrwały dwa tysiące lat zakopane w ziemi. Gdyby nie plastikowy worek, już dawno nic by z nich nie zostało. Stephenowi przypomniały się góry plastikowych torebek i kubków po jogurcie, magazynowanych na śmietniskach całego świata, i na myśl o ich niezniszczalności przeniknął go dreszcz.
Czy to naprawdę list od podróżnika w czasie? Nic na nim nie widać, żadnych znaków przypominających pismo. To nie musi nic znaczyć: po tak długim czasie pismo mogło wyblaknąć i pojawi się dopiero w promieniach ultrafioletowych lub na zdjęciu rentgenowskim. Ale jaki powód mógł mieć ten hipotetyczny podróżnik, by napisać taki list?
Stephen Foxx siedział, wpatrywał się w szare, rozpadające na proch arkusze leżące przed nim i czuł, że jego myśli odbijają się od nich jak od ściany.
Jak to się odbyło? Lub, lepiej mówiąc, jak to się odbędzie? Pewnego dnia, za kilka lat, jakiś nieznajomy uzbrojony w kamerę wideo uda się w podróż w czasie. Dwa tysiące lat w przeszłość, bez możliwości powrotu. Nagra filmy. Zakonserwuje kamerę i ukryje ją w jakimś miejscu, umówionym ze wspólnikami z przyszłości — jego teraźniejszości, po czym dokona żywota w przeszłości. Zaś wspólnicy będą musieli tylko wyłączyć maszynę czasu, przespacerować się do umówionych skał i odkopać kamerę, przesłaną właśnie z przeszłości odległej o tysiąclecia.
Z jakiego powodu ten podróżnik miałby pisać list, skoro wszystko zostało ustalone? Trzeba się nad tym dokładnie zastanowić.
Płachta namiotu od nawietrznej strony obozowiska z lekkim szelestem wydęła się do wewnątrz. Wąską szparą przy ziemi wdarło się jasne światło. Na zewnątrz zaczął się już dzień.
Hm. Stephen ponownie przykrył skrzynkę pokrywą. Musi jak najszybciej dowiedzieć się, co jest napisane na tych kartkach. Jak najszybciej!
Być może jest to list podróżnika w czasie do wspólników, w którym pisze, że przedsięwzięcie się nie powiodło.
Rafi robił to, co było jego zadaniem każdego ranka. Przygotowywał skrzynki, dla każdego kopacza jedną, ostrożnie opróżnioną i wymiecioną. Przez resztę dnia z garstką pomocników będzie siedział pod rozpiętą plandeką przesiewając ziemię z jeszcze nieopróżnionych skrzynek, sumiennie porządkując wszystkie znaleziska — odłamki zębów, włókna roślin, maluteńkie okruchy glinianych naczyń i tym podobne — nanosił je na arkusze danych i umieszczał w małych plastikowych woreczkach, które przypinał do fiszek kartoteki. W celu jednoznacznego przyporządkowania zabytków grobowcom, każdy kopacz otrzymywał kartkę, na której zapisywał swoje imię i datę oraz dokładne oznaczenie sektora i bieżący numer zaznaczany w grubej księdze wykopalisk, a potem kładł ją na spodzie swojej skrzynki.
Przygotowanie tych karteczek było każdego dnia drugim zadaniem Rafiego: zadaniem, wymagającym maksymalnego skupienia, by nie wkradł się żaden błąd. Dlatego nie był zbyt zadowolony, że profesor Wilford-Smith akurat teraz musiał tutaj stać, jakby nie miał nic lepszego do roboty.
— Ach tak. Mhm. — Profesor pochylał się nad notatkami z poprzednich dni, od czasu do czasu unosił jeden z plastikowych woreczków oglądając go pod słońce i odkładał z powrotem na miejsce, kiwając w zamyśleniu głową. Rafi starał się skoncentrować na wypełnianiu karteczek, lecz to zadziwiające mamrotanie kierownika wykopalisk go irytowało.
— Czy zapowiada się dziś upalny dzień, Rafi? — znienacka wypalił Wilford-Smith.
— Tak, sir — Rafi napisał na kolejnej kartce numer, nanosząc go natychmiast na wygarbowane słońcem kartki księgi wykopalisk.
— Prawda? Upalny dzień. Właściwie każdy dzień jest upalny o tej porze roku.
— To prawda, sir — teraz nazwisko kopacza, numer sektora, do którego go przydzielono. Nie dać się zmylić.
— A poza tym? Wszystko w porządku?
— W porządku — następna kartka. Kopacze wkrótce nadejdą, do tego czasu wszystko musi być gotowe.
— Nadąża pan za kopaczami? — Wilford-Smith podszedł bliżej, szurając nogami, pochylił się nad kartką z listą brakujących skrzynek.
Rafi skinął głową, wypełnił kolejną kartkę i wsunął ją do teczki dokładając do poprzednich.
— W zasadzie tak.
— To świetnie — profesor dokładniej przyjrzał się liście postukał palcem w znajdujący się u samej góry numer, przepisywany od kilku dni przez Rafiego. — 1304? To przecież już dość dawno?
— To z wtorku, sir. Skrzynka Stephena Foxxa. Wie pan — sektor czternasty.
— Ach tak — profesor Wilford-Smith z namysłem przyjrzał się nabazgranej niedbale liczbie. Z intensywnym namysłem, jakby trudno przychodziło mu przypomnieć sobie, co szczególnego jest w sektorze czternastym. — Foxx, mówi pan? Do tej pory nie zwrócił skrzynki?
— Nie. Nie wspominałem o tym, bo myślałem, że pan kazał mu…
— Tak, naturalnie — białowłosy mężczyzna w nieodłącznym skórzanym kapeluszu przytaknął. — W porządku. Wszystko w porządku. Tak, oczywiście — skinął głową, wciąż jeszcze głęboko zatopiony w myślach. Jakby roztargniony. Przez chwilę wystukiwał palcami rytm marsza na pulpicie, potem nieobecny myślami skinął mu głową na pożegnanie i odszedł, jak zwykle lekko przygarbiony, w kierunku skupiska wozów zamieszkiwanych przez nowo przybyłych.
Rafi przez chwilę patrzył za nim zdziwiony, potem wzruszył ramionami i zabrał się do wypełniania kolejnej kartki.
Telefon na nocnym stoliku Enrico Basso, prawnika i przedstawiciela handlowego firmy Kaun Enterprises Holding Inc. we Włoszech, zadzwonił krótko przed szóstą rano i wyrwał swego właściciela z nadzwyczaj przyjemnego snu, w którym pewną rolę odgrywały porośnięta palmami wyspa oraz odziane tylko w naszyjniki z kwiatów młode dziewczęta, w dużej liczbie. Twarze otoczone ciemnymi lokami rozpłynęły się, szum morza okazał się porannym warkotem rzymskiej ulicy, więc i nastrój prawnika był stosownie do tego jak najgorszy, gdy odwracał się na drugi bok, sięgając po natrętną słuchawkę.
— Pronto — burknął opryskliwie.
W sekundę później siedział wyprostowany na łóżku, przechodząc z włoskiego na angielski.
— Och, to pan… Dzień dobry, sir, czym mogę panu… Tak, oczywiście…
Gdzieś spod wymiętych poduszek wychynęło zaspane oblicze jego żony. Spod ciężkich powiek przyglądała się swemu mężowi, jak przez minutę przysłuchuje się głosowi płynącemu ze słuchawki telefonicznej, i jak przy tym jego szczęka opada coraz niżej.
— Si — powiedział w końcu Enrico Basso — ale to trochę potrwa, naturalmente…
Zrzędliwy ton głosu ze słuchawki przybrał na ostrości. Basso zaczął mimowolnie potrząsać głową.
— Ale to nie takie proste! — przerwał dzwoniącemu. — Zaraz zaczyna się weekend, i… Po co się właściwie odzywa? Czy ten człowiek w ogóle go słucha?
— Tak. Capito. Zrobię, co będę mógł. Zadzwonię jutro. Adio. — Enrico Basso odłożył słuchawkę i opadł z powrotem na poduszki. O spaniu nie było już mowy. Żałował teraz, że przed czterema tygodniami rzucił palenie i w nocnej szafce nie ma żadnych papierosów.
— Kto to był, Enrico?
— John Kaun.
— Jaką firmę chce kupić tym razem?
— Kościół katolicki.
— Co? — usiadła prosto. — Co ty wygadujesz? Prawnik odrzucił kołdrę i rozejrzał się szukając pantofli.
— Chce wiedzieć, jaka jest wartość kościoła katolickiego. Co posiada, jakie nieruchomości, środki płynne, inwestycje, pozostały majątek. Jaki ma cash flow. Wyobraź sobie, tak właśnie zapytał — jaki cash flow ma Kościół katolicki! — potrząsnął głową. — Nie mam pojęcia, na co mu te wiadomości. Ale zabrzmiało to tak, jakby chciał go kupić.
Tym razem spotkanie odbywało się w wozie Eisenhardta. Jak triumwirat, pomyślał pisarz, gdy Kaun i Wilford-Smith wchodzili do jego kontenera.
Kaun nadszedł jak zwykle dynamicznie — garnitur niczym prosto spod igły, jakby skierowane było na niego co najmniej dziesięć telewizyjnych kamer — wprost tryskał niecierpliwością i zdecydowaniem. Profesor przeciwnie, wydawał się drobny i kruchy, zachowywał się tak, jakby to wszystko tak naprawdę nic a nic go nie obchodziło. Starannie wytarł buty, zamknął za sobą drzwi i wszedł do pokoju konferencyjnego w chwili, gdy Kaun siedział już przy stole.
— Czy mam podać kawę? — spytał Eisenhardt. Magnat przemysłowy odmówił niechętnym, pogardliwym gestem.
— Ależ, co pan. Przejdźmy do rzeczy. Czy przemyślał pan sprawę?
Eisenhardt odwrócił się do swoich wielkich arkuszy i napisanych na nich haseł. Głęboko odetchnął i nagle poczuł, że czuje wywierany na siebie nacisk. Więc to tak. Jeśli okaże się teraz, że to, co ma im do powiedzenia, przyszło im do głowy już wcześniej, prawdopodobnie jeszcze dziś wieczorem znajdzie się w samolocie wiozącym go z powrotem do domu.
— Tak, hm, zanotowałem kilka punktów, od których można by wyjść — rozpoczął. Przerwa. Nikt nic nie mówił, wszyscy mu się przysłuchiwali. Do diabła, nie przywykł do takich sytuacji. To prawie jak egzamin. Sięgnął po jeden z pisaków i wskazał nim znajdujące się u samej góry hasło. — Podróż w czasie. Co dziś wiadomo o możliwości lub niemożliwości dokonania podróży w czasie? Czy w obecnej chwili gdzieś na świecie prowadzone są badania, które mogą doprowadzić do odkrycia umożliwiającego podróżowanie w czasie? To byłby obszar, na jakim mógłbym jako pisarz science fiction rozejrzeć się, nie budząc podejrzeń — spojrzał na Kauna, niechętnie straszącego brwi.
— Nigdy dotąd nie prowadził pan takich badań? — zapytał.
— Nie.
— Ale przecież napisał pan kilka powieści, w których mowa o podróżowaniu w czasie. Eisenhardt przytaknął.
— Zgadza się. Ale to można robić, nie troszcząc się o prawa fizyki. Właściwie do tej pory sądziłem, że można to robić wyłącznie pod warunkiem, że zapomni się o prawach fizyki.
Kaun zastanowił się przez chwilę, lecz nic nie odpowiedział. Zamiast tego zapytał:
— Kogo chce pan pytać? I jaki będziemy mieć pożytek z takich informacji? — Pytania zabrzmiały jak smagnięcia pejczem.
— Zacznę od pewnego dziennikarza naukowego, z którym jestem blisko zaprzyjaźniony. Jest przyzwyczajony do tego, że zadaję mu najdziwniejsze pytania i doskonale orientuje się we współczesnej nauce, wie, kto gdzie nad czym pracuje i tak dalej. Jeśli pójdę tą drogą, nikomu nie przyjdzie do głowy nic innego, niż że zbieram informacje do nowej powieści.
— A korzyść?
— Gdybyśmy wiedzieli, kiedy ów podróżnik w czasie wyruszy i jakie warunki muszą być spełnione, by mógł udać się w podróż, wówczas moglibyśmy z naszego znaleziska wyciągnąć daleko idące wnioski. Obecnie zakładamy tylko, że sposób podróżowania w czasie zostanie odkryty kiedyś, w przyszłości, gdy jeszcze będzie istniała firma SONY, i że będzie możliwy ruch tylko w jednym kierunku, mianowicie w przeszłość. Gdyby okazało się, iż prawa rządzące ruchem w czasie na pewno działają w obu kierunkach — wówczas mielibyśmy pewność, że te zwłoki leżą tu, bo całe przedsięwzięcie z jakiegoś powodu się nie powiodło.
Oblicze przedsiębiorcy spochmurniało. Tego rodzaju hipotezy najwyraźniej nie były po jego myśli.
— Okay. Co potem?
— Potem — kontynuował pisarz — powinniśmy sami spróbować zidentyfikować zmarłego. Jeśli to rzeczywiście człowiek z naszego stulecia, to może da się na podstawie szkieletu albo kartotek dentystycznych ustalić jego tożsamość.
— A potem?
— Mieć go na oku.
Kaun parsknął pogardliwie.
— Próby identyfikacji są już w toku, do tej pory bez rezultatu. Oczywiście, musimy być ostrożni, żeby ktoś nie zaczął czegoś podejrzewać, ale mam przeczucie, że w ten sposób daleko nie zajdziemy. Eisenhardt przyjrzał mu się badawczo.
— Pomyślał pan już o tym, że to pan może będzie tą osobą wysłaną w przeszłość?
— Ja? — Celny strzał. Lot powrotny dziś wieczór odwołany, to pewne. Oczy medialnego magnata robiły się coraz większe, można było gołym okiem zobaczyć, jak jego myśli błądzą po bezdrożach, na których wcześniej nie stanęła jego stopa.
— Myśli pan, że ja…? Ach. To też możliwe, prawda? Nie, nad tym się jeszcze nie zastanawiałem.
To go naprawdę oszołomiło. Nawet się uśmiechnął i przy dużej dawce dobrej woli można się było w tym uśmiechu dopatrzyć czegoś na kształt uznania. Profesor zmarszczył czoło.
— Obawiam się, że nie rozumiem.
— Obecnie — wyjaśnił Eisenhardt — sądzimy, że będziemy teraz przez kilka dni intensywnie rozmyślać, potem pokopiemy we właściwym miejscu i znajdziemy tam kamerę. Ale może odbędzie się to zupełnie inaczej. Może nasze obecne poszukiwania naprowadzą nas na ślad określonego projektu badawczego albo trafimy na przyszłego podróżnika w czasie — i za kilka lat to my będziemy ludźmi, z którymi on się umówi. My ustalimy miejsce, w którym ukryje kamerę, aby przetrwała dwa tysiące lat. My będziemy zespołem, który pokieruje jego podróżą w przeszłość.
Archeolog skinął głową.
— Interesująca hipoteza.
— Trzeci punkt zaczepienia — podjął dalej Eisenhardt, czując się coraz pewniej i postukał palcem w trzecie hasło: — Kamera. Potrzebujemy więcej informacji o samej kamerze. Powinniśmy zbadać instrukcję — może wydrukowano na niej rok wydania, może znajdziemy jakieś notatki albo inne ciekawe informacje. Musimy też zażądać od producenta wszelkich dostępnych informacji technicznych o tej kamerze.
— To już zrobiłem — wyjaśnił Kaun. — Dziś rano rozmawiałem z SONY w Tokio. Kamera jest jeszcze w fazie projektowania i pojawi się na rynku najwcześniej za trzy lata.
— Ach — Eisenhardt poczuł, jak po plecach przebiega mu osobliwy dreszcz. — To już niedługo.
— Przy okazji dowiedziałem się kilku interesujących rzeczy — mówił dalej Kaun ściągając groźnie brwi. — CamCoder MR-01 wykorzystywać ma całkowicie nową technologię, w której obraz wideo zapisywany będzie nie na taśmę magnetyczną, lecz na coś w rodzaju płytki krystalicznej, o pojemności wielokrotnie przewyższającej pojemność tradycyjnej taśmy. Czas nagrania kasety nowego typu wyniesie około dwanaście godzin i, inaczej niż w przypadku taśmy, którą trzeba przewijać w tył i w przód, możliwy będzie swobodny dostęp do całości nagrania, podobnie jak to jest z twardymi dyskami w komputerze albo z płytkami CD.
Eisenhardt skinął głową.
— A co z trwałością nagrania? — zapytał.
— To jest właśnie interesujące. Według SONY ta nowa technologia, nazywają ją MR — zapomniałem, od czego to skrót — umożliwi wprawdzie tylko jednokrotne nagranie, podobnie jak w tradycyjnych taśmach filmowych, ale za to trwałość tego nagrania będzie właściwie nieograniczona. Twierdzą, że będzie co najmniej dziesięć tysięcy razy bardziej stabilna niż tradycyjny zapis na taśmie.
— A więc idealne narzędzie dla celów podróżnika w przeszłość — stwierdził Eisenhardt.
— Najwyraźniej — Kaun pochylił się ciężko do przodu, opierając łokcie o stół konferencyjny. — Następny interesujący punkt jest taki, że człowiek, z którym rozmawiałem, był bardzo ciekaw, skąd znam nazwę kamery, o której SONY nie opublikowała jeszcze żadnych informacji.
— Mogę sobie wyobrazić.
— Wątpię. Dosłownie powiedział tak: Jest pan dziś już drugą osobą, która pyta o MR-01. Eisenhardt podniósł ręce obronnym gestem.
— To nie ja. Telefon do SONY wydał mi się sprawą zbyt delikatną, żebym zrobił to bez konsultacji z panem.
— Wiem — skinął człowiek w skrojonym na miarę granatowym garniturze. — Nasze protokoły telefoniczne były pierwszą rzeczą, jaką sprawdziłem. Telefonował pan wczoraj tylko raz, do swojej żony. Eisenhardt przełknął ślinę. Ten rodzaj nadzoru był dla niego czymś nowym. I niesamowitym.
— Jak to wczoraj? — Spytał zmieszany.
— Gdy dziś rano dzwoniłem do SONY, w Tokio było krótko przed jedenastą rano. Ten człowiek powiedział mi, że pierwszy telefon miał krótko po dziewiątej rano. To znaczy, że tu w Izraelu był jeszcze wczorajszy wieczór, krótko po jedenastej.
Profesor Wilford-Smith w zamyśleniu wpatrywał się w gładki biały blat stołu.
— O tej porze siedzieliśmy jeszcze razem — stwierdził.
— Dokładnie — przytaknął ponuro Kaun. — Dlatego chciałbym teraz wreszcie dowiedzieć się, co przez cały ten czas porabiał Stephen Foxx.