Cały okres helleńsko-rzymski znajduje odwzorowanie w typowych dla obu tych epok formach naczyń. Naczynia E-1 i E-2 pochodzą z I wieku przed Chr. i I wieku po Chr., przy czym występowanie E-1 datuje się od końca I wieku przed Chr. (LAPP 1961, 190:Typ 72,2; TUSHINGHAM 1985, 56;ig.222;28,29;23:5; 24:7,17,18), zaś E-2 zdawał się występować już od początku tego stulecia.
Szli w kierunku białego namiotu, przodem John Kaun, niczym gospodarz oprowadzający gości po swych włościach. Namiot stał na skraju terenu, wyglądającego jak szachownica kwadratowych wykopów, niektóre z nich były tylko lekko zaznaczone, z innych starannie i głęboko wybrano ziemię.
Namiot wzniesiono, jak się zdaje, nad jednym z otworów, przy każdym narożniku rozstawiono wartowników, młodych ludzi uzbrojonych w masywne czarne pistolety maszynowe, rozglądali się wokół twardym spojrzeniem, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku wrogiej armii.
Eisenhardt poczuł, że się poci. Nie pojmował, jak przemysłowiec wytrzymuje w granatowej dwurzędowej marynarce, z perfekcyjnie zawiązanym krawatem, spiętym dyskretnie złotą szpilką. Lecz i on nie ustrzegł swoich butów i nogawek przed wszechobecnym żółtym pyłem, nie był więc istotą pełnie nadnaturalną.
Profesor, lekko przygarbiony, szedł za nim. Ile może mieć lat? Na pewno ponad siedemdziesiąt, skoro jego włosy lśnią tak biało. Eisenhardt próbował wyobrazić sobie, jaki może być powód, dla którego ktoś w tym wieku grzebie jeszcze w ziemi w obcych krajach, zamiast siedzieć spokojnie w domu i hodować róże. Doskonale można go było wyobrazić sobie jako hodowcę róż. Miast tego mieszkał na pustyni, od Bóg wie ilu lat, podczas gdy on, Eisenhardt, miał jej już powyżej uszu, choć nie minęło jeszcze nawet pół godziny.
Kaun chwycił płótno namiotu, odchylił je i przytrzymał, żeby Eisenhardt i Wilford-Smith mogli wejść przed nim.
— Ostrożnie — powiedział, gdy pisarz mijał wejście. — Stopnie w dół.
Światło we wnętrzu namiotu było przytłumione, bardziej miękkie. Panowały w nim zabójcza duchota i zaduch. Eisenhardt zatrzymał się, by zyskać orientację. Namiot rzeczywiście postawiono dokładnie nad kwadratowym wykopem, jednym z tych wybranych głęboko. Miał bok o długości około pięciu metrów. Tuż pod jego stopami znajdowało się coś na kształt schodów, utworzonych bezpośrednio w podłożu, z dużymi stopniami nierównej wysokości. W jednym miejscu ktoś umieścił deskę i przygniótł ją kamieniami. Eisenhardt zaczął powoli schodzić na położone około dwa metry niżej dno wykopaliska. Ktoś, prawdopodobnie Kaun, nacisnął włącznik i cztery zamocowane na suficie namiotu lampy, których Eisenhardt do tej pory nie zauważył, zaświeciły się i zalały teren jaskrawo jasnym światłem. Pisarz zatrzymał się i jeszcze raz rozejrzał po wnętrzu. Ile czasu mogło zająć wykopanie tej jednej dziury? A wokół były tuziny takich wykopów.
W ścianach tkwiło wiele dużych kamieni, sprawiając wrażenie, że jedno głośne słowo może spowodować ich zawalenie. Dno było płaskie, udeptane i piaszczyste, w przeciwległym narożniku przykryto coś granatową folią. Wielka tajemnica.
Znalezisko, od którego zwoje mózgu splątują się w supły.
Przez krótką chwilę Eisenhardt poczuł, że się boi — dlatego, że jest w obcym kraju, w nieznanym otoczeniu, bo potężny zarządca potężnego koncernu czegoś od niego oczekuje, a on nie ma pojęcia czego, nie mówiąc o tym, czy zdoła sprostać wymaganiom. Strach wziął w posiadanie każdą komórkę jego ciała, cicho, bez dramatu, lecz nieubłaganie, sprawił, że postawienie następnego kroku wymagało ogromnego wysiłku, że nie mógł oderwać wzroku od ścian wykopu, zdających się emitować zagrożenie, wręcz nim promieniować. Strach. Wierny towarzysz. Być może przyczyna, dla której został pisarzem, zamiast przeżywać prawdziwe przygody. Swoje dzieciństwo wspominał jako podniecający, ekstatyczny czas cudów i odkryć. Lecz pewnego dnia pojawił się strach i od tej chwili przestał wychodzić na podwórko, zostawał w domu i zaczął pisać.
Odetchnął głęboko, wczuwając się w swój oddech. Odkrył, że w tej jednej, króciutkiej chwili, gdy kończy się wydech i płuca są puste, strach nie ma do niego dostępu. Zdarzało się, że owa sekunda bywała jego jedynym oknem na realny świat, na świat widziany bez mącącej wzrok trwogi, paniki paraliżującej siatkówkę i nerwowe włókna. Również teraz, w tej krótkiej chwili poczuł, że obok strachu pojawia się tamta dziecinna, pełna podniecenia radość, jakby nie opuściła go nigdy.
— Proszę podejść — powiedział Kaun. Jego oczy skrzyły się obiecująco. — Tutaj. Proszę zdjąć pokrowiec.
— Proszę zachować ostrożność — spokojnie dodał Wilford-Smith.
W zasadzie wykop nie różnił się od dużego pokoju, w którym sufit zastępowała kopuła namiotu. Eisenhardt spełnił żądanie medialnego magnata, chwycił krawędź płachty i uniósł ją ostrożnie. Pod spodem leżał szkielet.
Nie przypominał wyglądem szkieletu z lekcji biologii. Blade kości leżały w nieładzie, krzywo, jakby martwe ciało zostało spłaszczone dużym ciężarem. Eisenhardt pomyślał o warstwach ziemi, które tutaj zdjęto; prawdopodobnie tak właśnie to się odbyło. Kości wydawały się gładkie i porowate; nie potrafił przemóc się, by ich dotknąć. Lecz, po odłożeniu folii na stronę, przykucnął i zafascynowany wpatrywał się w puste oczodoły dobrze zachowanej czaszki. Zatem to był kiedyś człowiek.
— Jak mówiłem — profesor na swój powolny, uprzejmie nienatrętny sposób powtórzył poprzednie wyjaśnienia — ten grób pochodzi prawie dokładnie sprzed dwóch tysięcy lat. Osadę, na ile to dziś możemy ocenić, opuszczono najpóźniej w roku 90, nie istniała zaś dłużej niż około dwustu lat.
— Rozumiem — skinął głową Eisenhardt, zadając sobie pytanie, w czym też może tkwić ta wielka tajemnica. Znaleziono szkielet, no dobrze, z takim czymś trzeba się liczyć, jeśli rozkopuje się cmentarze sprzed dwóch tysięcy lat. Mnóstwo nagich kości, dających się mniej więcej prawidłowo przyporządkować anatomicznie, do tego kilka darów grobowych, jak ten płaski, lniany woreczek przy mostku…
— Właśnie — przytaknął John Kaun.
— Proszę mu się dobrze przyjrzeć.
Eisenhardt przymrużył oczy. Woreczek był prostokątny, nieco większy od dłoni, wyglądał na zrobiony z czegoś w rodzaju płótna, teraz wyschniętego i kruchego. Przez włókna połyskiwało coś jasnego. Kaun stał nad nim w pozie pełnej oczekiwania, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami. Wyglądało na to, że rozkosz sprawia mu obserwowanie, jak pisarz błądzi w ciemnościach.
— Proszę otworzyć woreczek — zażądał.
— Otworzyć? — upewnił się Eisenhardt.
— Tak. Jest rozcięty z prawej strony.
Przyglądać się to jedno, ale dotknąć… W muzeach przywykł do powściągliwości, do tego, by powstrzymywać chęć dotknięcia czegokolwiek, zwłaszcza, gdy uświadomić sobie, że jakaś rzecz pochodzi sprzed tysięcy lat lub jest wyjątkowo delikatna, często jedno i drugie. Eisenhardt wyciągnął rękę i poczuł dreszcz przenikający go od dotyku tkaniny worka, gdy czubkami palców, raptem nadwrażliwych, poczuł zdrewniałe, drapiące włókna, które ustępowały pod jego dotykiem, zmieniając się w pył. Worek jednak rzeczywiście był rozcięty po prawej stronie, więc najostrożniej jak potrafił, uniósł materiał.
Pod spodem zobaczył drugi worek z zadziwiająco gładkiego, mlecznobiałego materiału, przypominającego wyglądem macicę perłową, zaś dotykiem plastik.
— Widział pan kiedyś coś takiego? — zapytał Kaun. Eisenhardt powoli potrząsnął głową.
— Nie sądzę. A powinienem?
Kaun zaśmiał się cicho. Coś w jego głosie drżało, jakby nie mógł już dłużej wytrzymać wewnętrznego napięcia.
— Nie sądzę, by mógł pan kiedykolwiek widzieć coś takiego. Poza tym ten worek również jest otwarty po prawej stronie — proszę zajrzeć do środka!
Dlaczego teraz jego dłoń drży? O co tu chodzi? Palce przesuwały się tak ostrożnie po powierzchni, jakby właśnie zdawał egzamin na złodzieja kieszonkowego. W dotyku przypominało to sztuczne tworzywo. W świetle podsufitowych reflektorów, jaśniejących jaskrawo i gorąco jak słońce, zauważył rzeczywiście otwór, po prawej stronie od góry, wyglądający, jakby rozcięto go nożem. Eisenhardt chwycił luźny narożnik i uniósł go bardzo powoli.
Usłyszał, jak profesor nabiera powietrza. Wyczuł, że car mediów wstrzymuje oddech. I wpatrzył się w to, co ukazało się jego oczom. Nie potrafiłby powiedzieć, co spodziewał się tu znaleźć, ale z pewnością nie to. Nie, z całą pewnością. To, co zobaczył, było tak nieoczekiwane, że jego umysł potrzebowałby chyba wieków, by prawidłowo zinterpretować sygnały dostarczone przez oczy. Mówiąc prościej: nie mógł uwierzyć w to, co widział. Była to instrukcja obsługi kamery wideo firmy SONY. Stephen rozłożył ręce w przepraszającym geście.
— Przykro mi, ale taka właśnie jest prawda. Siedziałem tam jak idiota, gapiłem się na nią i czekałem, aż rozpłynie się w powietrzu. Aż okaże się, że to fatamorgana, udar słoneczny, czy ja wiem, co? Lecz nie znikała. Była tam, realna jak te jadłospisy.
— Instrukcja obsługi? — Judith wpatrywała się w niego, całym obliczem wyrażając niedowierzanie. — Kamery wideo?!
— SONY MR-01 CamCoder. A poniżej US-Version. Wydaje mi się, to znaczy, nie sądzę, żeby to było typowe wyposażenie grobowe w 50 roku naszej ery.
Pojawił się kelner z trzema talerzami. Jego twarz błyszczała od potu i sprawiał wrażenie, że ktoś go goni, w każdym razie dyszał, jakby miał za chwilę paść trupem na miejscu. Troje przyjaciół rozsunęło się, by mógł podać do stołu, co uczynił, nie odzywając się ani słowem, po czym ponownie zanurkował w chaosie.
— W pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś zrobił mi kawał — mówił dalej Stephen, sięgając po nóż i widelec. Zapomniał już nazwę zamówionej potrawy, ale to, co leżało przed nim, wyglądało świetnie i pachniało uwodzicielsko. — Naprawdę, to była moja pierwsza myśl. Mówiłem sobie, podniesiesz teraz głowę i zobaczysz, jak patrzą znad krawędzi wykopu, naśmiewają się i chichoczą, i nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć twój ogłupiały wyraz twarzy. Podniosłem więc głowę — ale nie było nikogo. Yehoshuah wstrząśnięty kręcił głową, obierając rybę i oddzielając mięso od ości, w takim skupieniu, jakby pracował nad archeologicznym zabytkiem.
— I co dalej?
— Przemyślałem to. Naprawdę długo. Zdaje się, że bitą godzinę przesiedziałem w mojej dziurze nic nie robiąc, tylko się zastanawiałem. Ale w końcu nie wymyśliłem nic lepszego, niż powiadomienie profesora — Stephen wziął kęs i spróbował. Smak był równie dobry, jak aromat. Naprawdę godzien polecenia jest ten lokal. — Jego reakcja wydała mi się dziwna.
— Uhm — mruknął Yehoshuah.
— Długo przyglądał się znalezisku, nic nie mówiąc. Potem po cichu poprosił mnie, żebym na razie nikomu o tym nie opowiadał. „Nikomu!”, powtórzył jeszcze dwa razy, poważnie i wnikliwie patrząc mi prosto w oczy. A potem wysłał mnie do Pierre’a, żebym mu pomagał. Pierre’owi, który mówi tylko po francusku. A ja po francusku umiem tylko Oui i Non i Voulez-vous coucher avec moi? To znaczy jak dojdę do?
Judith zachichotała. Wyglądało na to, że w takim stopniu i ona opanowała francuski.
— A teraz nam wszystko zdradziłeś. Stephen lekceważąco machnął ręką.
— Ach, jeszcze nigdy mnie nikt tak nie potraktował; on mnie po prostu nie zna. Pomyślcie sami, odsyła mnie, nad wykopem każe postawić namiot, telefonuje, następnego dnia zjawia się główny sponsor wykopalisk, zjeżdża z całym hufcem ludzi jak Attyla z armią Hunów — o co w tym wszystkim chodzi? Czy on myśli, że przestanę się zastanawiać?
— A jak myślisz, o co tu chodzi? — spytał Yehoshuah.
— Cóż, jedno jest pewne: umarły, któremu do grobu włożyć instrukcję obsługi kamery, z pewnością nie był Żydem przełomu epok — wywnioskował Stephen. — Myślę, że zamordowano go niedawno i tam zakopano. Yehoshuah otworzył szeroko oczy.
— O rany. Naprawdę tak myślisz?
— Nie jestem pewny. Ale to mogłoby być wyjaśnienie. Judith w namyśle zmarszczyła brwi.
— Ale dlaczego morderca miałby wkładać ofierze do grobu akurat instrukcję tej kamery?
— Może to decydująca wskazówka. Dowód morderstwa.
— Ale jeśli to dowód, mógł go spalić. Albo zakopać gdzie indziej. Grób ofiary to najgorsze miejsce, jakie mogło mu przyjść do głowy. Przecież właśnie tutaj najbardziej go zdradza. Pomyśl, gdyby nie było przy nim tej instrukcji, każdy wziąłby zwłoki za zwykłe archeologiczne znalezisko. — Za plecami Judith znów ktoś zabierał się do rozłożenia gazety. Tym razem krawędź hebrajskiego dziennika zadrapała ją w tył głowy, ale zdawała się tego nie dostrzegać.
— Mówiłeś wcześniej, że zwłoki leżały w nekropolii — z namysłem dodał Yehoshuah. — W rzędzie innych grobów.
— Tak.
— To by znaczyło, że morderca wiedział o tej osadzie już wiele lat temu, prawda?
— Ach — wyrwało się Stephenowi — a przecież dopiero w zeszłym roku odkryto ją na zdjęciach satelitarnych. Masz rację.
— No właśnie. To dziwne.
— Gdybym chciała zakopać gdzieś zwłoki — wtrąciła z uśmieszkiem Judith i przeczesała włosy palcami, omijając minimalnie gazetę — to nie odkryty obiekt archeologiczny byłby chyba najmniej odpowiedni, prawda? Chodzi mi o to, że gdybym kogoś zamordowała, nie chciałabym, żeby go kiedykolwiek znaleziono.
Stephen wbił wzrok obok niej w zadrukowaną hebrajskim pismem płachtę gazety, na której coś przykuło jego uwagę, choć nie potrafił przeczytać ani słowa po hebrajsku. Czy porodem był człowiek, próbujący ją czytać w mrocznym świetle restauracji?
— A może morderca chciał, żeby znaleziono ciało — zastanawiał się głośno. — I chciał też, żeby je od razu zidentyfikowano jako ofiarę morderstwa. Ale jest coś jeszcze — przyjechał tam John Kaun ze swoimi ludźmi, a nie policja kryminalna. Co to może znaczyć?
Judith znów dotknęła swych czarnych jak węgiel loków, tym razem chwytając gazetę, odwróciła się płonąc gniewem i krzyknęła na mężczyznę, po hebrajsku, lecz nietrudno było zgadnąć, co ją tak rozzłościło. Stephen uśmiechnął się, gdy tamten, smukły mężczyzna w okularach i z wielką brodą, bąkając liczne usprawiedliwienia, zaczął pedantycznie składać gazetę. Wtedy nagle odkrył, co przedtem przyciągnęło jego uwagę.
— Judith!
Spojrzała na niego poirytowana. Wstał, pochylił się nad stołem, nie zauważając, że przewrócił przy tym solniczkę i wazonik ze sztucznym bukiecikiem, i chwycił gazetę.
— To zdjęcie! — zawołał, chwycił mocniej, wyrwał płachtę papieru mężczyźnie, i położył ją przed Judith.
— Co tu napisali? Pod zdjęciem?
— Stephen? Co ty wyprawiasz? Zastukał wskazującym palcem w zdjęcie.
— To ten człowiek, który przyjechał taksówką. Akurat, gdy odjeżdżaliśmy. Co tu jest napisane?
— Jaki człowiek?
Stephen spojrzał na nią ostro.
— Przeczytaj tylko, co tu jest napisane. Po prostu przeczytaj.
— Stephen, o jakim człowieku mówisz?
— Za chwilę oszaleję — warknął Stephen. — Yehoshuah, ty. Co tu jest napisane, na miłość boską? Yehoshuah pochylił się zmieszany nad zdjęciem, najwyraźniej zrobionym w samolocie.
— Peter Eisenhardt, znany niemiecki pisarz, podróżuje właśnie po Izraelu gromadząc materiały do swojej następnej powieści…
— Peter Eisenhardt! — zawołał Stephen. — Właśnie. Dziękuję! — Wyrwał mu gazetę i oddał ją właścicielowi, w osłupieniu przyglądającemu się całej scenie.
— Gdy odjeżdżaliśmy z obozu, stała tam taksówka, która przyjechała krótko przed tobą — powiedział zwracając się do Yehoshui. — Jeszcze cię pytałem, czy wiesz, kim jest ten człowiek, pamiętasz? Yehoshuah skinął głową.
— Byłem pewien, że widziałem tę twarz już gdzieś na jakiejś fotografii, ale nie mogłem przypomnieć sobie, kto to. Teraz wiem. — W ekspedycji do Brazylii uczestniczył pewien Niemiec, który miał przy sobie dwie powieści Petera Eisenhardta. Z tyłu okładki był na nich portret autora.
— Tak, i co z tego? — spytała Judith unosząc brwi. — Przykro mi, ale to nazwisko nic mi nie mówi. Stephen oparł się o oparcie krzesła i przez moment miał wrażenie, że dobiegająca zewsząd fala dźwięków wzbiera, powódź głosów w najróżniejszych językach, brzęczenie szklanek, śmiechy i zgrzyt sztućców o talerze. Przez jego umysł przemknął szalony pomysł, całkowicie szalony pomysł…
— W Niemczech — powiedział powoli Stephen — jest dość znanym pisarzem science fiction.
Judith przyjrzała mu się, odwzajemnił jej spojrzenie. Stephen Foxx uwielbiał szalone pomysły. Całe życie, jakie prowadził, zawdzięczał innemu szalonemu pomysłowi. Ale ten — przebijał wszystkie…
— Może — zastanowiła się — ten John Kaun chce sfilmować jakąś jego powieść. A ponieważ akurat obaj są w Izraelu, umówili się na spotkanie…
Stephen potrząsnął głową, całkiem powoli, niemal niedostrzegalnie.
— Kaun jest facetem od wiadomości. Filmy go nie interesują. Nigdy nie wyprodukował żadnego filmu.
— No dobrze, panie przemądrzalski. Nie, to nie. Teraz ty, mów, co się tu dzieje?
— Nie mam pojęcia.
— Science fiction, mówisz? — zastanowił się Yehoshuah. Stephen tylko zamruczał. W jego mózgu aż wrzało. Bez apetytu wpatrywał się w na wpół opróżniony talerz. Science fiction. Właśnie.
— Moglibyśmy stąd jak najszybciej wyjść? — poprosił słabym głosem.
Mijając zaułki, w których głos jazzowego fortepianu, dobiegający z jednej restauracji mieszał się z łkaniem elektrycznej gitary przygrywającej tańcowi brzucha w drugiej, czuli się jak zbiegowie. Stephen maszerował na przedzie, nie mając pojęcia, w jakim kierunku powinni iść. W jego mózgu wciąż wrzało.
— Stephen? — usłyszał za sobą głos Judith. — Wszystko w porządku? Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i włączył go.
— W porządku. Muszę tylko zadzwonić.
— Zadzwonić?
Zatrzymał się przy kamiennym murze, stojącym tutaj z pewnością od tysięcy lat, i zaczął wybierać numer. Ciemna woda portowego basenu z pluskiem chlupotała przy falochronach, majaczyły czarne kontury statków, panowała kompletna cisza. Przyjaciele dogonili go.
— Do kogo dzwonisz? — zainteresował się Yehoshuah.
— SONY.
— SONY?
Stephen przerwał wybieranie numeru.
— Czy moglibyście nie powtarzać wszystkiego, co mówię? Zgadza się, dzwonię do firmy SONY. Chcę o tej kamerze wideo dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe.
— O tej porze?
— W Japonii jest akurat — spojrzał na zegarek — krótko przed jedenastą rano.
— Dzwonisz do Japonii? — Yehoshuah wyraźnie starał się zachować zimną krew.
— Chyba powiedziałem. Tak. SONY to japońska firma. Judith mierzyła go wzrokiem jak kogoś, co do kogo nie ma pewności czy właśnie zbzikował, czy chce z nich zrobić głupka.
— A numer do SONY w Japonii znasz oczywiście na pamięć?
Stephen podniósł wyżej swój malutki czarny telefon komórkowy, jakby trzymał w dłoni kartę atutową.
— Po prostu opłaca się mieć porządnego providera, nawet jeśli to trochę drożej kosztuje. Jeśli chcę rozmawiać z kimś, kogo numeru nie znam, dzwonię do centrali, czynnej okrągłą dobę, a oni tam mają wszystkie książki telefoniczne całego świata. Jasne?
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dała za wygraną i tylko skinęła głową.
Zaczął jeszcze raz wybierać. Zgłosił się kobiecy głos, tak wieży i pogodny, jakby wokół zaczynał się właśnie słoneczny poranek. Tam, gdzie siedziała, być może akurat był słoneczny poranek. Wyjaśnił, czego potrzebuje:
— SONY, w Japonii, najlepiej kogoś ze zbytu, kto mówi po angielsku — na co rzuciła rześkie: „Momencik, proszę!” i przełączyła rozmowę w stan oczekiwania.
Judith spotkała się wzrokiem z bratem.
— Wydaję się sobie taka staroświecka — mruknęła. Czekali. Ta przyjemność nie będzie taka całkiem tania.
— Dzień dobry — usłyszeli wreszcie głos Stephena, starającego się mówić wolno i wyraźnie. Prawdopodobnie angielski osoby po drugiej stronie kabla nie budził zbyt dużego zaufania. — Nazywam się Foxx, dzwonię z Izraela. Tak, z Izraela. Na Bliskim Wschodzie. Tak, Między Egiptem a Syrią… Palestyna, właśnie.
Yehoshuah skrzywił się.
— Interesuje mnie CamCoder waszej produkcji, model MR-01. Chciałbym się dowiedzieć, czy mógłbym zobaczyć to urządzenie w Izraelu, u waszego przedstawiciela — chwila przerwy. — MR-01, tak — jeszcze jedna przerwa, tym razem dłuższa. — Nie, jestem pewien. M jak Madagaskar, R jak Rio. Kreska, zero, jeden. Tak.
Zobaczyli, jak oczy Stephena robią się coraz większe w miarę, jak słucha. Gdy znów się odezwał, jego głos wydał im się dziwnie zmieniony.
— Aha, rozumiem. Ach tak. Tak. W takim razie nie ma rady. Tak, dziękuję. Bardzo dziękuję za informację. Przeciwnie, bardzo mi pani pomogła. Dziękuję.
Piskliwy ton, jakim się pożegnał, zabrzmiał żałośnie. Stał Potem, wpatrując się pustym wzrokiem w telefon, następnie Przeniósł wzrok na plażę, na której południowym krańcu odbywało się małe przyjęcie. Z przenośnego magnetofonu kątowego rozbrzmiewała cicha muzyka, docierały do nich jedynie jej strzępki, a ciemne, smukłe postaci tańczyły w jej takt, niektóre nawet w wodzie.
— I co? — Judith przerwała wreszcie milczenie. Stephen zdobył się na przelotny, niewesoły uśmiech.
— Science fiction — powiedział, patrząc ponownie na telefon. Wyłączył go i wsunął z powrotem do kieszeni. — Science fiction, — Mógłbyś mówić trochę wyraźniej? Co on powiedział? Stephen odetchnął bezgłośnie i przesunął wzrokiem po rozległym, czarnym jak noc basenie portowym.
— CamCoder SONY MR-01 — powiedział — jest jeszcze w fazie projektowania. Pojawi się na rynku najwcześniej za trzy lata. W tej chwili istnieje wyłącznie na desce kreślarskiej.