21

Z wymienionych na wstępie powodów konieczne było dość raptowne wstrzymanie prac. Nie wydobyte zabytki oznaczono i przykryto warstwą piasku. Wydobyte artefakty dostarczono do zbiorów Muzeum Rockefellera (Nr inw. 1003400 do 1003499), za wyjątkiem obiektu omówionego w rozdz. XII.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Noc zapadła jak zwykle szybko, niemal bez zmierzchu. Wraz z jej nastaniem kończył się szabat i Stephen miał wrażenie, że intensywność ulicznego ruchu wzmogła się również z sekundy na sekundę, bez żadnej przejściowej fazy. Zaledwie zrobiło się na tyle ciemno, że trzeba było włączyć reflektory, wszędzie wokół pojawiły się auta, jakby za rogami ulic lub w jakichś kryjówkach niecierpliwie czekały na koniec wolnego dnia i jechały teraz, jakby miały silne postanowienie nadrobić spowodowane bezczynnością zaległości.

Dzisiejszego ranka wprost nie mógł się doczekać, kiedy nareszcie będzie mógł wrócić do laboratorium i kontynuować pracę nad odcyfrowaniem listu z przeszłości. Lecz w ciągu dnia tak wiele rozmyślał o różnych możliwościach, znaczeniach i teoriach, że w pewnym momencie jego mózg jakby się zaczopował. Teraz po prostu jechał, pozwalając sprawom toczyć się samym.

Obrzucił Judith krótkim spojrzeniem. Zatopiona w myślach wpatrywała się w ciemność iskrzącą się od przemykających obok świateł reflektorów.

— Żałujesz? — zapytał.

Potrzebowała chwili, by zrozumieć, o co mu chodzi.

— Nie. Myślę, że tak jest lepiej.

— Ja na twoim miejscu wprowadziłbym się do Yehoshui. Właśnie próbowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym nagle zadzwonił do mojej matki i powiedział, że wpadnę ją odwiedzić na dwa miesiące. Wciąż by sprzątała i prała i gotowała i skakała wkoło mnie, doprowadzając mnie do obłędu, a wszystko tylko z matczynej troski. Nie, dziękuję, już wolę mieszkać pod mostem.

— Jeśli zamieszkam u Yehoshui, to nie minie pewnie nawet pięć dni, a to ja będę sprzątać, prać i gotować. Nie wyobrażasz sobie, jak wygląda jego kawalerka. W kuchni nie tknęłabym niczego inaczej, jak szczypcami, a żeby naprawdę doprowadzić do porządku jego pokój, trzeba by użyć miotacza ognia. To już wolę do matki. Tam przynajmniej jest czysto i to ona będzie mnie karmić, a nie na odwrót.

— Dobry argument — przyznał Stephen.

Obróciła się na siedzeniu, mogła teraz widzieć jego profil.

— Ciekawa jestem, jak ty mieszkasz u siebie w domu.

— Bardzo ładnie. Chętnie bym ci zaproponował moje mieszkanie, ale niestety jest pięć tysięcy mil stąd.

— Czy nie wspominałeś, że mieszkasz w uniwersyteckim campusie? W takim razie masz przecież tylko malutki pokoik.

— Inni mają malutkie pokoiki. Ale jest mieszkanie gospodarza domu, pięknie położone na dachu budynku, z widokiem na las i jezioro za lasem, puste, odkąd uniwersytet oszczędza na kosztach personelu i zatrudnia o jednego dozorcę mniej. Cudownym zbiegiem okoliczności zaproponowano mi je, a ja oczywiście przyjąłem.

— Cudownym zbiegiem okoliczności. Ach, tak.

— Dwa i pół pokoju, duże, jasne, z wnęką kuchenną i zadaszonym tarasem. Też byś przyjęła.

— Zawsze o oczko wyżej, jak zwykle. A jak czyste są te twoje dwa i pół pokoju?

— Dość czyste.

— Chcesz powiedzieć, że jesteś jedynym mężczyzną na ziemi, który sprząta swoje mieszkanie? Stephen skrzywił się w lekkim uśmiechu.

— Nie. Jestem jedynym studentem w campusie, który może pozwolić sobie na sprzątaczkę.

— No jasne. O co ja pytam. — Znów odwróciła się w przód. Stephen zastanawiał się, czy nie popełnił taktycznego błędu. Jego elegancko urządzone mieszkanie działało zwykle na młode studentki jak silny afrodyzjak, lecz im mógł je pokazać, a nie tylko o nim opowiadać. Kiedy opowiadał, nawet najprawdziwsza prawda brzmiała jak przechwałki. Jednak Judith wydawała się mieć myśli zajęte całkiem innymi sprawami.

— Po prostu próbuję nie dramatyzować — oznajmiła po chwili z westchnieniem. — Mam na myśli to z moją matką. Jest okay, w zasadzie. Jasne, robiłam wszystko, co mogłam, żeby zamieszkać osobno. To znaczy, wszystko oprócz małżeństwa. Tak byłoby najprościej. I w zasadzie udało mi się przecież — mam własne mieszkanie, własne życie. To tylko na kilka tygodni. Dlaczego córka nie miałaby przez kilka ty godni pomieszkać w domu swojej matki? — roześmiała się. — Wiesz, co mi powiedziała? Wczoraj wieczorem zadzwonił do niej mężczyzna i wypytywał o mnie. Uważa to za znak opatrzności, to chyba jasne.

— Co za mężczyzna? Dawny wielbiciel, czy kto?

— Nie sądzę. Nie ma ich tak wielu. Poza tym powiedziała, że mówił tylko po angielsku, nie znał hebrajskiego.

Z grzmotem minęła ich cysterna. Jedno z kół podskoczyło na wyboju.

Stephen uważnie spojrzał w lusterko wsteczne, zastanowił się chwilę, zagryzając dolną wargę i ponownie podniósł wzrok na lusterko.

— O co chodzi? — przerwała milczenie Judith. — Zrobiłeś się zazdrosny, czy co? Stephen wyjął z kieszeni telefon komórkowy, włączył go i wystukał kciukiem numer PIN.

— Znasz numer telefonu, pod którym można złapać twojego brata w instytucie?

— Tak, dlaczego? Podał jej aparat.

— Zadzwoń do niego.


* * *

Ryan jechał za nimi poza zasięgiem wzroku, tylko raz, krótko po tym, jak skręcili w ruchliwą drogę szybkiego ruchu w kierunku Jerozolimy, podjechał bardzo blisko, by się upewnić, czy granatowy mały Fiat, za którym jedzie, rzeczywiście należy do Stephena Foxxa i czy w jego wnętrzu naprawdę siedzi właśnie on ze swoją przyjaciółką, potem znów został w tyle. Nie musiał się obawiać. Urządzenie, które podrzucił na siedzenie pasażera, nie pozwoli mu zgubić tropu.

To właśnie była ta część jego pracy, którą uważał za najbardziej podniecającą. Polowanie na ludzi. Spośród wszystkich zwierząt człowiek jest najbardziej niebezpieczny, gdyż stanowi jedyną łowną zwierzynę dorównującą myśliwemu. Nawet teraz, na tej małej, niewinnej wycieczce, czuł buzujące we krwi wspomnienia innych, bardziej pełnych napięcia chwil. Medycy nazywali to adrenaliną, dla niego jednak było to tylko jeszcze jedno słowo na określenie życia. Mężczyzna żyje naprawdę tylko wówczas, gdy poluje.

Jechali z równomierną prędkością, pozwalali wyprzedzać się wielkim brykom, których kierowcom najwyraźniej bardzo się spieszyło. Zmierzch trwał krótko i odkąd nad krajobrazem rozpostarła się noc, podążał już tylko za parą tylnych reflektorów. Bez swojego odbiornika sygnałów radiowych łatwo mógłby ich zgubić.

Czego tych dwoje szuka w Jerozolimie? Co robili tam wczoraj? Co para młodych ludzi może robić w szabat w Świętym Mieście? Nie byli u matki Judith Menez. Może ktoś zaprosił ich na przyjęcie — ale po co w takim razie dziś wieczorem jechali tam znowu? Może wynajmowali pokój w studenckim hoteliku, ale jeżeli chodziło im o seks, mogli przecież przez cały dzień robić to w namiocie Foxxa. Jakkolwiek próbował podejść do tematu, nie mógł doszukać się sensu.

Ryan nie znosił, kiedy działy się rzeczy, których nie rozumiał. Doświadczenie mówiło mu, że wtedy w rzeczywistości dzieją się rzeczy, o których nie wie.

Jerozolima pojawiła się w zasięgu wzroku. Rzucił wzrokiem na ekran odbiornika radiowego. Jasny punkt znajdował się wciąż tam, gdzie należało.

— Masz niezadowolony głos.

— Tak — przyznał Eisenhardt, przeczesując rozcapierzonymi palcami posklejane od potu włosy. Coś chyba szwankowało w klimatyzacji. Słuchawka telefonu była nieprzyjemnie wilgotna w miejscu, gdzie dotykała ucha. — Mam poczucie, że siedzę tu bezużytecznie. I boje się, że w końcu narobią mi wstydu i wyrzucą z rumorem, bo nie spełniłem jakichś oczekiwań, których nigdy nikt konkretnie nie sformułował. Jak u Kafki — proces, w którym główny bohater nigdy się nie dowiaduje, jakie właściwie zarzuty mu postawiono.

— Ale masz powrotny bilet. Możesz odejść w każdej chwili, jeśli źle się tam czujesz — powiedziała Lydia.

— I jeszcze coś, może to pozwoli ci się lepiej poczuć: honorarium za pierwsze pięć dni wpłynęło dziś na konto. Prawie dwadzieścia tysięcy marek. Akurat bardzo nam się przydadzą.

— Dwadzieścia tysięcy?

— Dziesięć tysięcy dolarów, po przeliczeniu. I do tego VAT. Wszystko się zgadza. — Lydia była w ich rodzinie ministrem finansów. — W każdym razie, jeśli dałbyś radę wytrzymać jeszcze kilka dni, nie byłoby tak źle.

— Hm, tak. W zasadzie jest w porządku…

— No, więc.

— Jak sobie radzisz beze mnie? Usłyszał jej śmiech.

— Och, prawdę mówiąc, czy siedzisz nad pisaniem powieści w swoim gabinecie, czy w Izraelu, nie sprawia mi wielkiej różnicy.

— Dziękuję. Tego mi jeszcze tylko było trzeba. — Poczuł niemal bolesną tęsknotę za nią, za jej ciałem, za zapachem włosów i dotykiem skóry. — Brakuje ci mnie czasem, przynajmniej odrobinę? Przerwa. Potem odezwała się głębszym, nieco zmienionym głosem:

— Każdego wieczora.

— Tak, jak mnie. Milczeli przez chwilę.

— Nie mam bladego pojęcia, o co właściwie chodzi w tej całej sprawie — stwierdziła wreszcie Lydia. — Powiedziałeś, że jesteś na wykopaliskach, że znaleziono coś ważnego — od tamtej pory cały czas się zastanawiam, czego ty tam właściwie szukasz. Chodzi mi o to, że gdybyś choć pisał powieści historyczne… Ale autor science fiction? Nie rozumiem. Dla mnie to nie ma sensu.

Peter Eisenhardt ociągał się. Było coś, co po prostu musiał z siebie wyrzucić. Choćby tylko po to, żeby pozwolić, by żona rozwiała jego obawy na swój uspokajający sposób, jak robiła zawsze, gdy zbytnio unosił się fantazją.

— Wiesz, co mnie tu doprowadza do rozpaczy? Chodzi o to, że podejrzewam…

W kontenerze zajmowanym przez centralę, w chwili, gdy Peter Eisenhardt podniósł słuchawkę swego telefonu, zaczęła obracać się szpula magnetofonu. A teraz odwinął się ostatni kawałek taśmy, przesunął przez obudowę głowicy i zaczął klap, klap, klap obracać się wraz z pełną szpulą. Zwróciło to uwagę technika. Odłożył na bok brukowca, którego właśnie czytał, wstał ociężale i wyłączył magnetofon. Zdjął pełną szpulę i włożył ją do odpowiedniego plastykowego pudełka, przełożył pustą szpulę na drugą oś i sięgnął po nieużywaną taśmę, by zdjąć z niej ochronną folię. Starannie wypełnił etykietę wpisując numer jednostki nagrywającej, datę i godzinę, po czym założył szpulę i zamocował taśmę. Przez cały czas z małego, wbudowanego głośnika dobiegał głos Eisenhardta.

— …że zainscenizowano tu wielkie oszustwo. Ten profesor, który kieruje wykopaliskami, nie jest już najmłodszy. Może to ostatnie takie przedsięwzięcie w jego życiu. Dowiedziałem się też, że choć kopie w Izraelu od końca lat sześćdziesiątych, nie ma żadnych wartych wzmianki osiągnięć. To tutaj jest więc chyba jego ostatnią szansą.

— I myślisz, że sfałszował znalezisko.

— Nie wiem. Coś tu śmierdzi i to mnie niepokoi. Lydia westchnęła.

— Uważaj na siebie, dobrze?

— Dobrze, postaram się.

Taśma zaczęła obracać się znowu w momencie, gdy Eisenhardt kończył rozmowę z żoną i tuż potem zatrzymała się. Technik poczłapał z powrotem do swego krzesła i sięgnął po książkę.

Z rozmowy, którą właśnie usłyszał, nie zrozumiał ani słowa. Znał tylko angielski, nie mówił po niemiecku.

Ryan wyłączył reflektory, zgasił silnik i pozwolił samochodowi toczyć się kilka metrów, nim go zatrzymał.

Na razie nie wysiadał.

Parking po przeciwnej stronie ulicy był pusty. Pusty, jeśli nie liczyć małego Fiata, zaparkowanego przy rozrośniętym krzewie. Punkt świetlny na monitorze Ryana wskazywał dokładnie w tamtym kierunku.

Wszystko wokół pogrążone było w ciszy. Żadnego, nawet najmniejszego ruchu. Ryan poczekał, aż w zasięgu wzroku nie będzie żadnego samochodu i przeszedł przez ulicę.

Tam przystanął, starając się wyglądać jak nieszkodliwy przechodzień, równocześnie rozglądając się i wietrząc dobiegające zapachy. W powietrzu unosił się odór spalin, kurzu i ścieków zmieszany z daleką, oszałamiającą wonią rozkwitłych kwiatów. Auto stało, pogrążone w ciemności.

Coś się nie zgadzało.

Ryan obserwował już samochody, w których na tylnych siedzeniach zabawiały się parki. Nigdy nie odbywało się to bez znacznego udziału zderzaków. To po prostu można było usłyszeć.

Ryan podszedł do samochodu, nie za wolno, nie za szybko, niespiesznym, spokojnym krokiem. Było tak, jak podejrzewał. Tylne siedzenie puste, na przednich fotelach także nie siedziała żadna trzymająca się za ręce parka. Auto było opuszczone.

— Cholera — mruknął Ryan.

Rozejrzał się. Znajdował się, jeśli wierzyć planowi miasta, w dzielnicy rządowej. Dostrzegał długi budynek Ministerstwa Finansów, dalej fragment Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i dach Knesetu, siedziby izraelskiego parlamentu. Czego, na Boga, mogła szukać para młodych o tej porze w takim miejscu?

To wszystko wciąż było pozbawione sensu.

Lecz wystawanie tutaj również nie miało sensu. Ryan wrócił do swego samochodu, siadł za kierownicą, poprawił siedzenie i czekał. Potrafił czekać. Był w tym ekspertem.

Yehoshuah nie krył niezadowolenia wioząc ich przez miasto. Do tego wszystkie światła uliczne jakby się zmówiły, by tuż przed nimi przełączać się na czerwone. Judith siedziała na tylnym siedzeniu i dobrze się bawiła. Wreszcie Stephen westchnął.

— To było tylko podejrzenie, nic więcej — okay? Nie chciałem ryzykować. Ten Ryan kręcił się przez pół popołudnia między autami. Wczoraj wieczorem do waszej matki dzwonił ktoś, kto nie znał hebrajskiego, tylko angielski. Jak uważasz, w tej sytuacji można chyba przyjąć, że ktoś nas śledzi, prawda?

— Jasne — mruknął Yehoshuah.

— A jeśli w moim samochodzie umieścił nadajnik sygnałów, to na pewno nie tak, żebym go od razu znalazł. A już na pewno nie po ciemku.

— No pewnie. Przepraszam — gdybym wiedział, kim naprawdę jesteś, to schłodziłbym Martini. Wstrząśnięte, nie mieszane.


* * *

Musiał długo uspokajać Basso. Ten człowiek był naprawdę u kresu sił i to z pewnością nie jego wina, że ich wysiłki spełzły na niczym. Przemawiał do niego uspokajającym tonem, wychwalał, potem kazał go zawieźć do domu, żeby nareszcie mógł się wyspać. Teraz stał na balkonie swojego hotelowego apartamentu z dużą szklanką whisky w dłoni, spoglądał na pogrążony w ciemnościach nocy Rzym i próbował sam sobie wyjaśnić, jak doszło do tego, że wszystko popsuł.

No, bo popsuł. Wkroczył na Watykan niczym kompletny żółtodziób spodziewając się, że zdobędzie tę największą twierdzę świata szarżą z zaskoczenia — on, John Kaun, menadżer następnego wieku. Gejzer energii kinetycznej. I przez tę energię kinetyczną nie odrobił nawet zadania domowego. Z trudem powstrzymywał się, żeby z wściekłości nie roztrzaskać na podłodze szklanki whisky. Tak, jakby przed jakąkolwiek inną ważną rozmową zadowolił się przestudiowaniem danych ekonomicznych przeciwnika. Dane ekonomiczne to martwe liczby bez znaczenia. Ludzie — to oni się liczą! Czy to nie jedna z jego żelaznych zasad, by nigdy nie spotykać się z nowym partnerem w interesach nie dowiedziawszy się dokładnie, z kim będzie miał do czynienia, bez poznania jego mocnych i słabyc$i stron, jego marzeń i obaw? Tak, na przykład, zdobył „South African Times”. Wiedział, że Lawrence Trumbull, właściciel w podeszłym wieku, wzbrania się przekazać prowadzenie gazety swemu synowi — mógł więc namówić go na sprzedaż. Potem udało mu się zbić wymienioną przez Trumbulla cenę dzięki temu, iż wiedział, że tamten jest fanem Ferrari. Za przepisanie na niego zakupionych kiedyś tanio udziałów w Ferrari, z którymi i tak nie wiedział, co począć, i za załatwienie mu miejsca w radzie nadzorczej, południowoafrykański król gazetowy był gotów wręcz podarować mu swoją firmę.

Tak, to był sukces. A teraz, przy może największym i najważniejszym interesie swego życia, parł tylko ślepo do celu, nie wiedząc, kto i ile ma do powiedzenia w hierarchii firmy, kto pociąga za sznurki i kto ukrywa pod sutanną ciemne sprawy.

Energia kinetyczna? Był nazbyt chciwy. Chciał wszystkiego naraz. Wielu ludzi zdołało już zadać mu straty, lecz jeszcze nikt nigdy nie zaszkodził mu tak, jak teraz zaszkodził sobie sam przez tę gorączkową, powodowaną manią wielkości niecierpliwość.

Cóż. Wypił do dna whisky i poczuł, jak przyjemnie pali go w gardle. Poleci Basso dalej zajmować się tą sprawą i w odpowiednim momencie wróci i wygra, jak ostatecznie zawsze wygrywa. A teraz pora już iść do łóżka, nawet, jeżeli oznacza to, że potem nastąpi poranek — wlokący się, pełen udręki poranek. Stephen zapamiętał laboratorium w Instytucie Rockefellera jako mroczną, nieprzytulną piwnicę i zaskoczyło go, jak jasne i miłe jest w rzeczywistości to chłodne pomieszczenie. Przez mgnienie oka zastanawiał się, czy zmienił się jakoś wystrój wnętrza, póki nie uświadomił sobie, że to on dzisiejszego wieczoru jest znacznie bardziej wypoczęty niż wczoraj. Wczoraj przyjechali tu po męczącym dniu pracy w piekącym słońcu i siedzieli potem do wpół do piątej rano — nic dziwnego, że wspomnienie nie może być przyjemne.


* * *

— Wczoraj trochę się pospieszyliśmy — oznajmił Yehoshuah, wyjmując kuwetę z pierwszą kartką z szuflady, w której zamknął ją, gdy zadzwonili do niego, by umówić się na parkingu w zupełnie innej części miasta. Teraz wyglądało na to, że zapomniał już o swojej irytacji z powodu przerwanej pracy. — Z tym zdaniem Jezus nigdy nie żył. Było wyrwane z kontekstu.

— Ach — mruknął Stephen.

Yehoshuah przesunął płaską plastykową wanienkę pod lampę ultrafioletową i włączył ją. Nowa świetlówka zastartowała bez ociągania i w świetle ultrafioletowym rozbłysło znacznie dłuższe zdanie: Obawiałem się, że sens tego wszystkiego mógłby być taki, że Jezus nigdy nie żył, a ja zostałem przeznaczony do odegrania jego roli.

Dziwaczne — orzekła Judith, po tym, jak cała trójka przez chwilę wpatrywała się w milczeniu w migocące złoto odręczne pismo. — Co by to miało znaczyć?

— Nie mam pojęcia — przyznał Yehoshuah. — W każdym razie nie znaczy to, że Jezus nie istniał. Raczej wręcz przeciwnie.

— Myślę, że musimy podejść do tego systematycznie — powiedział Stephen. — Po prostu zacząć od początku i iść po kolei. Inaczej cały czas będziemy tylko zgadywać i w końcu zagotują nam się mózgi. Yehoshuah przyglądał się górnej krawędzi arkusza, w znacznej mierze wystrzępionej i podziurawionej. Delikatna niczym pajęcza sieć struktura wilgotnego japońskiego papieru częściowo przytrzymywała drobniuteńkie strzępki papieru, lecz oczywiście nie można było stwierdzić z całą pewnością, czy leżą na właściwym miejscu.

— Obawiam się, że to nie będzie zbyt wydajna metoda.

— Ale na pewno najważniejsze rzeczy są na początku listu.

— Tym gorzej.

Znów napełnił swoimi dwoma roztworami płaskie miseczki i naskubał nowych tamponików waty.

Stephen przyniósł laboratoryjny aparat fotograficzny, upewnił się, że jest w nim film, i przykręcił go do statywu. Tym razem będzie starannie dokumentował wszelkie postępy w pracy.

Na załamaniach papieru musieli szczególnie długo czekać, aż prastary ślad długopisu zabarwi się.

Judith i Stephen siedzieli i przyglądali się Yehoshui przy pracy. Ani się obejrzeli, jak minęła pierwsza godzina, w miarę upływu czasu w laboratorium gęstniały opary o obrzydliwym, słodkawym zapachu, znów zaczynały przyprawiać ich o ból głowy.

To było jak puzzle. Kilka fragmentów, gdy ukazał się na nich tekst, przesunęli na miejsca, w których zdawały się brzmieć bardziej sensownie. Wreszcie Yehoshuah z ciężkim westchnieniem opadł na oparcie krzesła i stwierdził:

— Teraz powinniśmy to utrwalić. Gdyby można było choć przewietrzyć salę!

Judith wstała i otwarła drzwi na korytarz. Lecz nie dało to wiele. Stephen tymczasem przyniósł statyw i sfotografował odcyfrowany list.

… znalazca tego…

wam się Joh… dziłem się i…

… kańskim stanie federalnym Arizona. Osobliwym zrządzeniem losu… łem się w Palest… pierwszego wieku… umrę, i uwa… mnie pobłogosławił.

Judith zerkała przez jego ramię, gdy robił kolejne zdjęcia z różnym czasem naświetlania i różną ogniskową.

— Nie wiem — mruknęła. — Dla mnie to nie brzmi jak list pisany do wspólnika.

— Tak. Zdecydowanie nie.

— I brakuje oczywiście najważniejszych słów. Nazwisko. Data urodzenia. Nic, po czym można by go było zidentyfikować.

— Jeśli myślał, to jeszcze raz powtórzy dalej ważniejsze dane.

— Ach, takie jest życie — orzekła sceptycznie Judith. — Kanapka ląduje zawsze masłem w dół. Szukane klucze są zawsze w ostatniej szufladzie. A najważniejsze słowa w starożytnym liście są nieczytelne. Prawo natury.


* * *

Ryan podniósł wzrok, gdy zatrzymał się za nim jakiś samochód. Wóz policyjny. Cholera! Szybkim, miał nadzieję że niewidocznym ruchem przesunął odbiornik sygnałów radiowych pod siedzenie i wyciągnął ze spodni koszulę, by zakryć wiszący u pasa nóż.

W lusterku wstecznym obserwował, co się dzieje. Było tam dwóch ludzi, zabrali się do rzeczy absolutnie profesjonalnie. Widział, jak jeden z nich telefonuje, tematem rozmowy był bez wątpienia numer rejestracyjny jego samochodu. Jeśli o to chodzi, nie musiał się obawiać; samochód był wynajęty w imieniu i na rachunek N.E.W. Świadczyło to jednak o tym, że tych dwóch zna się na swojej robocie. Następnie, gdy ta kwestia została wyjaśniona, jeden z nich wysiadł, pozostając pod osłoną pojazdu odbezpieczył przewieszony przez ramię pistolet MP. Potem wysiadł drugi i powoli ruszył w przód, ku niemu. Ryan równie powoli skręcił w dół szybę okna.

Policjant, rosły mężczyzna po czterdziestce — jego włosy posiwiały i przerzedziły się na służbie — pochylił się ku niemu i powiedział coś po hebrajsku.

— Przepraszam, mówię tylko po angielsku — odpowiedział Ryan wyciągając ku niemu paszport. — Spodziewam się, że żąda pan, abym się wylegitymował.

Mężczyzna przyjrzał się dokumentowi.

— Jest pan Amerykaninem? — spytał potem. Jego angielski był naprawdę niezły. — Tak.

— Proszę o prawo jazdy. I dokumenty pojazdu.

Ryan podał mu żądane papiery, a on zniknął z nimi w tyle. Widział, jak znów telefonuje, podczas gdy jego kolega pozostał na pozycji zabezpieczającej. Potem wrócił do okna Ryana, oddał mu dokumenty i zapytał:

— Co pan tu robi?

— Czekam.

— Na co?

— Muszę to panu powiedzieć? — Brew funkcjonariusza drgnęła.

— Nie, nie musi pan. Ale mogę pana zatrzymać tymczasowo, z powodu podejrzanego zachowania w bezpośrednim pobliżu budynków rządowych.

Ryan przytaknął. Dawno już przygotował sobie odpowiednią historyjkę.

— No dobrze, skoro tak… Widzi pan ten samochód po drugiej stronie, na parkingu? Należy do faceta, z którym zdradza mnie moja dziewczyna. Nie wiem, gdzie teraz są, ale chcę tu poczekać, aż wrócą.

— Ach — mruknął policjant.

— Żeby się z nimi rozmówić — dodał Ryan. — nic więcej. Od tygodni unika rozmowy, twierdzi, że to wszystko tylko mi się wydaje…

Mężczyzna westchnął. Podpierając się ramieniem o dach samochodu, pochylił się ku niemu.

— Przyjacielu, proszę uwierzyć człowiekowi, który już dwa razy się rozwiódł: to na nic. Jak skończone, to skończone. Niech pan pozwoli jej odejść.

— Ale… — Ryan zmieszał się. Nie spodziewał się takich życiowych porad.

— Znam to, proszę mi wierzyć. Takimi akcjami można tylko wszystko zepsuć. Niech pan jedzie do domu i da jej szansę, żeby wróciła do pana sama. A jeśli nie wróci — człowieku, z pana wyglądem, wystarczy jeden wieczór w Tel Awiwie i ma pan następną.

Ryan wpatrywał się w policjanta.

— Mimo to wolałbym tu na nich poczekać. Żeby raz na zawsze wyjaśnić tę, hm, sprawę. W ojcowskim spojrzeniu błysnął chłód stali.

— Przykro mi, przyjacielu, ale nie mogę na to pozwolić. Odjedzie pan stąd teraz i nie pokaże się więcej tej nocy.


* * *

Myślę, że niechcący odbyłem podróż w czasie, jakkolwiek się to mogło stać. Nie potrafię tego wyjaśnić. Zdarzyło się to podczas zwiedzania nekropolii Bet She’arim, w trakcie objazdowej wycieczki po Galilei, należącej do programu wykupionych przeze mnie wczasów. Gdy oprowadzano naszą grupę po katakumbach, tak bardzo zajęło mnie odczytywanie napisów na sarkofagach i ścianach, że zostałem trochę w tyle. Gdy chciałem dogonić resztę, zgubiłem się i znienacka trafiłem do małej piwniczki, z której wyszedłem przez otwór w stropie do zupełnie innego miasta. Minęło wiele czasu, nim dotarło do mnie, że oto przeniesiony zostałem w całkiem inną epokę, a wszystko, co mam ze sobą, to tylko ubranie na grzbiecie i kamera wideo w torbie. Na szczęście, przyjęła mnie pod swój dach pewna życzliwa rodzina, nakarmili mnie i dali miejsce na sienniku, bym miał gdzie spać, i z czasem nauczyłem się ich mowy i najprostszych rolniczych robót, i tak przestałem być jedynie bezużytecznym zjadaczem chleba. Oczywiście, próbowałem znaleźć wyjaśnienie tego, co mnie spotkało, szukałem dróg powrotu w moje własne czasy, wszystko daremnie. Gdy młodsza z dwóch córek goszczącej mnie rodziny, Estera, i ja zakochaliśmy się w sobie, poniechałem wysiłków i wziąłem ją za żonę. Przeżyłem najcudowniejszą miłość, jaką mógłbym sobie kiedykolwiek wymarzyć.

Wówczas rozeszła się wieść o kaznodziei z pobliskiego Kafarnaum, imieniem Jezus, o którym powiadano, że czyni cuda. Wtedy wypakowałem kamerę wideo, niemal zupełnie już zapomnianą i ruszyłem w drogę. Dysponowałem tylko jednym jedynym kompletem baterii, do tego nieużywanym od lat, lecz okazało się, że wszystko działa bez zarzutu. Może ma to jakiś związek z gorącym klimatem, lecz jeśli zostawiło się baterie na jakiś czas w zupełnym spokoju, wtedy jakby doładowywały się same. Stopniowo udało mi się nagrać film na trzy kasety, jakie miałem z sobą — trzecią niestety nie do końca, gdyż baterie w końcu jednak się zużyły.

Od chwili, gdy uświadomiłem sobie, że zostałem rzucony przez los do Palestyny w czasy z początku nowej ery, wypełniała mnie obawa, która dziś wydaje mi się całkowicie dziwaczna. Żyłem w strachu, że sens tego wszystkiego mógłby być taki, że Jezus nigdy nie żył, a ja zostałem przeznaczony do odegrania jego roli. Potem, gdy go ujrzałem…


Na tym kończył się tekst pierwszej kartki.

Stali wokół płaskiej plastykowej kuwety i patrzyli w dół na leżący w niej wilgotny, szary papier, na którym upiornie świeciło odręczne pismo. Oczy ich piekły. Ból głowy, wywołany chemikaliami, których zapachu od dawna już nie czuli, był wprost morderczy. Żadne z nich nie spoglądało już na zegarek. W pewnym momencie czas jakby się zatrzymał.

— A więc to wszystko prawda — odezwała się cicho Judith. — To naprawdę był podróżnik w czasie. I sfilmował Jezusa.

— Tak — skinął głową Stephen. — Ale nie sprawdziła się nasza podstawowa teoria. Nie było zaplanowanej operacji, tylko przypadek. — Odstawił na bok statyw aparatu fotograficznego. Nie wolno im zapomnieć wyjąć z niego filmu. — Miejmy nadzieję, że na drugiej kartce zdradzi, gdzie ukrył kasety.

— Ale to już nie dziś, dobrze?

Stephen spojrzał na nią. W osobliwym świetle laboratorium wydawała się biała jak ściana.

— Hej — jesteśmy przecież od tego już tylko o krok! Jeszcze dziesięć minut, i będziemy wiedzieli wszystko!

Z westchnieniem wywróciła oczami.

— Ile razy słyszałam to już dziś w nocy? Yehoshuah odchrząknął głośno.

— Obawiam się, że Judith ma rację. — Wyłączył lampę ultrafioletową i zaczął uprzątać kuwety i butelki, wyrzucać zużyte kłębki waty do śmietnika. Ustawiać krzesła.

— Hej — krzyknął Stephen idąc za nim. — Yehoshuah! Profesorze Yehoshuah! Nie poddasz się przecież teraz, tuż przed metą?

— To nie ma nic z wspólnego z poddawaniem się.

— Mam ci przynieść coś do jedzenia? Zrobić kawę? Może chciałbyś przejść się po świeżym powietrzu i zostawić na ten czas otwarte drzwi, a potem z nowymi siłami wziąć się do pracy…

— Nie, Stephen, nie o to chodzi. — Yehoshuah puścił klapę kosza na śmieci i, gdy ta opadła trzaskając głośno, oparł się o zlewozmywak ze zniechęconym wyrazem twarzy. — Miałem wielką nadzieję, że zdradzi to na pierwszej kartce. Naprawdę. Nie chodzi o to, że nie chce mi się dalej nad tym pracować — po prostu się nie da.


* * *

Peter Eisenhardt zerwał się ze snu. Miał ją! Miał tę myśl, która prześladowała go od wielu dni jako niewyraźne, mętne przeczucie, nie przybierając konkretnej formy. Ważną myśl. Niepokojącą. W końcu ją miał.

Pośpiesznie zapalił światło, wskoczył w pantofle i szlafrok i szybkim krokiem poszedł do pokoju konferencyjnego, w którym czuć było jeszcze potem i kłótnią. Zdjął wielkie arkusze ze stojaka, chwycił pisaki, rozłożył wszystko na stole i stał, patrząc wyczekująco. Tak. Dlaczego dopiero teraz na to wpadł?

Ten oczywisty wniosek leży przecież jak na dłoni, jest wprost zniewalająco logiczny.

No, i nie spodoba się Kaunowi.

Błądził spojrzeniem po hasłach, strzałkach i symbolach, za pomocą których zanotował swoje dotychczasowe przemyślenia, nie znajdował żadnej sprzeczności, żadnej innej możliwości, żadnego kuchennego wyjścia.

Kaun nigdy nie nada w swojej telewizji tego nagrania.

Cokolwiek jeszcze miałoby się zdarzyć.

Pisarz poczuł, jak gwałtownie wali mu serce. Oto dlatego, że ktoś przeniósł się w przeszłość, on może przewidzieć przyszłość.

Makabryczne.

Jego uwagę zwrócił dźwięk, dobiegający z zewnątrz. Dźwięk, jakby na parkingu ktoś zatrzaskiwał drzwi samochodu. Eisenhardt podszedł do okna i odrobinę odsunął zasłonę.

To Ryan, z rękami wbitymi głęboko w kieszenie, nadchodził energicznym marszem od strony parkingu, co kilka kroków z wyraźną złością kopiąc kamień. Odkrył jasną smugę światła i rzucił w jej kierunku mordercze spojrzenie. Eisenhardt pośpiesznie zaciągnął zasłonę, uprzątnął papiery, wyłączył wszystkie światła i uznał, że najlepiej będzie wrócić do łóżka.

Stephen zamrugał i spojrzał na Yehoshuę, nie rozumiejąc.

— Co to znaczy — niemożliwe?

— Właściwie chciałem wam to powiedzieć od początku. Robiłem próby z drugą kartką, zanim przyszliście, ale pismo na niej nie przyjmuje roztworu. Nie mam pojęcia, dlaczego.

— Tamto pismo nie przyjmuje roztworu? — jak echo powtórzył ogłupiały Stephen. Stojące wokół stoły, regały i lampy jarzeniowe zdawały się zmieniać w ciemny wir, poczynający z wolna kręcić się wokół nich obu. — Czy to znaczy…?

— Tak.

— Jesteś pewny?

Yehoshuah poderwał się i podszedł wyciągniętym krokiem do stołu, przy którym pracował.

— Oczywiście, że jestem pewny. A co myślałeś?

— Ale jak to możliwe? To znaczy, z tą kartką udało się przecież znakomicie. Jak to możliwe, żeby przy tamtej w ogóle nie działało?

— Nie mam pojęcia — mruknął Yehoshuah i naciągnął na kuwetę folię, mającą zapobiec wyschnięciu jej zawartości. — Może to inny papier. Może inny atrament. Może to dlatego, że druga kartka leżała na wierzchu, gdy były złożone razem, i stykała się z folią plastykową. Wiem tylko, że nie mogę wywołać pisma na drugiej kartce.

— No to wspaniale — zawołał Stephen, podniósł ramiona i opuścił je bezradnie z powrotem. — I co teraz zrobimy?

— Pójdziemy spać — Judith nagle znalazła się przy nim, podtrzymała go łagodnie. — Najpierw prześpimy się z tym wszystkim.

Yehoshuah potarł oczy.

— W tej chwili nie mam żadnego pomysłu. Muszę iść do biblioteki. Sprawdzić kilka rzeczy, zapytać kilku osób. Przebadać papier. Może wtedy coś wymyślę.

— O Boże — wybuchnął Stephen. — Nie pojmuję. Być tak blisko i nagle… — dobrze było czuć ramię Judith. Yehoshuah patrzył przed siebie nieszczęśliwym wzrokiem.

— To jeszcze nie wszystko.

— Tak? Co jeszcze? No, dalej, dobij nas.

— Od jutra w południe laboratorium wynajął profesor Wilford-Smith. Chce zbadać szkielet i instrukcję obsługi.

Загрузка...