28

Ryc. XI1-17 przedstawia fotografię tylnej strony okładki Instrukcji Obsługi. Należy zwrócić uwagę przede wszystkim na (strzałka) wyraźnie rozpoznawalną liczbę oznaczającą rok.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Gdy czytali tekst sfotografowany na wystrzępionej, wyglądającej na bardzo starą kartce, w pokoju konferencyjnym panowała absolutna cisza.

— To wszystko zmienia. — Profesor Goutiere przerwał w końcu milczenie. Kaun go poparł.

— Też tak sądzę.

— Czy to nie może być manewr mający na celu zmylenie nas? — zapytał Bar-Lev. — Fałszywy trop zostawiony przez tego Stephena Foxxa?

— To możliwe — przyznał Kaun. — Ale nie sądzę, by tak było.

— Czy jest więcej zdjęć? — zainteresował się profesor Wilford-Smith.

— Są jeszcze inne zdjęcia, w sumie dwadzieścia. Ale wszystkie ukazują tę jedną kartkę na różnych etapach odszyfrowywania — wyjaśnił Kaun. — Reszta filmu nie była naświetlona.

— Ale tekst urywa się w środku zdania. Musi istnieć przynajmniej jeszcze jedna kartka tego listu.

— Tak. Sądzimy, że list składał się z dwóch arkuszy, które zostały zniszczone wczorajszej nocy podczas bijatyki w laboratorium.

— Zniszczone! — krzyknął wytrącony z równowagi brytyjski profesor. — Na Boga — to niewybaczalne!

— Proszę powiedzieć to Stephenowi Foxxowi. Profesor Goutiere wyprostował swą pokaźną cielesną obfitość, co w jego przypadku było sygnałem, że zamierza wygłosić obszerny komunikat.

— Jeśli to jest rzeczywiście list podróżnika w czasie, to znaczy, że musimy wszystko przemyśleć na nowo. W najbliższych latach nie pojawi się u mnie młody człowiek dopytujący o miejsce w Palestynie, w którym można by przechować przez dwa tysiące lat nietknięty przedmiot. Sądząc po tym, co o sobie napisał, podróż ta mogła być wszystkim, tylko nie precyzyjnie zaplanowanym przedsięwzięciem. Co oczywiście rodzi pytanie, jak w ogóle mogło dojść do czegoś takiego?

Wszystkie spojrzenia automatycznie skierowały się na pisarza, do tej pory w milczeniu siedzącego przy końcu stołu i przyglądającego się tekstowi listu.

Eisenhardt w zadumie odłożył zdjęcie i rozejrzał się po zebranych.

— Jeśli zdarza się takie zjawisko, to jest ono zapewne równie rzadkie jak piorun kulisty i z całą pewnością równie słabo zbadane. Przychodzi mi jednak do głowy w związku z tym pewien dziwny fakt, na który natknąłem się przed kilku laty, zbierając materiał do powieści. Mianowicie, wciąż co jakiś czas zdarza się, że ludzie giną bez śladu — w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach i w zaskakująco dużej liczbie.

— Cóż, niektórym pewnie zależy na tym, żeby zniknąć bez pozostawiania śladów — podsunął Goutiere rozwiązanie. — Kilka lat temu zniknął mąż mojej koleżanki. Jak w dowcipach — wyszedł po papierosy i nigdy nie wrócił. Ale jestem pewny, że gdzieś żyje, tyle że z inną kobietą.

Eisenhardt przytaknął.

— Tak, oczywiście. Jest też wielu, którzy padli ofiarą przestępstwa. Ale zdarzają się przypadki, jak na przykład taki: Pada deszcz. Mąż otwiera żonie drzwi samochodu, ochraniając ją parasolem pomaga jej wsiąść, zatrzaskuje za nią drzwi i obchodzi samochód dookoła na stronę kierowcy. Gdy wsiada, samochód jest pusty, jego żona zniknęła. Zmyślona historyjka mordercy własnej żony, można by pomyśleć w pierwszej chwili. Lecz to wszystko odbyło się przed domem jej rodziców, cała jej rodzina stała na werandzie, żeby im pomachać na pożegnanie, a brat to wszystko sfotografował. Kaun zmarszczył czoło.

— Czy mogłem o tym gdzieś przeczytać? Czy to nie zdarzyło się przed paru laty w Skandynawii?

— W Szwecji, tak. Pisano o tym w gazetach. Lecz na takie przypadki trafia się w całej historii ludzkości, na setki takich przypadków. Są też ludzie, którzy giną i potem wracają. Niektórzy nie wiedzą, gdzie byli. Mówi się zresztą, że przytrafiło się to kiedyś brytyjskiej pisarce kryminałów, Agacie Christie. Inni opowiadają osobliwe historie, których ich otoczenie nie jest w stanie zrozumieć. Jakkolwiek by było — idea, że czas posiada coś w rodzaju przesuwnych drzwi, przez które można wylecieć, byłaby nie dającym się łatwo odrzucić wytłumaczeniem niektórych z tych zdarzeń.

— Nie wiem — mruknął niechętnie kanadyjski historyk.

— Dla mnie brzmi to za bardzo w stylu „Archiwum X”.

— Robię tylko to, do czego mnie tu zatrudniono — bronił się Eisenhardt. — Używam wyobraźni.


* * *

Dom był niepozornym, dwupiętrowym budynkiem przy niepozornej, wąskiej uliczce i wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie domy w tej dzielnicy. Balkony w kształcie klatek, zasłonięte miskami anten satelitarnych bądź zawieszone wilgotną bielizną, wystawały nad chodnik, gęsto zastawiony parkującymi pojazdami.

Właścicielem domu był stary Arab, mieszkający wraz ze swą liczącą wiele głów rodziną na parterze.

Nazywał się Halil Saad i wydawał się uszczęśliwiony widokiem Yehoshui i jego siostry. Gdy przedstawili mu swego przyjaciela z Ameryki, upierał się przy tym, by rozmowę prowadzić po angielsku, choć trudno byłoby zdecydować, co stanowi większą przeszkodę w porozumieniu się: jego ubogie słownictwo czy na wskroś arabski akcent, wykazujący tendencję do akcentowania spółgłosek kosztem samogłosek.

— Jako dzieci często tu bywaliśmy — szepnęła Judith Stephenowi, gdy po schodach schodzili za Arabem do piwnicy.

— On i ojciec dobrze się znają.

Jak Stephen miał się później dowiedzieć, Halil Saad był jednym z bądź co bądź ponad miliona Arabów, którzy, choć w większości muzułmanie, uważają się za obywateli Izraela. Izraelscy Arabowie nie podlegają obowiązkowi służby wojskowej, ale, jak zdawało się Stephenowi po wysłuchaniu opowieści staruszka, jeden z jego synów zgłosił się na ochotnika.

— Oczywiście — dobrze dla kariery. On chce robić karierę. Ale mamy nadzieję, teraz nie ma wojny. Mój syn nie powinien walczyć przeciw inni Arabowie. Niedobrze. Mam nadzieję, nie ma więcej wojny.

— Tak — zgodził się uprzejmie Stephen. — Wszyscy mamy taką nadzieję.

Saad manipulował wielkim pękiem kluczy przy drzwiach, otwarł je i włączył światło w znajdującym się za nimi pomieszczeniu.

Gdy weszli do środka, Stephen przestał wierzyć własnym oczom. Aż do progu podłoga była czysto wymieciona — tuż za nim wyglądało, jakby w piwnicy ktoś uprawiał archeologię. Wkroczyli na pochyłe, zwietrzałe kamienie, piach i żwir skrzypiały pod podeszwami, a pośrodku izby rozwierała się ciemna, nie do końca obudowana dziura w podłodze. Czuć było wilgocią i stęchlizną. Poza małym regałem przy drzwiach pomieszczenie było puste, nic innego jak osłonięte od deszczu wykopalisko.

Staruszek zdjął z półki lampę, wetknął ją do gniazdka przy drzwiach — Stephen skwapliwie zapamiętał jego obecność — po czym podszedł z nią do krawędzi szerokiego otworu w podłodze.

— Ostrożnie — mimowolnie ściszonym głosem upomniał ich, gdy podeszli spojrzeć w dół.

W świetle lampy połyskiwała powierzchnia wody. Spokojna i całkowicie nieruchoma znajdowała się około dwóch metrów pod nimi. Stephen uniósł dłoń, by osłonić oczy od światła żarówki i próbował dojrzeć, co jest pod powierzchnią. Zdawało mu się, że w bocznej ścianie dostrzega mniej więcej prostokątny fragment, jeszcze bardziej czarny niż jego otoczenie.

Szyb. Tunel, który rozpoczyna się tutaj i podobno prowadzi pięćset metrów przez skałę, by zakończyć się za Ścianą Płaczu.

— Absolutnie fantastyczne — zamyślił się Stephen.

— Woda ma zły smak — oznajmił Halil Saad. — Niedobra na herbatę i kawę. Ale bardzo dobra dla roślin w ogrodzie. Czerpię stąd wodę do ogródka. Mam wąż gumowy i mała pompa, podlewam tym ogród i wszystko rośnie duże i mocne.

Yehoshuah wskazał dokładnie w tym kierunku, gdzie Stephenowi wydawało się, że widzi otwór.

— Szyb zaczyna się około metra poniżej powierzchni wody.

— Tak — skinął głową Stephen i rozejrzał się, starając się zapamiętać każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. To rzeczywiście nie będzie przechadzka. Zbiornik jest tak wąski, że zmieści się w nim najwyżej jeden nurek z aparatem tlenowym. Gdyby chcieć iść w dwójkę, pierwszy musiałby wejść do tunelu, żeby zrobić miejsce drugiemu. Będzie potrzebny kołowrotek i trójnóg do spuszczenia nurków. I oczywiście jedna osoba do obsługi kołowrotka.

Wszystko to są szczegóły, o które może go zapytać ten, kogo zamierzał poprosić o radę. Ktoś, kto organizował już takie wyprawy. Stephen starał się patrzeć na scenerię z jego punktu widzenia. Na przykład sufit. Na jakiej może być wysokości? Normalna wysokość pokoju, około dwa i pół metra. Cała piwnica wokół cysterny miała może wymiary cztery na pięć metrów. Trudno ocenić. Najchętniej Stephen sfotografowałby wszystko, żeby móc później sprawdzić w razie szczegółowych pytań.

Poczuł, jak w podbrzuszu wzbiera mu fala gorąca. Sfotografować! O rany — co właściwie stało się z aparatem fotograficznym, którym robili zdjęcia pierwszej kartki listu?

Zupełnie o nim zapomnieli. Musi wciąż jeszcze tam być, przykręcony do statywu.

O ile tymczasem nie znalazł go Kaun. Taki głupi błąd! Spróbował przypomnieć sobie treść listu. Co w nim było napisane? W każdym razie żadnej wzmianki o Ścianie Płaczu, nic takiego. W zasadzie Kaun nie dowie się nic więcej. Nawet w najgorszym wypadku zawsze mają nad nim przewagę.

Zorientował się, że Yehoshuah o coś go pyta.

— Słucham?

— Pytałem, co o tym sądzisz?

Stephen zatarł dłonie i zaniepokojony stwierdził, że są wilgotne.

— Robi wrażenie — odpowiedział mimo to. — Naprawdę mi się podoba.


* * *

— Jeśli to wszystko stało się przypadkiem — stwierdził profesor Goutiere — jeśli wszystko stało się tylko na skutek niepojętego kaprysu natury — albo się stanie, jak kto woli — to tylko pogarsza szanse odnalezienia miejsca ukrycia kamery na drodze logicznego rozumowania i starannego namysłu. Znacznie pogarsza. Powiedziałbym nawet, że je zupełnie uniemożliwia. Eisenhardt obserwował Kauna. Ten z kolei patrzył na Goutiere’a, z nadzwyczaj ponurą miną.

— Wyszliśmy z założenia — kontynuował kanadyjski historyk tonem beznamiętnego docenta — że to wszystko jest doskonale przemyślanym, zaplanowanym przedsięwzięciem. Innymi słowy, uznaliśmy, że to przedsięwzięcie wzięło początek z pomysłu — gdzie i jak możliwe byłoby przechowanie aż do naszych czasów nagrania wideo z życia Jezusa. To, czego próbowaliśmy dokonać, to na drodze wnikliwych dociekań ponownie wpaść na ten sam pomysł. To znane zjawisko, że łatwiej jest coś znaleźć mając pewność, że dana rzecz istnieje. A nam się zdawało, że wiemy, iż ten pomysł istnieje — instrukcja obsługi kamery wideo, znaleziona przy zwłokach, zdawała się to potwierdzać.

Całe to przedsięwzięcie weźmie teraz w łeb, pomyślał Eisenhardt. Za najdalej dwa dni Kaunowi się znudzi i wszystkich rozpędzi.

— Teraz dowiadujemy się: to było coś w rodzaju wypadku. Podróżnik w czasie nie był odpowiednio wyposażony ani przygotowany, wręcz przeciwnie, nie miał o niczym pojęcia. Za kilka lat w gazecie ukaże się mała notatka, że pewien turysta wysiadł z autobusu pod Bet She’arim i razem z całą wycieczką brał udział w zwiedzaniu nekropolii, lecz po drodze zaginął między starymi grobami. Wszystko zostanie przeszukane, jeszcze przez kilka lat śledztwo będzie otwarte w policyjnych aktach, aż w końcu je zamkną. Z tego listu — o ile jest autentyczny — dowiadujemy się, że owo zniknięcie nie będzie skutkiem przestępstwa ani katastrofy, lecz swego rodzaju upadkiem w szczelinę czasu. Nasz nieprzygotowany turysta wyląduje w kompletnie obcym mu świecie i musi w nim przetrwać najlepiej, jak potrafi. Jedyną rzeczą, jaką ma przy sobie, jest torba na ramię, a w niej jego nowa kamera wideo. To raczej najmniej przydatna rzecz z całego bagażu, biorąc pod uwagę jego położenie. Chętnie wymieniłby ją na rzeczy takie, jak, powiedzmy, nożyczki do paznokci, scyzoryk, para gatek albo paczuszka aspiryny.

Widok rozzłoszczonego Goutiere’a naprawdę robił wrażenie. Na czole poczęły mu błyszczeć drobne kropelki potu, nieliczne włosy jakby naładowały się elektrycznie podczas przemowy i w następstwie tego zaczęły się powoli prostować, i tak do gestykulacji włączało się stopniowo całe obfite ciało. Prawdopodobnie na jego wykłady słuchacze przychodzili chętnie, a już na pewno się na nich nie nudzili.

— I wtedy — wołał, unosząc palec wskazujący — dowiaduje się, gdzie i kiedy wylądował. Dowiaduje się, że nie dość, iż stał się współczesnym Jezusa z Nazaretu, ale że na dodatek jeszcze ten mieszka i działa w bliskim sąsiedztwie, mianowicie w Kafarnaum nad jeziorem Genezaret, oddalonym zaledwie o kilka dni drogi. W każdym razie nie była to wielka odległość w owych czasach, znających ożywiony handel między Europą, północną Afryką i Indiami. I prawdopodobnie dopiero wówczas przyszedł mu do głowy pomysł, żeby sfilmować Jezusa i przekazać nagranie w nasze czasy. Dopiero tam musiał zacząć się zastanawiać, w jaki sposób mógłby tego dokonać. Co mógł wymyślić?

— W zasadzie — wtrącił zniecierpliwiony Kaun — mamy nadal to samo pytanie.

— W zasadzie — zgodził się Goutiere. — Tylko inne mamy teraz okoliczności od tych, jakie zakładaliśmy dotąd. Nie mamy do czynienia z badaczem, lecz z rozbitkiem na oceanie czasu. Do tego jest to prawdopodobnie amerykański turysta — bez obrazy tu obecnych, muszę jednak postawić zebranym pytanie, jaką wiedzę historyczną możemy założyć u przeciętnego Amerykanina, który wybrał się w objazdową wycieczkę po Izraelu?

Eisenhardt zauważył cień kpiącego uśmiechu na ustach zastępcy kierownika wykopalisk, Shimona Bar-Lev.

— Nie zapominajmy też, że tymczasem minęło już kilka lat. Nasz człowiek musiał opanować nowy język i nauczyć się nowego zawodu, odnaleźć się w nowej kulturze, ożenił się, możliwe, że urodziły mu się dzieci. Przez cały ten czas starał się odgadnąć, co, na Boga, mu się przytrafiło. I nagle słyszy o czyniącym cuda rabinie, cieśli z Nazaretu, Jezusie — i wtedy doznaje olśnienia: wpadł w przepaść czasu! Lecz i z tym musi się uporać. Co, pytam panów, ktoś taki może jeszcze pamiętać, czy może wiedzieć coś, co pomogłoby mu w rozwiązaniu problemu, gdzie umieścić kamerę, by przetrwała dwa tysiące lat?

— Przecież właśnie to przez cały czas mówię — ostrożnie stwierdził profesor Wilford-Smith. — Na pewno dobrze zapakował kamerę, włożył na przykład do glinianego dzbana, zaniósł do jakiejś bezimiennej jaskini i po prostu miał nadzieję, że się uda. Ja w każdym razie bym tak zrobił.

— I na końcu listu napisał, gdzie ją znaleźć — dodał Kaun.

— Inaczej mówiąc, jeżeli Foxxowi udało się odczytać cały list, on jeden teraz wie, gdzie jest kamera. Jeżeli nie, nikt się już tego nie dowie.

— Dokładnie — przytaknął ogromny mężczyzna z Toronto.

— A co pan na to? — Kaun zwrócił się do Eisenhardta.

— Co pan zrobiłby na miejscu podróżnika w czasie?

Pisarz uniósł brwi, zatopiony w myślach spojrzał na potężnego szefa koncernu i milczał przez długi, boleśnie długi czas.

— Ja — powiedział w końcu z namysłem — spróbowałbym zostać jednym z dwunastu apostołów.


* * *

— Okay — stwierdził Stephen, gdy znów siedzieli w Jeepie. — To wszystko wygląda wspaniale. Teraz powinniśmy zapytać waszego ojca, co…

— Nie — przerwała mu natychmiast Judith. — Co?

— Nie!

Zirytowany spojrzał na nią, potem na Yehoshuę, który zmieszany wzruszył ramionami. Judith wbiła wzrok prosto przed siebie, mięśnie jej szczęki drżały.

Cóż. Stephen wypuścił z płuc całe powietrze i znów głęboko odetchnął. Urocza rodzinka.

— W porządku — powiedział, jakby nic się nie stało. Przekręcił kluczyk i silnik zapalił trzęsąc całym wozem.

— Ten punkt programu pominiemy.


* * *

Dyskusja gwałtownie zamarła, gdy rozległo się pukanie do drzwi kontenera. Była to jedna z sekretarek Kauna, o przyciągających oko kształtach, platynowa blondynka, absolutnie stworzona do biurka przed drzwiami szefa zarządu. Jeżeli nawet irytowało ją, że gapi się na nią pięciu oniemiałych mężczyzn, wyglądających, jakby przyłapała ich na jakichś bezeceństwach, w żadnym razie nie dała tego po sobie poznać. Złościło ją raczej, gdy nikt się na nią nie gapił.

Podała swojemu szefowi wizytówkę i szepnęła mu coś do ucha. Kaun przyjrzał się wizytówce i zmarszczył czoło.

— Scarfaro? — odszepnął. — Nie znam! A czego chce? Znów coś szeptała.

— Okay — skinął głową. — Proszę mu powiedzieć, że zaraz przyjdę.

Odeszła, pozostawiając za sobą smużkę perfum o zapachu przywodzącym na myśl eleganckie jachty i drogie, brylantowe kolie. Eisenhardtowi zdawało się, że widział w sumie trzy sekretarki przywiezione przez Kauna, pełniące na zmianę służbę w jednym z kontenerów przez okrągłą dobę — prawdopodobnie stanowiły bufor biura swego szefa wobec reszty świata. Mieszkały chyba w położonym niezbyt daleko hotelu, w każdym razie co osiem godzin jedna z nich przyjeżdżała małym samochodem, którym po chwili odjeżdżała druga, kończąca dyżur.

— Moi panowie — oznajmił poważnym tonem Kaun, który nagle na powrót zmienił się w niesłychanie ważnego biznesmena, podniósł się, stosownie barczysty, wstając zapinał wprawnie swą drogą dwurzędówkę — proszę, kontynuujcie chwilowo tę dyskusję beze mnie. Włączę się znów, gdy tylko pozwolą mi interesy. — Poruszył krótko szczęką i wysunął ją odrobinę do przodu, co nadało jego twarzy zdecydowanie agresywny wyraz, jeszcze raz skinął głową zebranym i opuścił pokój konferencyjny. Przez chwilę panowała cisza, słychać było tylko buczenie klimatyzacji i jakieś dochodzące z niej stuki.

— Jeden z apostołów — przerwał w końcu milczenie profesor Wilford-Smith, jakby nic nie zaszło. — Gdyby był jednym z apostołów, to by znaczyło, że w ekstremalnym wypadku mógł zanieść kamerę nawet do Rzymu.

— Zakładając, że nie przyjął roli Judasza — wtrącił Goutiere.

— Czy przyjąłby pan dobrowolnie rolę Judasza?

— Nie. Oczywiście, że nie.

Eisenhardt usilnie usiłował przypomnieć sobie, co wie o dziejach apostołów. Nie było tego wiele. W ciągu ostatnich dni często zaglądał do Biblii, przeczytał z niej więcej niż w całym dotychczasowym, raczej dalekim od religii życiu. Ale dysponował tu tylko wydaniem angielskojęzycznym i już z samymi czterema Ewangeliami dość się natrudził. Do Dziejów Apostolskich jeszcze nie doszedł. Ta myśl przyszła mu do głowy całkiem spontanicznie. A jednak coś w sobie miała. Jak to było? Po śmierci Jezusa — albo jego Wniebowstąpieniu, jakkolwiek by patrzeć — Duch Święty zstąpił na jego uczniów. Stąd wzięły się Zielone Świątki, o ile dobrze pamiętał. W każdym razie uczniowie, którzy towarzyszyli Jezusowi za jego życia raczej bojaźliwie i wiele nie pojmując, raptem stali się odważni, wygadani i pełni charyzmatycznego daru przekonywania i ruszyli w świat, głosić nową naukę o zbawieniu. Osobliwa zmiana, gdy się nad tym dobrze zastanowić. Gdyby coś podobnego zamieścił w swojej powieści, na pewno redaktor wyrysowałby na marginesach rękopisu czerwone znaki zapytania i napisałby: Brak psychologicznej motywacji zmiany temperamentu!

— Kamera nie mogła zawędrować do Rzymu — zastanawiał się profesor Goutiere — gdyż to oznaczałoby, że podróżnik w czasie… nie powinniśmy go już nazywać inaczej? Jak nazywa się kogoś, kto wbrew woli został przeniesiony w inne czasy? Rozbitek w czasie? W każdym razie, to oznaczałoby, że byłby on identyczny z apostołem Pawłem. To Paweł dotarł aż do Rzymu. Ale Paweł nigdy nie spotkał Jezusa.

— Co? — zdziwił się Eisenhardt. — Ale czy to nie jest najważniejszy apostoł? To znaczy, on napisał przecież te wszystkie listy, prawda?

Goutiere spojrzał na niego tak, jakby powiedział właśnie coś niewyobrażalnie głupiego.

— Tak. Dziwne, nie? Ale naprawdę cała Biblia nie zawiera ani jednego świadectwa naocznego świadka.

Paweł nosił pierwotnie imię Szaweł i był fanatycznym prześladowcą chrześcijan, dopóki nie doznał nawrócenia pod Damaszkiem.

Pewien rodzaj cichego tryumfu wypełnił Kauna, gdy ujrzał chudego mężczyznę w księżej sutannie stojącego tam tak po prostu, w kurzu między kontenerami. Wysłannik Watykanu. Mahomet poszedł do góry i najpierw wydawało się, że poniósł klęskę. Teraz góra przyszła do Mahometa.

Przez chwilę podziwiał imponującą pieczęć Watykanu, błyszczącą na wizytówce obok nazwiska — Luigi Battista Scarfaro, członek Kongregacji Nauki Wiary. Naprawdę robi wrażenie. Wiele by dał za to, żeby móc umieścić taki herb na swoich wizytówkach.

— Czemu zawdzięczam zaszczyt, mhm… jak właściwie powinienem się do pana zwracać? — spytał Kaun.

— Jestem księdzem — odparł gość po angielsku, na uwagę zasługiwał absolutny brak akcentu. — Może pan mówić do mnie ojcze. Ojciec Scarfaro.

— Ach tak. Cóż, dobrze. Ojcze — co mogę dla pana zrobić? — Musi jeszcze przez chwilę prowadzić niezobowiązującą pogawędkę, musi zebrać siły. Mimo wszystko spotkanie nastąpiło w niedogodnym momencie, gdyż ostatnie godziny nadwerężyły jego pewność, że kiedykolwiek zdoła odnaleźć kamerę i nagranie wideo.

To już koniec. Nie było się co łudzić. Ten wścibski smarkacz z college’u wszystko zaprzepaścił. Najpierw przywłaszczył sobie najważniejsze znalezisko — co on sobie właściwie wyobrażał, żeby działać na własną rękę? Czy nikt go jeszcze nie nauczył, na czym polega dorosłość? — potem doprowadził do jego zniszczenia. Nic dziwnego, że teraz się ukrywa. Ale nie będzie mógł ciągnąć tego w nieskończoność. Pewnie siedzi teraz w jakimś kącie i trzęsie się ze strachu, bo w końcu dotarło do niego, co narobił: do końca życia nie wyjdzie z sal sądowych tej planety. On, John Kaun, zaprzęgnie do pracy zjednoczone siły zbrojne swoich adwokatów i tak go zasypie pozwami o rekompensatę szkód, że zrobi mu się ciemno przed oczami. Zgraja jego ludzi, wśród których było kilku najlepszych, najkąśliwszych, najbardziej agresywnych prawników świata — mężczyzn, którzy zostali adwokatami, gdyż inaczej byliby w stanie rozładować swój nadmiar agresji jedynie organizując regularnie makabryczne rzezie niewiniątek — będzie prześladować go do końca świata. O, tak, w taki czy inny sposób John Kaun dostanie jeszcze swój zysk. Może tylko niewielki, ale jednak zysk. Kto wie, może da się na podstawie tego wszystkiego skonstruować jakiś mit? Jak by to powiedzieć, Titanic archeologii?

— Do nas — rozpoczął zakonnik o twardym, wychudzonym obliczu i zrobił niezauważalną, krótką pauzę, dostatecznie jednak długą, by pojąć, kogo ma na myśli — dotarła do nas informacja, że odkrył pan niecodzienny obiekt z czasów Jezusa Chrystusa…

Kaun skinął głową.

— To prawda.

— Uznaliśmy za wskazane osobiście zająć się tą sprawą. Czy mogę to zobaczyć?

— Ups. Czyżby dało się dosłyszeć pożądliwość?

— Hm. Mówiąc otwarcie, ojcze, nie jestem jeszcze całkowicie pewny, czy jest pan tym, za kogo powinienem pana uważać. Tu napisano, że jest pan członkiem Kongregacji Nauki Wiary. Robi wrażenie. Ale sądzę, mówiąc szczerze, że mógłby pan być dziennikarzem z konkurencyjnej sieci. Sutannę można kupić, a wizytówki każdy może sobie wydrukować. Nawet z pieczęcią Watykanu.

Kapłan powoli przytaknął. Stał nieco skrzywiony i przygarbiony, robił niemal ciastowate wrażenie — lecz Kaun nie mógł pozbyć się uczucia, że tylko udaje i pod maską miękkości i uniżonej łagodności czai się wąż, twardy jak stal.

— Panie Kaun — oznajmił kapłan cichym, miękkim głosem — na swoim stanowisku zdarza się panu częściej i głębiej zaglądać za kulisy wielkiej polityki niż przeciętnemu zjadaczowi chleba. Nie powiem panu nic nowego, jeśli oświadczę, że Stolica Apostolska posiada służby informacyjne, jakich zazdroszczą nam wszystkie państwa świata. Jestem tutaj, gdyż dotarła do nas pewna informacja, zgodnie z którą poszukuje pan nagrania wideo przedstawiającego Jezusa Chrystusa, sfilmowanego przez podróżnika w czasie i ukrytego w nieznanym miejscu., Kaun tylko z dużym wysiłkiem zdołał zachować pokerowe oblicze. Jak, na miłość boską, mógł dowiedzieć się tego ktokolwiek na świecie? Musiał wygadać się któryś z jego ludzi. Nie będzie mógł tego tak zostawić. Z drugiej strony — skoro już są przekonani o tym bez jego udziału, w zasadzie jest mu to na rękę.

— Muszę przyznać, że jest pan dobrze poinformowany.

— Ma pan je już?

— Zakładam, że zabezpieczymy je przed końcem tygodnia. — Nieźle zabrzmiało, pomyślał Kaun. Promieniowało opanowaniem i pewnością, a tamten powinien zrozumieć to tak, że już dokładnie wiedzą, gdzie znajduje się ukryta kamera.

— Jakie ma pan zamiary względem nagrania, gdy już je pan będzie miał?

— Zamierzam zrobić z nim to, czego oczekują ode mnie udziałowcy mojej spółki: uzyskać maksymalny zysk.

Po twarzy Scarfaro przemknął cień.

— Czy zdołam pana przekonać, by oddał pan nagranie i kamerę Kościołowi?

— Nie znam pańskiej siły przekonywania.

— Kamera nie należy do pana, panie Kaun — oświadczył kapłan z Rzymu. — Nawet, jeśli pan ją znajdzie, nigdy nie była dla pana przeznaczona. Co zresztą mógłby pan z nią począć, pomijając samo wykorzystanie jej wartości jako sensacyjnego newsa? W najlepszym wypadku stanie się pan właścicielem nagrania, na którym widać mówiącego po aramejsku mężczyznę i nie będzie pan nawet wiedział, czy widzi właśnie Kazanie na Górze, czy może to Bar Kochba wzywa do powstania przeciw rzymskim okupantom. Zakładając, że owo nagranie istnieje i zakładając, że pan je odnajdzie, jego naturalnym dysponentem i tak pozostaje święty Kościół rzymski. Jesteśmy organizacją ustanowioną przez samego Jezusa, by głosić jego słowo. Nikt prócz nas nie posiada stosownych kompetencji do sprawdzenia autentyczności nagrania i do decydowania o jego prawidłowym użyciu.

Kaun ledwie wierzył w to, co się działo. Ten człowiek mu wierzy i chce dostać kamerę. Jeżeli ma jakiekolwiek wpływy w Kościele, choćby niewielkie, to oznacza to początek negocjacji, z uwagi na rząd wielkości, bardziej podniecających niż same poszukiwania kamery.

Trzeba tylko trzymać nerwy na wodzy. Teraz chodzi o to, żeby trzymać na wodzy nerwy.

Uśmiech, na poły przekorny, na poły niezadowolony.

— Rozprawił się pan z tym nadzwyczaj uroczo, ojcze — „wyłącznie sensacyjny news”. Naprawdę przeuroczo. Sądzę jednak, że wie pan równie dobrze jak ja, o czym tu naprawdę rozmawiamy. Raczej nie o sensacji. Jako młody chłopak poznałem człowieka, który w połowie lat siedemdziesiątych zaproponował Beatlesom pięćset milionów dolarów za jeden jedyny koncert, który mógłby transmitować na cały świat. Pięćset milionów — a i tak zrobiłby na tym kolosalny interes. Ja natomiast jestem pewny, że czasy, kiedy Beatlesi byli bardziej popularni niż Jezus Chrystus, dawno minęły. — Westchnienie, z samego dna duszy. — Jednak z drugiej strony nie mogę zupełnie nie brać pod uwagę pańskich argumentów. Tak, nagranie powinno trafić w ręce Kościoła. Jednakże muszę obstawać przy tym bym i ja, biorąc pod uwagę niemałe wysiłki, jakie już poczyniłem, otrzymał przynajmniej niewielkie, niemal symboliczne odszkodowanie.

— Oczywiście pomówimy o tym — zadeklarował Scarfaro.

— Jaką sumę ma pan na myśli?

— Proszę mi pozwolić ująć to tak — odparł Kaun — od nieudanej próby ponownego połączenia Beatlesów wkrótce minie trzydzieści lat. W dzisiejszych czasach za reklamy, za prawa do transmitowania ważnych wydarzeń sportowych i tak dalej płaci się sumy, jakich sobie wtedy nikt nie był w stanie nawet wyobrazić. Jeden film z Hollywood przynosi w pierwszym tygodniu wyświetlania większy dochód niż wszystkie filmy pierwszej połowy stulecia. A teraz zjawia się pan i chce dostać nagranie ukazujące Jezusa Chrystusa… — zniechęcone machnięcie ręką. — Ale dostanie je pan. Dostanie pan wszystko. Dam panu całkowicie zachowany szkielet podróżnika w czasie, datowany radiologicznie na wiek dwóch tysięcy lat, z nienagannymi nowoczesnymi koronami na zębach i ze złamaniem kości, wyleczonym według stanu medycyny z lat osiemdziesiątych. Szkielet sam w sobie stanowi naukową sensację — ale na dodatek dostanie pan jeszcze instrukcję obsługi kamery SONY, która na rynku pojawi się dopiero za trzy lata. Papier tej instrukcji także przebadano w dwóch niezależnych instytutach i oceniono jego wiek na dwa tysiące lat. A poza tym — podniósł kopertę z resztą zdjęć — pokażę panu list podróżnika w czasie.

W oczach kapłana zamigotały dziwne iskierki.

— List? — powtórzył jak echo.

— List — Kaun lekko skinął głową. — A wszystko, czego za to żądam — dodał łagodnym tonem — to dziesięć miliardów dolarów.

Eisenhardt, przysłuchujący się zza mlecznobiałych szybek swojej toalety rozmowie obu mężczyzn, drgnął, gdy Kaun wymienił kwotę. Taka liczba, i to na serio! Oblał się potem, i to nie tylko dlatego, że toaleta jako jedyne pomieszczenie kontenera nie była podłączona do klimatyzacji i z tego powodu nagrzewała się w ciągu dnia do temperatury godnej wylęgarni kurcząt.

Zakonnik zareagował na żądanie Kauna oburzeniem. Eisenhardt ostrożnie zerknął przez szybki i zobaczył, jak gwałtownie gestykuluje, zarzucając Kaunowi, że bezwzględnie chce zbić maksymalne zyski na odkryciu, które wcale do niego nie należy.

— Taka jest moja oferta, ojcze. Rozmawiając z panem mam na myśli Kościół katolicki. Może pan na nią przystać, wtedy dostanie pan wszystko, co mam w tej chwili i może odkopać wideo albo zostawić je tam, gdzie jest. Jak pan zechce. Albo się pan nie zgodzi — wtedy musicie cierpliwie poczekać, aż ja zabezpieczę wideo, aż przetoczy się cała kampania reklamowa przed jego wejściem na rynek, aż porozumiem się ze wszystkimi zainteresowanymi koncernami telewizyjnymi w sprawie warunków za prawo pierwszego nadania, aż wykupiony będzie cały czas reklamowy i ustaleni zostaną wszyscy sponsorzy. A potem będziecie mieć niespodziankę, zobaczycie, co na nim widać. Jak pan chce. To pańska decyzja.

— Dziesięć miliardów dolarów to kwota niemożliwa do zaakceptowania za nagranie wideo.

— To znaczna suma pieniędzy, niewątpliwie. Lecz nie może pan tracić z oczu faktu, że oferta ma o wiele szerszy zakres, niż samo tylko wideo. Sprzedaję panu sprawowanie kontroli nad jego zawartością. Sprzedaję panu moje milczenie, że to wideo w ogóle istnieje, na wypadek gdyby okazało się, że jego zawartość nie da się pogodzić z kościelnymi dogmatami. Wraz z tym milczeniem sprzedaję, mówiąc bez ogródek, moją dziennikarską integralność. A jej, przykro mi, nie można dostać za parę groszy. Wcześniej, podczas dyskusji w pokoju konferencyjnym, Eisenhardt w pewnym momencie wyłączył się z udziału w rozmowie. Tak, jakby w jego wnętrzu ktoś przestawił jakąś dźwignię. Profesor Wilford-Smith otworzył dużą Biblię, by w Ewangeliach przejrzeć wszystkie informacje o uczniach Jezusa i ewentualnie znaleźć wskazówkę, czy jeden z nich rzeczywiście mógłby być podróżnikiem w czasie, a jeśli tak, to który. A on tylko siedział tam z nimi i zadawał sobie pytanie: Co ja tu, na Boga, właściwie robię? To całe sprytne kombinowanie, to podążanie tropem Sherlocka Holmesa, co to wszystko dało? Zupełnie nic.

Gdy została odkryta instrukcja obsługi, wtedy Kaun i Wilford-Smith wyciągnęli z tego faktu ostre jak brzytwa, przekonujące wnioski. Teraz list dowodził, że żaden z nich się nie sprawdził. Nie została odkryta możliwość podróżowania w czasie ani nie krył się za tym wszystkim sprytnie obmyślony plan. Kierując się błędnymi założeniami otrzymali kilka dobrych rezultatów, lecz jedynie przypadkiem.

— Zapomina pan, że z tym, co wiem, mogę po prostu pójść na izraelską policję — kapłan zmienił ton, przyszła pora na pogróżki. — Oni powstrzymają pańskie działania i nie będzie to nas kosztowało ani centa. Przecież to, co zamierza pan zrobić, to nic innego, jak nielegalny wywóz zabytków archeologicznych poza granice kraju.

Na Kaunie nie zrobiło to wielkiego wrażenia.

— Po pierwsze, niczego jeszcze nie wywieźliśmy poza granice kraju. Po drugie, to wideo, aby mogło być nadane, nie musi opuszczać granic kraju, posiadam przewoźne stacje nadawcze, które mogę sprowadzić tu w ciągu kilku godzin — jego głos przycichł, nabrał groźnej barwy. — Po trzecie, różne rzeczy jestem w stanie sobie wyobrazić, ale na pewno nie to, że pan poważnie życzyłby sobie, by kontrolę nad nagraniem z Jezusem przejęło państwo Izrael.


* * *

Musiał zrobić sobie przerwę. Mruknął coś, że musi iść do toalety i wyszedł, starannie zasuwając za sobą przesuwne drzwi między kuchnią i pokojem konferencyjnym, skierował się na tył kontenera, do sypialni. Tam zauważył, że ktoś stoi obok kontenera, więc w końcu poszedł jednak do toalety, cichcem, aby podsłuchiwać.

Zatem Kaunowi naprawdę chodzi tylko o pieniądze. A to, co właśnie robi, to czyste oszustwo. Po zajściach dzisiejszej nocy musiał przecież porzucić nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie kamerę i nagranie wideo. Teraz myśli, że uda mu się sprzedać Kościołowi kilka kości i strzępy papieru, spekulując, że ów będzie wolał zatrzeć wszelkie ślady tego, co się wydarzyło. W ten sposób nikt nigdy nie zauważy, że w rzeczywistości nie istnieje żaden ślad prowadzący do kamery. I nie zostanie znaleziona. Zakręciło mu się w głowie. Czyż nie to właśnie przepowiedział kilka dni temu? Cokolwiek się stanie, nie pokaże pan tego wideo w telewizji, nim podróżnik w czasie nie wyruszy na swą wyprawę, Eisenhardta opanowało nagle dziwne uczucie, że oto stoi obok siebie samego, szybuje ponad sobą, postrzega sam siebie jak figurkę dużej, złożonej gry, tak, jak zawsze postrzegał postacie na swoich wykresach, gdy planował powieść i konstruował fabułę. Wygląda na to, że również życie jest swego rodzaju powieścią, a on właśnie ma okazję obserwować, jak poszczególne wątki układają się w całość, jak wszystko się wzajemnie uzupełnia.

— Może powinniśmy kontynuować tę rozmowę w innym miejscu, nie tutaj — zaproponował wysłannik Watykanu.

— Z największą przyjemnością. — Eisenhardt usłyszał odpowiedź przewodniczącego zarządu Kaun Enterprises. — Przejdźmy do mojego biura. Tam będę mógł też przekazać panu numery kont w szwajcarskim banku.

Usłyszał oddalające się kroki i nie mógł się ruszyć, zupełnie wytrącony z równowagi.

— W Amerykańskiej Bibliotece nie znajdziesz nic o tym tunelu, uwierz mi — powiedział Yehoshuah, z ręką na klamce. — Chodź lepiej z nami.

Stali przed gmachem biblioteki Uniwersytetu Hebrajskiego, w kłopotliwie wąskim miejscu; co drugi mijający ich samochód trąbił gniewnie.

— Nie żartuj — odpowiedział Stephen. — To dla mnie tylko strata czasu, przecież nie znam nawet hebrajskiego alfabetu. Nie, zrobimy tak, jak się umówiliśmy. Wy pozbieracie tu wszystko, co tylko będziecie mogli znaleźć, a ja rozejrzę się w American Library. Poza tym, mam jeszcze coś do załatwienia. O piątej po was przyjadę — podniósł telefon komórkowy, wiszący na kablu ładowarki i sprawdził stan baterii. — Gdyby działo się coś szczególnego, zadzwońcie do mnie. Zostawię telefon włączony.

— W bibliotece? Nie polubią cię za to — stwierdził Yehoshuah.

— Można go ustawić całkiem cicho. Wtedy tylko cyka, gdy ktoś dzwoni. Biblioteka to jedyne miejsce, gdzie masz szanse w ogóle to usłyszeć. Nie martw się.

Judith otwarła drzwi i wysiadła.

— Czy to możliwe, że ty się spieszysz? — zapytała. — Robisz wrażenie, jakby cię ktoś gonił. Stephen spojrzał w jej ciemne, niezgłębione oczy.

— To widać? Najchętniej jutro po południu nurkowałbym już w tunelu.


* * *

Samochód zaparkowany na skraju jezdni naprzeciw bloku, stał tam już od wczesnego świtu. Od tamtej pory, dwóch siedzących w nim mężczyzn trwało w bezruchu nie spuszczając oka z drzwi, przy których znajdował się długi rząd skrzynek na listy i dzwonków. Była tam jedna skrzynka na listy i jeden dzwonek, pod którymi umieszczono tabliczkę z nazwiskiem Yehoshuah Menez i to właśnie stanowiło powód, dla którego ci dwaj mężczyźni siedzieli w samochodzie.

Na ulicy panował duży ruch. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Na obudowie deski rozdzielczej przykleili trzy małe zdjęcia, ukazujące twarze dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Od czasu do czasu jeden z nich zerkał na zegarek, ostatnio coraz częściej.

W końcu tuż za nimi zatrzymał się inny samochód, w nim także siedziało dwóch mężczyzn. Dwójka z pierwszego wozu odwróciła się. Tych właśnie twarzy się spodziewali. Pytające spojrzenia. Pokazali przybyłym prosty znak, podniesioną dłoń z połączonymi kciukiem i palcem wskazującym, które tworzyły literę O albo zero, jak kto woli. Miało to znaczyć, że nic nie zaszło. Nie pojawił się nikt z trójki, w której zdjęcia wpatrywali się już od prawie dziesięciu godzin.

Jeden z dwu mężczyzn w tylnym samochodzie skinął głową i dwaj w przednim wozie siedli znów prosto, zapalili silnik i wykorzystali lukę w nieprzerwanym strumieniu samochodów, by się do niego włączyć i odjechać: Drugi samochód podtoczył się jeszcze kawałeczek do przodu, dokładnie w to samo miejsce, gdzie wcześniej stał pierwszy.

— Ale teraz nic, tylko do miasta, coś zjeść! — powiedział jeden z mężczyzn do drugiego. — Umieram z głodu.


* * *

Eisenhardt zamknął za sobą drzwi toalety i oparł się o nie, czując w całym ciele ociężałość i wpatrując się w przeciwległą ścianę. Trwało dłuższą chwilę, nim pojął, że jest bezradny. Całkowicie bezradny. Co mógłby teraz zrobić? Nie miał najmniejszego pojęcia. Czy w ogóle jest jeszcze coś, co można by zrobić i co przyniosłoby jakikolwiek skutek? Tak, jak sprawy się teraz miały, przyszłość zdawała się ustalona i pewna. Była nieunikniona, zapisana w wielkiej Księdze Bożej. Kismet. Fataliści mają rację. Bardzo by chciał sam mieć teraz choć odrobinę tej energii i pomysłowości, w które miał zwyczaj wyposażać bohaterów swych powieści. Wtedy może przynajmniej jelito nie zaczynałoby mu się skręcać w supeł.

Wrócił do kuchni. Przez przesuwne drzwi docierała do niego ożywiona dyskusja profesorów, wielokrotnie padało słowo apostoł. Eisenhardt zatrzymał się z dłonią na klamce. Nie, nie może teraz wrócić do tego pomieszczenia. Nie zdoła zachowywać się tak, jakby nic nie zaszło. Nie teraz. Poszedł na tył kontenera do sypialni, padł na łóżko i zasłonił twarz dłońmi. Nic nie słyszeć, nic nie widzieć. Wszystko wymazać. Lecz po chwili odjął dłonie i wbił wzrok w sufit.

Było jeszcze coś. W rozmowie tych dwóch mężczyzn coś go uderzyło. Padło jakieś zdanie, które coś w nim wyzwoliło, pobudziło wspomnienie, przywiodło na myśl rozumowanie, coś, co teraz jak fala rozchodziło się kręgami w jego podświadomości. Oparł się na łokciach i spojrzał na małe biurko, na którym leżały niemal wszystkie książki, jakie znalazł w szafach. Lydia powiedziałaby, że to dla niego typowe: wszystkie jego sypialnie wykazywały tendencję do szybkiego przekształcania się w biblioteki. Jak to było? John Kaun czytał na głos wizytówkę wychudłego człowieka z Rzymu. Nazwał go ojcem Scarfaro. Członek jakiejś kongregacji… Hm. Eisenhardt wstał, przełożył kilka książek ze stosu na stos, aż znalazł to, czego szukał. Książka o kościele rzymsko-katolickim i o Watykanie. Przekartkował spis treści, otwarł na właściwej stronie. Jest w sumie dziewięć kongregacji, najwyższych organów zarządzających o kompetencjach ustawodawczych i sądowniczych na obszarze całego kościoła. Eisenhardt zmarszczył czoło. Teoria o rozproszeniu władzy zdawała się omijać kościół szerokim łukiem nawet go nie musnąwszy. Czytał dalej. Kongregację Nauki Wiary wymieniano praktycznie jako pierwszą.

W swoich powieściach Eisenhardt często opisywał, jak ludziom w momencie bezdennego przerażenia zdaje się, że krew tężeje im w żyłach. Teraz po raz pierwszy doświadczył tego na własnej skórze. Gdyby w tym momencie na ramieniu położył mu dłoń kościotrup i uśmiechnął się do niego rozkładającą się czaszką, nie przeraziłby się chyba bardziej!

Kongregacja Nauki Wiary, można było przeczytać, jest organizacją bardzo starą. Założył ją papież Grzegorz IX w roku 1231, więc przed niemal ośmiuset laty — jednak nie pod tą nazwą, jakiej używa dzisiaj. Do roku 1908 organizacja ta nazywała się inaczej, nosiła imię, które przez stulecia budziło trwogę i zgrozę, oznaczało ogień, tortury, rzeki krwi, było synonimem mroków średniowiecza. Nie miał pojęcia, że ta organizacja nadal istnieje.

Kongregacja Nauki Wiary to współczesna nazwa Świętej Inkwizycji.

Загрузка...