34

KLASZTORY. K. na górze Nebo zostały odkopane przez S.J. Sallera na zlecenie Studium Biblicum Franciscanum. Pierwsi mnisi zamieszkali w IV w. n.e. w dolinach wokół góry, zaś wielki kompleks klasztorny pochodzi z wieków 5-9. Należy tu wymienić zwłaszcza kościół z wieloma, położonymi jedna nad drugą, mozaikowymi posadzkami oraz spichlerz.

Avraham Stern, Leksykon archeologii biblijnej


Stephen poczuł, jak jego dolna szczęka opada w dół w niemym zdziwieniu, lecz nie był w stanie nic na to poradzić. Oczy jak zahipnotyzowane śledziły trzy grzmiące śmigłowce w ciemnooliwkowym kolorze, wznoszące się znów jak wielkie, czarne ptaki, ciągnąc za sobą szarą, cuchnącą chmurę spalonej ropy.

Wzbiły się szerokim łukiem, bez wątpienia kierując się ku klasztorowi.

Nagle poczuł się bardzo mały i bezsilny, jak mysz, która podniosła wzrok i zobaczyła toczący się wprost na nią parowy walec. Do czego doprowadził? Helikoptery rozdzieliły się; można było już dostrzec odsuwające się boczne drzwi i za nimi umundurowanych mężczyzn, czekających w pogotowiu, by wyskoczyć.

Oderwał wzrok, spróbował przez chwilę jasno pomyśleć. Czy to ludzie Kauna? Czyżby ściągnął im na kark izraelską armię? Pewno gdzieś już czeka uśmiechnięty szyderczo prawnik z długą, przygotowaną przez adwokatów Kauna listą zarzutów.

Również mnisi, skuleni w ukryciu, wznieśli twarze ku rozgrywającemu się na niebie spektaklowi, niczym kwiaty, zwracające płatki ku słońcu.

— To armia. Już po wszystkim — powiedziała Judith, lecz on bardziej przeczuwał jej słowa niż je słyszał, gdyż mówiła półgłosem, zaś śmigłowce zaczęły obniżać lot, siadając na placu przed klasztorem. Za chwilę przestanie słyszeć nawet to, co mówi sam do siebie.

Tak, niewątpliwie było po wszystkim. Stephen potoczył wokół wzrokiem. Czy jeszcze kiedyś zobaczy to miejsce? Najprawdopodobniej następne tygodnie, może nawet miesiące spędzi w więziennej celi. Oczywiście, jego ojciec nie odmówi sobie przyjemności bronienia go, lecz będzie musiał tu przyjechać, będzie musiał nawiązać współpracę z izraelskim adwokatem, wszystko to pochłonie ogromne sumy pieniędzy, pewnie cały majątek Stephena, o ile w ogóle wystarczy. Ale już po wszystkim. Mężczyźni, czekający w helikopterach — jeszcze całkiem małych i wysoko w powietrzu, lecz ich twarze było już widać jako jasne plamy — ci mężczyźni służą w armii, która wielokrotnie zadała niszczący cios przeważającym siłom arabskich agresorów. Nie mają przeciw nim nawet cienia szansy.

Pierwszy mnich stale zerkał ku kostnicy. Nie, na jego twarzy nie malowała się trwoga. Ten człowiek się nie bał. Raczej zastanawiał się, czy ma szukać schronienia w kostnicy, czy nie. Stephen wstrzymał oddech, gdy zrodziło się w nim upiorne podejrzenie.

— Judith! — zawołał, przekrzykując świszczący hałas zwalniających płatów rotora. — Yehoshuah!

To ich jedyna szansa. I właściwie nie podejmą żadnego ryzyka, gdyż gra i tak już jest zakończona.

— Co jest? — odkrzyknęła Judith.

— Chyba wiem, gdzie zniknął Gregor! — wrzasnął jej Stephen prosto w ucho.

— Co? — Potrząsała głową, wskazując na uszy. Było za głośno. — Nie rozumiem ani słowa. Chwycił ją za rękę, pociągnął.

— Chodźcie! — krzyknął, wspierając zachętę stosowną gestykulacją.

Pobiegli za nim, a on pędem gnał do kostnicy, Judith ociągała się nieco, Yehoshuah wydawał się oszołomiony. Ale biegli za nim. Gdy otwierał zasuwę na drzwiach, czuł, jak drży mu w dłoni od hałasu. Judith pojęła jego zamiary i cofnęła się.

— Chodź! — krzyknął jeszcze raz, chwycił mocno za rękę i pociągnął za sobą. Potem wepchnął do wnętrza kostnicy Yehoshuę i zamknął drzwi. Z miejsca zrobiło się ciemno, lecz dobiegający z zewnątrz zgiełk wciąż był ogłuszający.

Wyciągnął podłużną kieszonkową latarkę i włączył ją, przesunął plamkę światła po regałach z makabryczną zawartością. Teraz chodziło o to, żeby szybko znaleźć to, czego szukał, cholernie szybko…

— Co chcesz zrobić? — wrzasnął mu prosto w ucho Yehoshuah. Sądząc po jego wzroku, niezupełnie udawało mu się patrzeć na otaczające ich kości jak na czysto archeologiczne obiekty.

Stephen potrząsnął głową. Teraz zbyt trudno byłoby to wytłumaczyć. Sięgał ręką w regały, macał pod drewnianymi przegrodami, ostrożnie sprawdzał pęknięcia i sęki. Jak by to skonstruował, gdyby wówczas, w czternastym wieku, planował i budował takie urządzenie?

W czternastym wieku.

Dawno temu.

Ślady zużycia! Upadł na kolana, szukał z nosem tuż nad podłogą z desek, jak opętany centymetr po centymetrze oświetlał ją latarką, ukośnie z boku, żeby wszystkie zadrapania i ślady szlifowania rzucały długie cienie. A na zewnątrz helikoptery grzmiały, jakby właśnie miała nastąpić zagłada świata.

— Tutaj! — krzyknął, lecz nie usłyszał sam siebie. Wcisnął lampkę w rękę Yehoshui, który przytrzymał ją, wciąż nic nie rozumiejąc. Regał na frontowej ścianie pomieszczenia wytarł w drewnie podłogi koliste szczerby. Gdzieś tu musi być zasuwa, zwykły rygiel, który byłyby w stanie poruszyć nawet artretyczne dłonie starego mnicha…

Nie wolno mu tylko się bać, musi bez trwogi włożyć rękę w sam środek stosu zimnych, koszmarnie gładkich kosteczek palców. Stephen macał tam w środku, aż znalazł dźwignię, pociągnął ją i wtedy regał otworzył się jak drzwi szafy.

W tej samej chwili przenikające do szpiku kości dudnienie helikopterów jakby przycichło. Cała trójka zaalarmowana spojrzała na siebie.

— Wylądowali przed klasztorem — krzyknęła Judith. — Teraz dławią prędkość obrotową rotorów na gotowość startową.

— Znów można było ją usłyszeć. Wciąż jeszcze było głośno jak na rockowym koncercie, lecz w porównaniu z tym, co działo się wcześniej, wydawało się wręcz cicho.

Za regałem zaczynały się schody z litej skały, schodzące w ciemną, nieprzeniknioną głębię. Stephen znów wziął latarkę od Yehoshui i ruszył przodem. Cokolwiek miało się jeszcze wydarzyć na zewnątrz, w żadnym wypadku nie mieli czasu do stracenia.

— Gdy zobaczyłem, jak tamten mnich spogląda w kierunku kostnicy, znów mi się to przypomniało — wyjaśnił Stephen. Judith szła za nim, a Yehoshuah na górze zasuwał regał z powrotem na miejsce. Usłyszeli, jak mechanizm zaskakuje i zrobiło się niemal cicho. Słychać było jedynie nieokreślony huk i szmery, choć nawet one stawały się z każdym krokiem coraz cichsze. — Ten klasztor zbudowali ludzie, którzy przez trzydzieści lat wykuwali w skale długi na pół mili szyb. Tu po prostu musiały być podziemne korytarze — tajne podziemne przejścia. A gdzie mogliby lepiej ukryć wejście, niż w budynku pełnym kości?

— Myślisz, że możemy skryć się tutaj, aż powietrze u góry się oczyści? — spytał Yehoshuah. Stephen pokręcił głową.

— Nie. Myślę, że gdzieś tu na dole musi być brat Gregor i chciałbym dowiedzieć się, co on robi. Schody wkrótce skończyły się w przypominającym katakumby korytarzu, który rozchodził się w dwóch kierunkach. Stephen zatrzymał się, poczekał, aż Judith i Yehoshuah znajdą się przy nim, dał im potem znak, by byli cicho i wyłączył na chwilę latarkę.

Z prawej strony dobiegał niesamowity, rozbrzmiewający echem dźwięk, jakby woda kapała do rozwierającej się szeroko jaskini stalaktytów. Stephen poczuł silniejsze bicie serca.

— W prawo — szepnął.

Nad ich głowami zadudniły kroki, podłoga lekko zadrżała. Co, na miłość boską, dzieje się tam na górze? Stephen odepchnął od siebie tę myśl, oświetlił drogę.

Korytarz rozszerzył się w owalną sień. Czuć było wilgocią i stęchlizną, i panował niezwykły chłód. Świetlny palec przesunął się po starych drewnianych drągach i kołach, po łańcuchach i hakach, pośrodku podłogi napotkał urwistą krawędź otworu, w głębi którego znikał łańcuch, zaś jego wnętrze zdawała się wypełniać niezgłębiona, mglista czerń.

— Ostrożnie — ostrzegła Judith, gdy Stephen podszedł bliżej do dziury, starając się przeniknąć czerń promieniem światła latarki.

— To musi być studnia — zdziwił się Stephen. Oświetlił potężne koło zawieszone na konstrukcji powyżej i próbował oszacować, jak długi jest nawinięty na nie łańcuch. — Niesamowicie głęboka studnia, prowadząca do samego serca góry.

Po przeciwległej stronie, w podłodze wykuty był przypominający lejek otwór, prowadzący do szczeliny w skale, za którą słychać było chlupot. Najwidoczniej tędy nabierano wody i przelewano ją do zbiornika, z którego potem z góry czerpano ją do ogrodu i przygotowywania jedzenia. Lecz skąd brała się ta woda? W samym środku pustyni.

— Pod pustynią Negew — powiedział Yehoshuah, jakby czytał w jego myślach — znajdują się duże zasoby wody z epoki lodowcowej. W tej górze musi być coś w rodzaju naturalnej szczeliny schodzącej aż do tego zbiornika, to jedyne wytłumaczenie.

— Tak — zgodził się Stephen. — Z całym szacunkiem, nie sądzę, żeby mnisi wykuli także tę studnię. Nawet dla nich musiało być jasne, że szczyt góry nie jest odpowiednim miejscem na budowanie ujęcia wody.

— Poświeć tutaj. — Yehoshuah przyklęknął tuż przy rozdziawionej paszczy połyskującej, czarnej dziury, tak blisko, że mogło się zakręcić w głowie na ten widok, i badał palcami podłoże. — Tutaj. Pęknięcie. Prawdopodobnie przecina całą górę. Możliwe, że wytworzyły się pionowe naczynia, które wessały wodę z podziemnego zbiornika na dostępną wysokość. — Robił wrażenie, jakby zupełnie zapomniał, że ktoś chce ich pojmać, a oni uciekają. — Fascynujące. Trzeba by sprawdzić, czy…

— Tak, tak. — Przerwał mu niecierpliwie Stephen. Poświecił dookoła. Było tylko to jedno pomieszczenie z imponującą studnią, zaś korytarz, którym przyszli, stanowił jedyne dojście. Znaczyło to, że jeśli brat Gregor rzeczywiście ukrył się gdzieś na dole, musi być w korytarzu skręcającym od schodów na lewo. Wracając tą samą drogą słyszeli odgłosy dobiegające z góry. Szybkie kroki, łoskot — jakby ktoś walczył. Lecz czy starzy mnisi, zakładając, że chcieliby podjąć walkę, byliby w stanie z kimkolwiek się mierzyć? Minęli schody, weszli do drugiego korytarza. Ten zataczał szeroki luk opadając lekko w dół. Odgłosy znów zamilkły, otoczyła ich przytłaczająca cisza. Zdawało się, jakby zstępowali do łona ziemi, do zimnego, cichego, utworzonego ludzką ręką Hadesu. Raptownie Stephen stanął.

— Pst! — Syknął, gdy Judith wpadła na niego od tyłu i już zbierała się do ofuknięcia go, równocześnie wyłączył lampkę. Gdy wokół nich zapanowała doskonała ciemność, wstrzymali oddech. Yehoshuah ze świstem nabrał powietrza, tak był przerażony. Panująca tu ciemność nie była doskonała. Z przodu, w nieokreślonej odległości, bardziej go przeczuwając niż doświadczając, można było dostrzec ledwie zauważalny poblask światła.

Wśród połyskującego perłowo mroku Stephen uświadomił sobie nagle, jakie uczucie opanowywało go, odkąd zaczęli schodzić po schodach. Uczucie, zdające się wpełzać między żebra a płuca niczym łagodny, rwący ból, wzmagające się w miarę, jak posuwali się do przodu: prosty, zwykły strach. Strach, który chciał zmusić go, by zatrzymał się i zawrócił. Strach, szepczący niesłyszalnym głosem, że to zupełnie niepotrzebne, co tu wyprawiają, że równie dobrze mogliby po prostu wrócić na górę i dać się pojmać, że powinien już poniechać wysiłku, w końcu zrobił, co było w jego mocy, nie było nic, co mógłby sobie zarzucić. Nie było najmniejszej potrzeby, żeby iść choćby jeszcze o krok dalej.

Stephen powoli i starannie nabrał powietrza, równie starannie je wypuścił. Bezgłośnie. To dziwne — coś się przesunęło w napędzającej go wiecznie nierozwikłanej plątaninie obaw, życzeń, pragnień i tęsknot.

Jeszcze niedawno, gdy dotarli do stóp klasztornej góry, był ogarnięty wielkim strachem i to on pchał go do przodu. Co, jeśli coś przeoczył? Jeśli zrobił błąd? John Kaun go wyprzedził? Jeśli może nigdy nie dane mu będzie zobaczyć kamery?

Teraz trwoga nagle zmieniła oblicze. Teraz oznaczała: co będzie, jeśli naprawdę znalazł to, czego szukał?

Rozległo się pstryknięcie, gdy ponownie zaświecił latarkę.

Nie musieli mówić do siebie ani słowa, starali się stąpać możliwie najciszej. Dalej, stopa za stopą, wciąż dalej w głąb krainy strachu, wciąż dalej naprzeciw trwodze. Ze stęchłym odorem studni stopniowo coraz bardziej mieszał się ciężki, obcy zapach, coś jakby kadzidło i mirra, coś, co przywodziło na myśl katedry i wielotysięczne chóry śpiewające chorały we wznoszących się wprost ku niebu kościelnych nawach.

Ktoś nucił.

Ten dźwięk przeniknął całe ciało Stephena niczym prąd elektryczny. Ktoś nucił, brzmiało to jak osobliwie niemelodyjna pieśń, niski, mrukliwy męski bas, zatopiony w wewnętrznym skupieniu. To nucenie wypełniało powietrze swą cichą, lecz intensywną obecnością, rodziła się obawa, że ktoś, od kogo pochodzi, mógłby umrzeć z przerażenia, gdyby zaskoczyć go w tej chwili.

Nucenie przycichło na moment, gdy dotarli do groty.

Pomieszczenie nie było duże, niewiele większe od izby wokół studni, wykute w litej skale. W pierwszej chwili Stephenowi przypomniały się niezliczone historie z arabskich bajek, w których aż kłębi się od tajemnych, przepełnionych bogactwem skarbców. Trzy olejne lampki płonęły na ołtarzu, całkowicie zastawionym złotymi kielichami, obok nich połyskujące złotem świeczniki, rozłożyste krzyże, wielkie ikony o wspaniałych kolorach i złotych wykończeniach oraz ogromne, ręcznie pisane biblie, wszystko to ułożone w stosy na niezliczonych, mniejszych i większych, tkanych lub wiązanych kobiercach pokrywających podłogę.

Przed ołtarzem, klęcząc na jednym z dywanów, modlił się jeden jedyny człowiek: brat Gregor.

Stali w milczeniu, porażeni niespodziewanym widokiem imponującego przepychu, nie wiedzieli co mają zrobić lub powiedzieć.

Brat Gregor ponownie spuścił głowę, przeżegnał się trzykrotnie, podniósł z kolan niezgrabnymi, mozolnymi ruchami i zwrócił ku nim, jakby ich oczekiwał. Może to z powodu oświetlenia, a może mroczne światło wydobyło po prostu na jaw prawdę niewidoczną w świetle dnia, lecz teraz jego twarz poorana była głębokimi zmarszczkami zatroskania, które sprawiały, że wyglądał niezwykle staro.

— Znaleźliście je — powiedział zmęczonym głosem. Stephen musiał odchrząknąć, nim był w stanie coś odpowiedzieć. Język zrobił się gruby i kluchowaty.

— Znaleźliśmy? Co znaleźliśmy?

— Lustro, które przechowało wizerunek naszego Pana — wyjaśnił stary mnich i wskazał dłonią na małą, zupełnie pokrytą złotem i inkrustacjami skrzynkę pośrodku ołtarza.

— Oto ono.


* * *

Uri Liebermann po zakończeniu rozmowy jeszcze przez pięć minut trzymał w dłoni słuchawkę telefonu, wpatrywał się w niebieską tapetę przed oczyma i zastanawiał, co ma zrobić. Czy w ogóle ma coś zrobić. Gdyż historia, którą Peter Eisenhardt opowiedział mu pośpiesznymi, urywanymi zdaniami, była po prostu zbyt fantastyczna.

Przypomniał sobie, jak przypadkiem poznał niemieckiego pisarza podczas lotu z Frankfurtu do Tel Awiwu. Niepozorny, niezdrowo blady i z wyraźną skłonnością do otyłości, Eisenhardt nawet w połowie nie robił takiego wrażenia jak wymuskana fotografia, której jego wydawnictwo użyło na obwolucie książki i w reklamach. Rozmawiali chwilę uprzejmie, potem odstawił swoją sztuczkę z aparatem cyfrowym i minikomputerem, którą często popisywał się przed ludźmi — do tej pory każdy z poznanych w samolotach prominentów przypominał go sobie z jej powodu, gdy trzeba było ponownie nawiązać kontakt — i na tym cała sprawa była dla niego tymczasem skończona. Jednak pisarz zgłosił się już następnego dnia z prośbą o przysługę, o sprawdzenie danych dotyczących pewnego brytyjskiego badacza przeszłości, od dziesięcioleci grasującego po Izraelu. Nie szkodzi, to tylko drobna robótka. Właściwą pracę wykonał oczywiście komputer. Poza tym, dlaczego nie, ostatecznie niewielka notatka ze zdjęciem powiększyła jego kasę o więcej, niż zaledwie kilka szekli.

A teraz to. Dzwonię z lotniska, wysyczał Niemiec, pośpiesznie dodając, że jest pilnowany, ale udało mu się na chwilę zmylić strażników.

Okay — lakonicznie odpowiedział Liebermann i przełączył automatyczną sekretarkę swojego telefonu na nagrywanie — niech pan mówi.

Gdy słuchał, szczęka opadała mu coraz niżej, pod koniec musiał wyglądać jak debil. Cóż za szalona historia! Podróżnik w czasie… kamera wideo… amerykański multimilioner, polujący na antyczny film z Chrystusem… i młody student, zawsze o głowę przed nim…

Absolutnie meshuge! Wprawdzie ten człowiek właśnie tym zasłynął, pisaniem powieści science fiction. Może był pijany. Albo gorzej. W każdym razie wskazana jest ostrożność.

Z drugiej strony… Czy Izrael nie jest krainą cudów? A gdzie dym, tam może być i ogień. Nawet jeśli pominąć cały absurd, zostawało jeszcze sporo, czemu warto byłoby się przyjrzeć bliżej. Liebermann odłożył słuchawkę na widełki tak starannie, jakby zmieniła się w miśnieńską porcelanę, cofnął taśmę i jeszcze raz wszystko odsłuchał.

— Co za fantazja — wymamrotał, skrobiąc kilka słów na kartce z bloczka obok automatycznej sekretarki. Wygląda na to, że w istocie chodzi o archeologiczny artefakt, poszukiwany przez rozmaitych cudzoziemców, do tego bardziej niż wątpliwymi środkami i metodami, nie mówiąc o zamiarach.

W Izraelu archeologia jest czymś więcej, niż tylko nauką o przeszłości. Znaleziony na wykopaliskach obiekt może potwierdzić przekonania religijne czy też polityczne — bądź nimi wstrząsnąć. W tym regionie, gdzie partie walczące o władzę i wpływy opierają swe żądania na wydarzeniach czasem nawet sprzed tysięcy lat, archeologia jest również polityką.

Dlatego Uri Liebermann otworzył swój mały czarny notes i przystąpił do wybierania kilku zapisanych w nim numerów. Dzwonił do ministrów, polityków i redaktorów. Niektóre z jego rozmów wyzwoliły kaskadę dalszych telefonów. Około dwudziestu minut później zadzwonił ponownie telefon Liebermanna i zgłosił się pogodny kobiecy głos:

— Sekretariat generała Yaakova Nahona, łączę. Generał kazał sobie jeszcze raz opowiedzieć całą historię.

— Dziwna sprawa — wychrypiał. — Jakkolwiek by było, dałem rozkaz startu trzem helikopterom z eskadry Synaj. Jak brzmi ta nazwa, którą wymienił pan ostatnio?

— Wadi Mershamon — powiedział dziennikarz. — Na jego zachodnim końcu ma być klasztor…

— Zgadza się, przypominam sobie. Wiekowy klasztor, pochodzi jeszcze ze średniowiecza. Mieszka tam tylko kilku mnichów… Cokolwiek by się tam działo, moje helikoptery zrobią porządek ze wszystkim, co będzie do posprzątania.

Uri Liebermann skorzystał z okazji, by zgłosić swe zainteresowanie otrzymaniem wyłączności na sprawozdanie z całego zajścia. Jako że w końcu zawdzięczają jego inicjatywie… można by przecież poczynić stosowne uzgodnienia…

— Cała ta sprawa — krótko uciął generał — jest teraz w kompetencji armii, tym samym podlega ogólnowojskowym przepisom o utajnieniu. Jeśli chce pan o niej pisać, proszę się zwrócić do odpowiedniego cenzora wojskowego. Życzę miłego dnia.

Uri Liebermann ze swoimi życzeniami poczekał, aż połączenie będzie przerwane.

— Prosiłem o objawienie — oznajmił stary mnich — o boską wskazówkę. To, że znaleźliście drogę aż tutaj, jest jak znak.

Spojrzeli po sobie. Stephen musiał odkaszlnąć. Intensywny zapach olejnych lampek gęsto wypełniał pomieszczenie, aż kręciło się w głowie. Co takiego mówi ten staruszek? O jakimś znaku? Lustrze? Jest tu przecież tylko pokryta złotem skrzynka, cóż ma wspólnego z lustrem… Choć jeśli szukają kamery wideo, to ta skrzynka ma właśnie odpowiednie wymiary. Stephen nagle poczuł na karku łaskotanie.

— Ojcze — spróbował przemówić do człowieka, który zdawał się być zatopiony w rozmowie z samym sobą — tam u góry wylądowały helikoptery, a przed bramami klasztoru stoją ludzie którzy szukają lustra. Tu nie jest bezpieczne… — Gdyby tylko sam wiedział, co mogą zrobić! Lecz są uwięzieni na dole i prędzej czy później ktoś ich znajdzie. Mianowicie wówczas, gdy któryś z pozostałych mnichów zdradzi tajną skrytkę.

— Od stuleci to lustro jest w naszym posiadaniu — niewyraźnie mamrotał brat Gregor. — Lustro, które należało niegdyś do człowieka z Besary, jak mówią! I ono przechowało wizerunek Jezusa, naszego pana — lecz już dawno temu obraz zaczął blaknąć. To nasza tragedia, to wielka boleść wypełniająca naszych braci.

— Blaknie? — spytał zaalarmowany Stephen. — Obraz blaknie? Mnich jakby go nie słyszał.

— Tak napisano i taki jest zwyczaj, odkąd odłączyliśmy się od Rzymu: tylko raz na sto lat lustro wyjmuje się z tabernakulum i tylko jeden z braci strażników wybierany jest, by jego oko spoczęło na lustrze i to spojrzenie trwa zaledwie mgnienie oka. Na tę chwilę dostępuje on łaski patrzenia na naszego Pana i resztę życia spędza na głoszeniu świadectwa o tym, na co patrzył.

Stephen spoglądał na złotą szkatułę i w duchu przeklinał ludzi, którzy ich gonili. Teraz byłby odpowiedni moment, żeby gwałtownym ruchem chwycić świętość mnichów i bez niepotrzebnej gadaniny ją porwać: cóż poradziliby wszyscy ci starcy przeciw im trojgu?

— Co sto lat? — To brzmiało jak bajka. — I kiedy to znów nastąpi?

— Och, dopiero za około sześćdziesiąt pięć lat — uśmiechnął się wyrozumiale brat Gregor. Zdawało się, że powoli coraz bardziej uświadamia sobie ich obecność i jakby przypadkiem wsuwał się coraz głębiej między nich a ołtarz, niczym obrońca. — Żaden z nas już tego nie doświadczy i żaden z nas nigdy w nie nie spojrzy.

— Jak wybiera się tego, kto ma spojrzeć w lustro?

— Bracia wybierają jednego spośród siebie. Przeważnie wybiera się najmłodszego — tego, kto ma przed sobą najdłuższe życie i może przez długie lata oświecać innych. Poznaliście brata Felixa. On był ostatnim, który patrzył na Pana.

Stephen czuł się coraz bardziej oszołomiony. Gapił się na relikwię, potem na mnicha, stojącego ze złożonymi dłońmi na swym kobiercu, też jakby nie z tego świata.

— Brat Felix? — powtórzył. — Ale on jest trochę dziwny, prawda?

— Lustro go przemieniło.

— Przemieniło? Lustro?

Mnich splótł dłonie i spojrzał na nich wzrokiem, w którym falowało coś ciemnego, czarnego, jakby skrzepła krew.

— Oznacza to — wyjaśnił — że ktoś, kto w nie spojrzy, nie jest potem już taki sam. Cokolwiek można w nim zobaczyć, to zmienia to człowieka na zawsze.

Stephen pomyślał o otwartym, ciepłym spojrzeniu starego mnicha. To były przyjazne oczy, które poznały prastarą tajemnicę.

Dym, unoszący się lekką mgiełką z trzech oliwnych lampek, zdawał się kłębić w takt słów starca.

Stephen poczuł przemożny impuls, by uciec, zagrzebać się w jakimś kącie i nie musieć nic widzieć ani słyszeć, póki się to wszystko nie skończy.

Lecz był tylko jeden kierunek, w którym można by pobiec, mianowicie prowadzące w górę schody…

Przypomniało mu się, kto ich oczekuje tam na górze i to wspomnienie przywróciło go do kontaktu z rzeczywistością, z prawdziwym światem, w którym legendy i mity są jedynie opowieściami i w którym wszystko można objaśnić opisanymi przez nauki przyrodnicze zjawiskami. Przypomniał mu się list podróżnika w czasie, pewien szczegół, którego znaczenie teraz nagle pojął.

— Efekt odpoczynku! — odwrócił się do Yehoshui i Judith.

— W liście była mowa o tym, że baterie po pewnym okresie jakby odpoczywały i znów przez jakiś czas dawały prąd. Dokładnie to tu mamy. Teraz są już ogromnie stare, ale podczas stuletniego spoczynku gromadzi się jeszcze akurat tyle energii, żeby na kilka sekund uruchomić mechanizm odtwarzania. To właśnie jest spojrzenie w lustro.

Yehoshuah zmieszany skinął głową. Judith zmarszczyła czoło.

— Ale nagranie trzeba kiedyś było przewinąć z powrotem — za pomocą jakiej energii?

— MR jest całkowicie cyfrowym systemem ze swobodnym dostępem — oznajmił Stephen. — Tam się nic nie przewija dane są po prostu odczytywane z pamięci. Jak w komputerze. — Odwrócił się do mnicha.

— Ojcze, jeszcze nigdy nie widziałem waszego lustra, ale wiem, jak wygląda. Jest w kształcie skrzynki, mniej więcej takie duże — obrysował dłońmi w powietrzu przybliżone wymiary — i ma okrągły wziernik, przez który można zajrzeć do środka. Czy to się zgadza?

Brat Gregor zaskoczony przytaknął: — Tak.

— To nie jest lustro — to kamera wideo, jak już ojcu mówiłem. Zawiera zdjęcia Jezusa i jedyny powód, dla którego możecie do niego — zajrzeć tylko raz na sto lat jest taki, że baterie są już całkowicie wyczerpane.

Jeśli uda nam się przenieść stąd kamerę — a więc lustro — do względnie dobrze wyposażonego laboratorium, możemy sprawić, by wszyscy zobaczyli te zdjęcia. To zupełnie niepotrzebne, czekać za każdym razem sto lat. Gdybyśmy tylko mieli nowy komplet baterii, moglibyśmy w każdej chwili obejrzeć sobie nagranie, tak długo, jak byśmy chcieli. Cały świat mógłby zobaczyć to, co w tym stuleciu widział tylko brat Feta. Mnich spojrzał na niego. Na jego twarzy znać było, że wiara i wiedza toczą swój odwieczny bój.

— Cały świat? — spytał, znów popadając w autystyczne nucenie do siebie samego.

— To kamera wideo — zaklinał go Stephen, sam nie wiedząc, co właściwie chce osiągnąć. — Żaden cud. — Pomyślał o dniach, które mieli za sobą, o zbiegach okoliczności, o wszystkim, czego się dowiedzieli, o podróży w czasie, do której doszło w jakiś niewyobrażalny sposób i z niechęcią poprawił się: — Cóż, właściwie to jednak cud.

— Cały świat…? — Błyszczące oczy skierowały się na tabernakulum, zdawały się odbijać blask złota. — To znaczy… My też…!

Stephen przytaknął, czując, jak gardło zatyka mu wielka klucha. Powoli zaczynał się martwić, że stary mnich może jeszcze teraz zbzikować.

— Cały świat! Cały świat byłby przemieniony?! — brat Gregor odwrócił się do nich, lecz choć stał teraz tyłem do ołtarza, złote migotanie w jego oczach nie ustało. — Myślę, że pojmuję. Myślę, że nastała godzina próby, którą przepowiedziało proroctwo. Nasz zakon przechował świętą relikwię przez mroczne wieki, gdyż powiedziane było, że nadejdzie czas, w którym moce jasności walczyć będą z mocami ciemności o jej posiadanie i jeśli w tej walce zwycięstwo odniosą moce światła, przyniesie to pokój i dobro całemu światu.

Judith stanęła obok Stephena i szepnęła mu do ucha:

— Co to wszystko ma znaczyć? I tak nie możemy nigdzie uciec.

— Mamy tylko jedną szansę, by lepiej ukryć kamerę i wrócić, gdy cały ten bałagan na górze się skończy — syknął w odpowiedzi Stephen. — Ale zdołamy to zrobić tylko pod warunkiem, że on nam pomoże.

— Ty! — raptownie krzyknął brat Gregor, wskazując przy tym wyprostowanym palcem Stephena, aż wszyscy troje zadrżeli. — Ty zaniesiesz świętość w bezpieczne miejsce!

— Słucham? — spytał zbity z tropu Stephen. Lecz mnich już przystąpił do działania. Otworzył inkrustowaną złoto szkatułę i wyjął z niej przedmiot wielkości mniej więcej cegły, zawinięty w bogato zdobione chusty i szale, omotany przeplatanymi złotem sznurami, które przed laty opatrzono wojskowymi plombami. Dobył skądś skórzany worek, jaki zwykli byli nosić pustynni wędrowcy, obszyty długimi taśmami i sznurami, by można było przywiązać go ciasno do ciała. Ostrożnie włożył do niego relikwię i dał Stephenowi znak, żeby się zbliżył, by zamocować mu skarb na tułowiu.

— Ale my nie możemy nigdzie uciec! — zaprotestował Stephen, pozwalając jednak mnichowi na dokończenie dzieła. — Klasztor jest już dawno zajęty.

— Uciekniecie przez studnię — uciął krótko opat. Zręcznie supłał skórzane rzemienie, aż worek ze świętością siedział pewnie na piersi Stephena. — Chodźcie.

Poszli za nim, a on przodem pośpieszył z groty wzdłuż korytarza, minął schody, aż dotarł do izby z wielką studnia pośrodku. Kręcąc kołem, prędko tłumaczył:

— Założyciele naszego zakonu zbudowali klasztor w tym miejscu, gdyż jest tu podziemne źródło, zasilające ciemne jezioro głęboko pod nami. Powiadają, że przy tym jeziorze zaczyna się prowadząca aż do stóp góry skalna szczelina, którą poszerzyli, robiąc z niej tajną drogę ucieczki. W ciemnym otworze pojawiło się wielkie drewniane wiadro, wilgotne, lecz nie było w nim wody. — Przez tę szczelinę musicie uciec i zanieść lustro w miejsce, gdzie będzie mógł zajrzeć w nie cały świat.

Mówiąc to przełożył blokadę. Stephen z rosnącym niepokojem patrzył na drewnianą nieckę wielkości cebrzyka, zawieszoną na łańcuchu, którego ilość nawinięta na koło naprawdę budziła respekt. Pojął, że brat Gregor oczekuje od niego, że pozwoli spuścić się w tym czerpaku w nieznane głębiny.

— Jak długi jest tunel? — zapytał.

— Nie wiem — przyznał mnich. — Nigdy go nie widziałem. Przez jedno mgnienie oka stali w milczeniu. Nad nimi dudniły kroki i dały się słyszeć donośne, choć niezrozumiałe, głosy. Uderzanie drewna o drewno zagrzmiało nagle echem w katakumbach i sprawiło, że zadrżeli. Musiało dobiegać z kostnicy. Prześladowcy byli już na ich tropie, szukali jeszcze tylko zejścia.

Stephen położył dłoń na worku, w którym było to, czego szukał. Dziwne, niczego teraz nie czuł. Wydał się sobie trochę śmieszny z tym skórzanym workiem na piersi, jak kangur, niosący w torbie swe młode. Lecz nie było w tym tryumfu, żadnego poczucia spełnienia. Może wszystko działo się zbyt szybko.

Okay — powiedział. — Idę.

— Stephen! — ostrzegła Judith. — Oszalałeś? Poważnie chcesz pozwolić się spuścić do tej studni? Spojrzał na nią, potem na niezgłębioną czarną dziurę w podłodze. Zdawało mu się, jakby od początku wiedział, że los poprowadzi go tą drogą. Pogłaskał skórzany worek.

— To my ją znaleźliśmy — powiedział cicho. — My!

— A potem? Nawet, jeśli jest tam jakiś korytarz — co potem?

— Może uda mi się dostać do naszego samochodu.

— Nonsens! — jej szept zabrzmiał jak krzyk.

Mnich rozglądał się niespokojnie. Kolejne uderzenie rozeszło się echem po korytarzach.

— Musisz się pośpieszyć — ponaglał. — Bo będzie za późno.

Stephen wszedł do kołyszącego się cebrzyka, przytrzymał się łańcucha. Spojrzał w dół, w pozbawiony światła krąg, ciemną paszczę gotową go połknąć i opanowało go poczucie duszności. Musiał przymusić się, by dalej oddychać. A jeśli tam w dole nie ma w ogóle żadnego korytarza? Będę siedział na dnie studni, kto wie jak głębokiej, i będę zgubiony! Bzdura, mówił sobie, Yehoshuah i Judith zostają tutaj, zatroszczą się o to, żeby w najgorszym razie cię wydobyć. Ale jeśli coś się nie powiedzie, cokolwiek…? Oddychać. Nie przestawać oddychać.

Okay — sapnął, czując, że wytrzeszcza szeroko oczy i że zdradzają one panikę, lecz nie mógł nic na to poradzić. — Spuszczajcie.

Judith, która przez cały czas patrzyła na niego ssąc dolną wargę, nagle poruszyła się gwałtownie, postąpiła krok w przód i weszła do cebrzyka.

— Idę z tobą — oznajmiła. — Chwyciła ten sam łańcuch co Stephen, patrzący na nią z niedowierzaniem. Ich powieki drżały, mięśnie szczęk wystąpiły na wierzch od napięcia. — Teraz szybko, Yehoshuah, bo jeszcze tu będą, nim spuścicie nas na dół!

Szybko, bo jeszcze się rozmyślę!

Yehoshuah skinął głową, przełknął, stanął obok sędziwego mnicha przy kole.

Ken, beseder.

— I nie upuście nas, słyszysz?

Zamiast odpowiedzi stuknęła blokada i gwałtownie polecieli kawałeczek w dół, zanurzając się po kolana w czerni. Lecz Yehoshuah i brat Gregor już opanowali koło, stopniowo popuszczali łańcucha, równomiernymi ruchami. Opuszczali się w dół, nieprzerwanie. W ostatniej sekundzie Stephena opanował gwałtowny impuls, by przerwać, wyskoczyć, byle tylko nie zatonąć w tej bezdennej gardzieli! Lecz było już za późno. Krawędź studni sięgała im ramion, potem, kolejne szarpnięcie, zniknęli w niej. Ostatnim spojrzeniem popatrzyli sobie w oczy i każde z nich zobaczyło strach w oczach drugiego. Jakaż ona jest piękna! Przemknęło przez myśl Stephenowi. Obraz twarzy Judith blakł powoli, gdy opadali coraz niżej i niżej w czerń. W następnym momencie poczuł, jak ona obejmuje go ramieniem, szuka jego ust swoimi i całuje, jakby było postanowione, że na dnie szybu mają umrzeć.

Загрузка...