18

Rodzaj materiału, z którego zbudowany jest odsłaniany obiekt ma duże znaczenie przy wyborze techniki wykopaliskowej. Dość wcześnie byliśmy pewni, że mamy do czynienia z prymitywnymi budowlami, wykonanymi z cegieł glinianych bądź odłamków skalnych. Musieliśmy więc być wyczuleni na to, by separować i zabezpieczać owe resztki muru, trudno odróżnialne od zasypu z gruzu i ziemi. Szczególną wagę przywiązywaliśmy do tego, by oznaczyć także posadzki wewnątrz budynku, jako że znaleziska odkryte bezpośrednio na posadzce (np. ceramika, szkło, monety, skarabeusze) są pomocne w bezwzględnym datowaniu odpowiedniej warstwy.

Profesor Charles Wilford-Smith

Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Prawdopodobnie to mężczyzna rozsiadający się w fotelu szeroko i zwaliście niczym władca świata życzył sobie, by omówienie wyników sonarotomografii odbyło się tutaj, w klimatyzowanym wnętrzu kontenera, a nie na zewnątrz przy jakimś rozkładanym stoliku. To sponsor wykopalisk, najwyższy szef, tyle dowiedział się na razie George Martinez. Ubrany w nieskazitelnie ciemnopopielaty garnitur z jedwabnym krawatem, przypiętym złotą spinką z brylantem, pedantycznie starannie uczesany, z pewnością nie miał najmniejszej ochoty się spocić. Choć właściwie, zdaniem George’a w ten sobotni poranek na dworze było całkiem przyjemnie, we wnętrzu natomiast trochę zbyt chłodno, w tej salce konferencyjnej, tak białej, że człowiek czuł się w niej jak zamknięty w lodówce.

Przedstawienie wyników było, jak zwykle, zadaniem Boba Richardsa. George odwalał całą robotę, a Bob zbierał chwałę, tak to już było. Ale dziś rano to nawet George’owi nie przeszkadzało. Był zadowolony, że nie musi nic mówić. Dzięki temu mniejsze było niebezpieczeństwo, że się wygada. Gideon nie żartował, to się czuło. W pierwszej chwili George sądził, że krępy Izraelczyk chce go nabrać; tak sobie popróbować, co też można wmówić głupiemu Meksykaninowi. Ależ się wtedy zdenerwował! Rozgniewany facet z Uzi na ramieniu, o rany. Nie, nie chciał go nabrać. Ale mógł się przesłyszeć. Coś źle zrozumieć. Ta historia była po prostu zbyt niesamowita. Bob rozłożył na całym stole zdjęcia zrobione aparatem Sotom 2, chcąc na wstępie wywołać odpowiednie wrażenie. Zawsze tak robił. Dodać sobie ważności, potrafił to jak nikt inny. Ludzie zawsze wpatrywali się w te zdjęcia i za nic w świecie nie mieli pojęcia, co powinni na nich dojrzeć, a gdy już bliscy byli uznania swej porażki i popadnięcia w zwątpienie, dokładnie wtedy głos zabierał Bob Richards. W precyzyjnie wybranym, najbardziej odpowiednim momencie. Doskonale opanowany, przygładzał jasne, faliste włosy i przystępował do objaśnień, udzielanych lekkim swobodnym tonem nieistotnych plotek, jakby na stole rozłożono plan miasta, nad którym trzeba przeprowadzić rozmaite rozważania, i jakby oczywiście każdy rozumiał i widział to, co on. Nigdy na przykład nie mówił rzeczy w rodzaju: „Ta ciemna plama wskazuje na istnienie resztek muru na głębokości dziesięciu metrów”. W jego ustach brzmiało to zupełnie inaczej, mniej więcej tak: „Te resztki muru przebiegają najprawdopodobniej na głębokości dziesięciu metrów”. Wtedy wszyscy posłusznie kiwali głowami, ambicja powalała ich i widzieli mury dokładnie tam, gdzie wskazujący palec Boba Richardsa przesuwał się po szarawych zdjęciach.

George uczestnicząc w tym spektaklu, nieodmiennie dziwił się i przez długi czas show odstawiany przez Boba go irytował. Przecież rezultaty badań są jego dziełem! Ale odkąd kiedyś sam musiał przedstawić wyniki i potem widział tylko sceptyczne, niedowierzające oblicza słuchaczy, w końcu zmuszony bronić nawet zasady działania sonarotomografii, doszedł do wniosku, że przekonywająca prezentacja jest równie istotna, jak przygotowanie będących jej przedmiotem zdjęć.

Przyglądał się, jak Bob przyporządkowuje fotografie punktom na rozłożonym na stole, naszkicowanym z grubsza planie wykopalisk. Wskazywał mury, niewykopane do tej pory kości, zatrzymywał się dłużej na rozważaniach na temat rozmaitych skalnych warstw. Robił to zawsze, gdy nie miał do powiedzenia nic istotnego. A właśnie tu, w Bet Hamesh, nie było nic ważnego do powiedzenia. Znaleźli to, co spodziewali się znaleźć. Nic ponadto. Cóż, zmarnowane pieniądze. Zadaniem Boba Richardsa było zapobiec temu, by zleceniodawca również doszedł do takiego wniosku. Uniwersytet z Montany robił lukratywne interesy na swym sonarowym tomografie i niczego nie potrzebował mniej, jak niezadowolonych klientów. To właśnie z tego powodu wysyłano z nim Boba Richardsa.

— A więc, ja nic nie widzę — poskarżył się w końcu gruby mężczyzna. — Te zdjęcia przypominają zdjęcia USG mojej żony, gdy była w ciąży. Na nich też nic nie mogłem rozpoznać.

Bob uśmiechnął się triumfalnie.

— Ale lekarz pańskiej żony z pewnością coś na nich widział, prawda?

— Hm, tak. Powiedział, że będzie chłopiec.

— I był chłopiec? — Tak. Wszyscy się zaśmiali.

— Cóż — stwierdził Bob przyjaźnie — te zdjęcia powstały w zupełnie podobny sposób. I mogę na nich zobaczyć, że znajdzie pan tu jeszcze mnóstwo ruin.

Nagrodzono go przychylnym śmiechem. Nawet grubas skrzywił usta w uśmiechu. Mężczyzna w ciemnopopielatym garniturze pierwszy skończył się śmiać.

— A co z metalową skrzynką? — dopytywał się. — Czy pan ją znalazł?

— Metalowa skrzynka. — Bob odwrócił się. George potrząsnął głową. — Nie, niestety nie — mówił dalej Bob — nic takiego nie znaleźliśmy.

— Jest pan pewien? — drążył dalej tamten. Bob ceremonialnie skinął głową.

— Na sto procent. — Nikt inny nie potrafiłby wymówić tego tonem równie płynącym z głębi serca i przekonującym, jak Bob Richards.

George podniósł wzrok, gdy profesor znienacka odwrócił się do tyłu ku tęgawemu mężczyźnie, który podobno był pisarzem. Dobiegł do niego cichy szept:

— A nie mówiłem, że kamery tu nie ma!

A więc jednak. Kamera. To słowo George usłyszał wyraźnie, zaś karcące spojrzenie, jakim szef ochrony obrzucił kierownika wykopalisk, tylko to potwierdzał. Więc jednak — ci ludzie naprawdę wierzą, że gdzieś w Izraelu zakopana jest kamera z nagranym filmem o…

George nie miał odwagi nawet o tym pomyśleć.

Jezus Chrystus nagrany na wideo!

Czy to możliwe? Oczywiście, dla Boga nic nie jest niemożliwe. Nawet podróż w czasie. Może należało to nawet do jego niepojętego planu, może chciał ludziom akurat tej epoki, tak bardzo opanowanej przez telewizję, podarować wizerunek ich Zbawiciela, by wzmocnić swój Kościół i nawrócić ich na prawdziwą wiarę. A jak inaczej miałby tego dokonać, jak nie poprzez cud?

George poczuł, że serce wali mu jak oszalałe. Ale… Jacy ludzie dostąpili objawienia tej tajemnicy? Ten człowiek, który na jeden garnitur wydaje więcej kasy, niż potrzeba na wyżywienie przez cały rok jednej wioski w Bangladeszu — ten jedyny w swoim rodzaju dokument miałby wpaść w jego łapczywe i chciwe ręce? Co innego zrobiłby z nim, jak nie jeszcze więcej pieniędzy? Jeszcze więcej władzy?

Oczywiście — zatrzymałby nagranie dla siebie. Mogliby je zobaczyć tylko klienci jego sieci telewizyjnej, nikt poza tym. I nagle abonament tych kanałów stałby się drogi, bardzo drogi. Zakneblowałby klientom usta długoterminowymi umowami i zmusiłby ich do kupienia także wszelkiej, najgorszej lichoty.

Słowo Pana nadawałby pomiędzy dwoma najdroższymi blokami reklamowymi. Trzeba by znieść nieskończone reklamówki napojów chłodzących, środków czystości, opon samochodowych, podpasek i gum do żucia, by w końcu móc spojrzeć w oblicze Zbawiciela. Na Golgocie komercji Chrystus zostałby ukrzyżowany na nowo, i jeszcze raz, i jeszcze — najpierw w sobotnie wieczory w najlepszym paśmie nadawania, potem w programie popołudniowym, aż w końcu w czasie programów dla dzieci, obok reklamy lalek Barbie i figurek Spidermana.

— George? — dosłyszał pytanie Boba. — Źle się czujesz? Pokręcił głową, przyszedł do siebie.

— W porządku — powiedział. — Chyba wczoraj trochę za długo przebywałem na słońcu. Bob przyjrzał mu się niepewnie.

— Możesz tu rzucić okiem? — zapytał. — Chciałbym wiedzieć, co o tym sądzisz.

— Tak — beznamiętnie przytaknął George. — Jasne.

Stanął obok Boba przy stole, na którym ktoś zakrył zrobione przez nich zdjęcia, rozkładając wielki plan. Bardzo dokładnie rozrysowany plan, najwyraźniej kopia urzędowego dokumentu. To, co na nim przedstawiono, wydało się Georgowi skądś znajome.

— To kontur Wzgórza Świątynnego — wyjaśnił mężczyzna w ciemnopopielatym garniturze, brylant w spince krawata zabłysnął. — Co trzeba zrobić, żeby prześwietlić je tomografem sonarowym?


* * *

Tego ranka Stephen Foxx obudził się późno, czuł się przy tym, jakby przejechał po nim walec. I brak snu nie był tego jedynym powodem.

W szabat zawsze dłużej wydawano śniadanie, żeby ludzie mogli się wyspać. Oczywiście, był to dzień wolny od pracy i ochotnicy pochodzący z Izraela, jeżeli nie mieszkali akurat na drugim końcu kraju, korzystali z okazji, żeby pojechać do domu. Skutkiem tego w obozie pozostawali praktycznie tylko nie-Żydzi, którzy chętnie popracowaliby w sobotę, wypoczynek w szabat budził w nich dziwaczne uczucie, że świętują niedzielę o jeden dzień za wcześnie.

Zapowiadał się spokojny dzień. Gdy Stephen przyszedł do namiotu kuchennego, na niektórych stołach stały szachownice, inni kopacze rozsiedli się gdzieś w cieniu z książką i filiżanką kawy. Trochę dalej, kilka stojących w kręgu osób zabawiało się nawet rzucaniem krążka frisbee. Przy jednym ze stołów dojrzał Judith, wyglądała na dokładnie tak samo wymiętą, jak on. No, może niedokładnie tak samo.

Nawet po nieprzespanej nocy wciąż zachwycała urodą. Stephen ustawił na tacy trzy pełne po brzegi filiżanki kawy, obok nich, bardziej z rozsądku niż powodowany prawdziwym głodem, miskę płatków kukurydzianych, i przysiadł się do niej.

Przez chwilę w milczeniu jedli. Wreszcie, gdy Stephen zabrał się za drugą filiżankę, zapytała:

— No, i co?

Stephen przełknął wielki łyk gorzkiego napoju. Robili tu bardzo mocną kawę.

— Z czym? Co o tym myślę? — Tak.

— Sam nie wiem. Czuję się dość nędznie, prawdę mówiąc.

Rozejrzała się migrenowym spojrzeniem. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchać.

— Chyba nie powinieneś tego nadinterpretować. Znasz cztery słowa z listu, który ma w końcu dwie strony… Poczekaj, aż poznasz całość.

— A czy archeologowie wciąż tego nie robią? Widzą jedną literę na starym papirusie i mówią, że sposób, w jaki została napisana, z ogonkiem w lewo zamiast w prawo, wskazuje, że dokument jest dwieście lat starszy niż dotąd sądzono. Albo młodszy. W każdym razie uznaje się go za coś zupełnie innego, tylko z powodu jednej litery.

— Nie mam pojęcia. Spytaj Yehoshuę, czy archeologowie robią takie rzeczy.

Czuł potężny ból głowy. Nie poznawał sam siebie. Nigdy dotąd nie bolała go głowa. Do tego żołądek buntował się zatopiony tą mocną kawą. Stephen odstawił trzecią filiżankę i skierował uwagę na płatki.

— Zastanawiam się — mówił, przeżuwając — czy to w ogóle możliwe. Za mało się jeszcze na tym znam. Muszą przecież być inne źródła prócz tekstu Biblii, w których wzmiankuje się Jezusa. Co z tym spisem ludności, który zarządził wtedy cesarz August? To był August, prawda? „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie”. Jakoś tak to brzmi. A wtedy Maria była akurat w ciąży.

— No właśnie, dopiero w ciąży. Stephen niezadowolony pokręcił głową.

— Muszę to jeszcze raz przeczytać. Po prostu nie mogę uwierzyć. Pomyśl, co by to oznaczało? Wyobraź sobie, co by było, gdyby można było udowodnić, że Jezus w rzeczywistości nigdy nie żył! Co by to znaczyło!

Judith wzruszyła ramionami.

— To by było odkrycie. A ty byłbyś odkrywcą. Przecież zawsze tego chciałeś.

— Ale co by to znaczyło dla świata? Przecież on jest centralną figurą całego chrześcijaństwa, najliczniejszej religii świata. Gdyby okazało się, że Jezus nigdy nie żył, to by znaczyło, że ktoś go wymyślił. Że jest kimś w rodzaju filmowej postaci. Jak Superman. Albo, o rany — jak Myszka Miki!

— Nie dramatyzuj. Większości ludzi religia i tak jest kompletnie obojętna. Bardziej byś ich zszokował, gdybyś udowodnił, że to Myszka Miki nigdy nie żyła naprawdę.

— Bardzo śmieszne — Stephen wziął łyka z ostatniej filiżanki kawy. — Sam nie wiem, czemu to mnie tak niepokoi. Ale niepokoi mnie bardzo. Zadaję sobie poważnie pytanie, czy ktoś mógłby wziąć na siebie odpowiedzialność za ujawnienie takiej prawdy.

— Hej! — Judith szeroko otworzyła oczy. — To zupełnie nowy ton, panie Foxx. Stephen odstawił filiżankę i zaskoczony spojrzał na nią.

— Powiedz, czemu przez cały czas się mnie czepiasz? Za kogo ty mnie właściwie uważasz? Judith skrzywiła usta w szerokim, złośliwym uśmiechu, w oczach zamigotały jej gniewne ogniki.

— Zostało jeszcze kilka spraw, których wciąż nie zrozumiałeś. Jedną z nich jest fakt, że w życiu liczy się coś więcej, niż tylko to, żeby za każdym razem wygrywać.

— Ach, tak? — odrzucił chłodno Stephen. — A kto nagadał ci tych bzdur?

— Ty przecież chcesz tylko udowodnić, że jesteś sprytniejszy niż John Kaun, ten wielki menadżer.

— A nawet jeśli to prawda? Może naprawdę jestem?

— I co z tego? Co z tego będziesz miał?

Stephen poczuł, jak w jego żyłach bulgoce gotowość do walki, niby bąbelki unoszące się w wodzie mineralnej.

— Każdy chce wygrać — powiedział. — A kto twierdzi inaczej, ten po prostu zwątpił w możliwość zwycięstwa. Wszystko, czego pragnie ktoś taki, to uniknąć porażki, a to najłatwiej osiągnąć, gdy się przestanie walczyć. Ot, cała prawda.

— Aha. Tako rzecze Amerykanin. Wszystko całkiem easy. Wszystko da się zrobić, trzeba tylko wiedzieć, jak.

— Tak. Właśnie tak. Judith pokręciła głową.

— To takie… płaskie. Takie powierzchowne. Nie wiem — może ma jakieś znaczenie, że pochodzę z narodu, który ma w pamięci pięć tysięcy lat swej kultury, a twój ledwie dwieście.

— To najpotężniejsza głupota, jaką w życiu słyszałem — oznajmił Stephen wstając. — Naprawdę. Swoje pięć tysięcy lat możesz wrzucić do toalety i spuścić, jeśli wynikają z nich takie brednie. A teraz wybacz, muszę iść. Muszę zająć się pisaniem oferty. Żeby zgarnąć następny milion, jeśli pozwolisz.

Zastępca kierownika wykopalisk przez kilka chwil śledził rozmowę, wytrzeszczając oczy i wstrzymując oddech, wreszcie wybuchnął.

— Wzgórze Świątynne? — krzyknął. — Chce pan prześwietlić Świątynne Wzgórze? Czy pan zupełnie postradał zmysły?

Kaun szybkim skinieniem głowy dał do zrozumienia Ryanowi, żeby wyprowadził obu techników, co ten natychmiast uczynił. Potem patrzył spokojnym wzrokiem na Izraelczyka z przydługimi włosami i bulwiastym nosem, zdecydowany nie dać się sprowokować i za wszelką cenę zachować spokój, póki tamtemu nie minie atak wściekłości. Nikt nie jest w stanie krzyczeć i miotać się jednorazowo dłużej niż siedem albo osiem minut, chyba że chodzi o przypadek kwalifikujący się do leczenia psychiatrycznego. Większość choleryków, na których Kaun trafiał w swych niezliczonych nieprzyjemnych pertraktacjach, uspokajała się po dwóch, najwyżej trzech minutach, pod warunkiem, że im nie przerywano. To właśnie wtrącanie się podtrzymuje intensywność ataku furii — w pewien sposób po każdej przerwie odliczanie czasu rozpoczyna się od nowa.

— Chcemy w spokoju… — zaczął w końcu Kaun, gdy Shimon Bar-Lev przerwał, prychając głośno. Ten jednak nie słuchał go, lecz zwrócił się do profesora Wilforda-Smitha.

— Dlaczego mi tego nie powiedziałeś, ty cholerny Brytyjczyku? — napadł na niego. — Czemu o wszystkim dowiaduję się ostatni? Do diabła, od dwudziestu lat pracujemy razem, a teraz robisz coś za moimi plecami?

Nadszedł odpowiedni moment, żeby się wtrącić.

— Panie Bar-Lev! — zagrzmiał Kaun z całym impetem, na jaki go było stać. Zdarzały się sytuacje, kiedy pomagał tylko krzyk, wywołujący u przeciwnika szok. Zawsze, kiedy musiał nabrać w płuca powietrza do takiego wrzasku, Kaun wyobrażał sobie, że musi zmiażdżyć czaszkę oponenta samym natężeniem swego głosu.

Tym razem także podziałało. Bar-Lev otrząsnął się, przez chwilę zdawał się być zbity z tropu.

— Panie Bar-Lev — powtórzył Kaun, znów całkowicie opanowany i tak uprzejmie, jak to tylko możliwe.

— Proszę darować życie profesorowi Wilfordowi-Smithowi; jest niewinny. Całą winę ponoszę ja. Ten pomysł zrodził się dziś w nocy, po rozmowie z profesorem Goutiere’em, chciałem wtajemniczyć pana dziś rano. Pechowo złożyło się tak, że technicy z obsługi Sotomu byli tu przed panem, dlatego musiałem się wstrzymać. Jednak jeśli chce pan na kogoś krzyczeć, to proszę na mnie.

Bar-Lev patrzył na niego zbity z tropu. John Kaun nie miał do tej pory wiele do czynienia z zastępcą Wilforda-Smitha, lecz sądząc po jego niepewności uznał, że jest to prostolinijny naukowiec, prawdopodobnie znakomity specjalista, nie dorównujący jednak w umiejętności prowadzenia dyskusji wyszkolonemu i doświadczonemu retorykowi.

— Dobrze — odpowiedział Izraelczyk. — Więc proszę mnie oświecić. Co to wszystko ma znaczyć?

— Chodzi panu o to, jak wpadłem na pomysł, żeby zlecić przebadanie Wzgórza Świątynnego? — odparł Kaun.

— Tak.

Kaun skinął głową z łagodnym uśmiechem.

— Panie Bar-Lev, muszę teraz na chwilę wyjść i zapewnić techników, że dostaną swoje pieniądze, niezależnie od tego, jak głośno my tu na siebie wrzeszczymy. Pana chciałbym tylko poprosić, żeby przez ten czas zastanowił się nad pytaniem, jakie wczoraj wieczorem zadaliśmy profesorowi Goutiere’owi. Mianowicie, gdzie w Izraelu są miejsca, które pozostałyby nietknięte przez ostatnie dwa tysiące lat?

Bar-Lev gapił się na niego jak na osobliwe zjawisko, potem spuścił wzrok na plan Wzgórza Świątynnego, znów spojrzał w górę. Szczęka mu opadła.

— Rozumie pan? — dodał Kaun, po czym opuścił pokój konferencyjny.

Dwaj technicy czekali na zewnątrz w towarzystwie Ryana, patrzyli na niego wyczekująco, gdy schodził po trzech stopniach na piaszczysty grunt.

— Mam nadzieję, że styl naszej dyskusji nie przeraził panów zbytnio — powiedział Kaun, starając się wyglądać absolutnie pogodnie i nie okazywać w najmniejszym stopniu niepokoju. Tamci dwaj uśmiechali się z zakłopotaniem.

— Chciałbym obu panom bardzo podziękować — zapewnił swym najbardziej uprzejmym tonem, potrząsnął ich dłońmi, patrząc im przy tym prosto w oczy. — Praca, jaką panowie tutaj wykonali, zasługuje naprawdę na najwyższe uznanie. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. A jeśli chodzi o wybuch gniewu naszego kolegi… — uśmiechnął się porozumiewawczo. — Wszyscy ludzie są tutaj oddani sprawie całym sercem. To było jeszcze nic. Trzeba było słyszeć, jak wcześniej przez całe noce wydzieraliśmy się na siebie jeszcze gorzej.

— Rozumiem — blondyn skinął głową z wyraźną ulgą.

— Jeśli chodzi o Wzgórze Świątynne — mówił dalej Kaun nie spuszczając z oka blondyna, który po pierwsze i tak był szefem w tej dwójce, a po drugie wydawał się bardziej skory do rozmowy — mój asystent przydzieli panom samochód, proszę pojechać nim do Jerozolimy i na miejscu rozeznać się w sytuacji. Czy istnieje możliwość, żeby nie rzucając się w oczy prześwietlić wzniesienie. Dziś wieczorem zdadzą mi panowie raport. Okay? Blondyn z gotowością przytaknął.

— Tak jest, sir. Chętnie się tym zajmiemy.

— Dobrze. Ryan, zatroszczy się pan o dżentelmenów? Ryan skinął głową.

Kaun wrócił do kontenera, będącego równocześnie kwaterą niemieckiego pisarza, który, jak ponownie uświadomił sobie Kaun, wniósł na razie do projektu niewiele przydatnych wskazówek, w porównaniu choćby z Kanadyjczykiem. Bar-Lev najwyraźniej znalazł argument, który uważał za ostateczny i przekonywający.

— Wzgórze Świątynne jest dla Żydów miejscem świętym — oznajmił grobowym głosem. — Pytam pana, Kaun, jest pan przecież chrześcijaninem: czy zleciłby pan badania sonarotomograficzne Bazyliki Św. Piotra? Albo miejsca narodzenia Jezusa w Betlejem?

Kaun przytaknął.

— Oczywiście. Nawet nie drgnęłaby mi powieka. Bar-Lev raczej nie liczył się z taką odpowiedzią. Retoryk-amator, pomyślał Kaun i z trudem stłumił drwiący uśmiech.

— Ja… ja nie mogę w to uwierzyć!

— Spokojnie, może pan w to uwierzyć. Może zresztą to będzie nasz następny krok. Profesor Goutiere podniósł dłoń.

— Chcę jeszcze raz podkreślić, i proszę o wpisanie do protokołu, że w żadnym razie nie twierdzę, by poszukiwana kamera znajdowała się w skale Sachra. Wspomniałem tylko, że jest to jedyne miejsce, które po dwóch tysiącach lat można jednoznacznie zidentyfikować i równocześnie przez cały ten czas pozostało nietknięte.

— A ja — wtrącił Wilford-Smith — muszę jeszcze raz powtórzyć, co powiedziałem już dzisiejszej nocy: Jestem pewny, że kamery w tej skale nie ma.

Kaun przytaknął cierpliwie.

— Jeszcze ktoś?

— To niewykonalne — oznajmił Bar-Lev. — Kompletna utopia. Jak pan to sobie wyobraża? Że ustawimy aparaturę generującą fale wstrząsowe na środku Wzgórza, a wkoło niego zakopiemy czujniki? Może wbijemy je w Ścianę Płaczu? Na coś takiego nigdy, przenigdy nie otrzyma pan zezwolenia.

— Dlatego zrobimy to w tajemnicy.

— W tajemnicy? Jak miałoby się to odbyć?

— Nie wiem. Ale właśnie wysłałem tych techników do Jerozolimy, żeby rozejrzeli się na miejscu.

— Niemożliwe!

Kaun odetchnął głęboko.

— Panie Bar-Lev, nie byłbym tym, kim jestem, gdybym zawsze zwracał uwagę na to, co uważa się za możliwe bądź niemożliwe.

Archeolog wyglądał, jakby miał rozpłynąć się w pocie i zwątpieniu.

— Panie Kaun, z całym szacunkiem, ale pan nie zdaje sobie sprawy, co pan zamierza zrobić. Wzgórze Świątynne jest świętością nie tylko dla nas, Żydów, to również miejsce święte dla muzułmanów, a wszystko, co się tu dzieje, ma wymiar polityczny. To, co pan chce zrobić, może wręcz wywołać wojnę!

— Panie Bar-Lev, jestem między innymi właścicielem jednego z wiodących telewizyjnych kanałów informacyjnych na świecie. Proszę mi wierzyć, mam naprawdę najświeższe wiadomości o sytuacji politycznej w Izraelu.

Bar-Lev opadł na krzesło kręcąc głową.

— To szaleństwo — mamrotał. — Istne szaleństwo.

— Kamery nie ma w tej skale — powtórzył profesor Wilford-Smith. — Jestem tego pewny na sto procent. Tkwi w zapieczętowanej amforze w jakiejś nierzucającej się w oczy grocie skalnej na uboczu, ale w żadnym razie nie jest ukryta w tym kawałku skały.

— Może pod nim? — zastanowił się Kaun.

— Jest taka legenda — wtrącił się Goutiere — według której pod skałą miałaby znajdować się arka przymierza.

— Też niezgorsze znalezisko.

— Jak kamera miałaby dostać się do skały? — zapytał Goutiere. — Albo pod nią? Podróżnik w czasie, jeśli pańskie podejrzenia są słuszne, działałby na tym terenie w okresie, gdy świątynia była jeszcze nietknięta, a skała, o której mówimy, służyła za kamień ofiarny. Nie miałby absolutnie żadnej możliwości, żeby choć zbliżyć się do tego kamienia niezauważony przez nikogo.

Ta dyskusja zaczęła działać Kaunowi na nerwy.

— Jeżeli zdołamy przebadać Wzgórze Świątynne — stwierdził — możemy podarować sobie wszelkie spekulacje. Wtedy nie będziemy musieli w nic wierzyć, będziemy po prostu wiedzieli. Stan, który przedkładam nad wszelkie inne.

Był wdzięczny Ryanowi za to, że akurat w tym momencie wszedł z jednym z przenośnych telefonów w dłoni.

— Basso — powiedział tylko, gdy mu go podawał.


* * *

Stephen Foxx siedział przy włączonym laptopie i nie miał najmniejszej ochoty na pisanie oferty dla Video World Dispatcher. Lecz zaniechanie jakiegoś działania tylko dlatego, że nie ma się na nie ochoty, byłoby nieprofesjonalne. A Stephen Foxx nigdy nie postępował nieprofesjonalnie.

Najpierw połączył się ze swoim komputerem w domu, odszukał pliki zawierające potrzebne do sformułowania oferty teksty i rysunki, i uruchomił ich pobieranie. Wtedy, gdy wydłużający się powoli wskaźnik procentów kazał przypuszczać, że przesyłanie danych potrwa jeszcze dobrą chwilę, oparł się wygodnie i pozwolił opanować się myślom, buczącym w jego mózgu niczym dzikie pszczoły.

Wizja, że ów Jezus, o którym mówiło się w kościele, na lekcjach religii, w pobożnych przypowieściach i pieśniach, mógłby w rzeczywistości nigdy nie istnieć — że wszyscy dali się zwieść jednemu mitowi, że ten Jezus miałby nie być ani o krztę prawdziwszy od Mikołaja, jakoby przynoszącego prezenty w Boże Narodzenie — to wydawało mu się jawnym szyderstwem. Czy to nie zadziwiające? Każdemu, kto by go zapytał, wyjaśniłby nie zwlekając, że nie interesuje go żadna religia, jedynie realne życie. Że tę religię, w której ochrzczono go jako bezbronne dziecko, dawno odrzucił i zostawił te sprawy daleko za sobą. Że w całej pełni można określić go mianem nieulegąjącego dogmatom humanisty. Czuł się kimś, kto stara się postępować właściwie. Przejść przez życie jako przyzwoity człowiek. Być dobrym, ale z umiarem.

A teraz tak go to pochłonęło. Więc jednak zmagania z tą postacią były cięższe, niż sobie uświadamiał.

Przez całe dzieciństwo był świadkiem, w jak dwulicowy sposób ludzie obchodzą się z Bogiem. Jego rodzice nawet dziś wciąż jeszcze zachowywali się na zewnątrz tak pobożnie, jak przyjęte to było w ich parafii, w rzeczywistości jednak pędzili życie nie stosując nauk religii, do której się przyznawali. Być dobrym chrześcijaninem znaczyło iść do kościoła w Boże Narodzenie i łożyć datki na cele dobroczynne, gdy się tego nie dało uniknąć, a nawet wtedy tylko tyle, ile to konieczne, by nie wypaść w niekorzystnym świetle.

Tylko niekiedy, w określonych sytuacjach, przenikała ich pobożność. Głównie w sytuacjach krytycznych.

Gdy matka miała ten atak, który najpierw wzięto za zawał serca — wtedy ojciec zwołał wszystkich na wspólną modlitwę. Ależ to było krępujące! Lecz Bogu widocznie się spodobało, bo w końcu okazało się, że matka nie miała zawału, a tylko wirusową infekcję.

Religia dla jego rodziców i w ogóle dla wszystkich ludzi, których znał, była czymś w rodzaju parasola.

Przy pięknej pogodzie wcale się o nim nie myśli. Dopiero gdy pada deszcz, wtedy człowiek sobie o nim przypomina. Lecz naprawdę wierzyć — nie, nie znał nikogo, o kim można by to powiedzieć.

Gdy dorósł, wówczas treści, w które kazano mu wierzyć, wydały mu się mniej czy bardziej zwykłą insynuacją. Niepokalane poczęcie, na przykład. Gdy miał czternaście lat, dziewczyna z klasy wyżej nie uważała podczas pettingu ze swoim chłopakiem i zaszła w ciążę, choć była jeszcze dziewicą. Gdy się to wydało, drwiny i szyderstwa nie miały końca: Mary-Lou ukazał się anioł i przemówił do niej: włóż mi rękę w spodnie — ha, ha, ha! Nikt jednak, nawet katecheta, nie uważał, by warta była wzmianki hipoteza, że Mary-Lou mogłaby urodzić następnego Zbawiciela.

No i jeszcze Nick. Nick Foster. Nick był jego najlepszym przyjacielem, odkąd pamiętał. Uroczyście przysięgli sobie wieczną przyjaźń. Wspólnie zbierali kapsle z opakowań z płatkami śniadaniowymi.

Razem podglądali starsze dziewczęta kąpiące się w jeziorze i naśmiewali z ich piersi. Planowali, kim będą w przyszłości, kiedy dorosną. Stephen pragnął zostać astronautą, Nick gubernatorem albo senatorem.

A potem Nick się utopił. Pewnego całkiem zwykłego, jesiennego dnia. Wpadł do jeziora, uderzył się w głowę, nie odzyskał przytomności dostatecznie długo, by utonąć. Miał akurat dziesięć lat.

Wciąż miał przed oczyma ten obraz, Nick złożony na swoim łóżku jak na marach. Dwa dni wcześniej jeszcze wylegiwali się na tym łóżku i oglądali telewizję, a pokój jak zwykle był przytulny niczym chlew. I Nick pożyczył mu ten wielki tom z Batmanem. Gdy po pogrzebie Stephen chciał go oddać, siostra Nicka powiedziała mu, że ma go sobie zatrzymać. Miał go do dziś.

Wlepiał niewidzące oczy w szarą ścianę namiotu, rozpływającą się przed jego oczyma. Wtedy, gdy z dnia na dzień został sam, opuszczony, wtedy modlił się do Boga, żeby przywrócił Nickowi życie. Jeżeli Jezus mógł zmartwychwstać, to dlaczego nie Nick? Lecz Bóg go nie wysłuchał. Dziś sam sobie wydawał się śmieszny na to wspomnienie. Naśladował swoich rodziców. Bóg jako instancja, u której szuka się pomocy, gdy samemu nie można sobie poradzić. Instancja, która i tak nie pomaga.

Wskaźnik procentów na ekranie dosięgnął setki i krótki piszczący dźwięk zasygnalizował koniec przesyłania danych. Stephen otrząsnął się ze wspomnień i przerwał połączenie. Starał się nie myśleć o tym, ile będzie go kosztowało ściągnięcie tu tych plików.

A więc, oferta. Nawet, jeżeli chwilowo wydawała się najbardziej nieistotną rzeczą, jaką mógłby się zająć.

Przywołał jeszcze raz na monitor faks z czwartku, żeby zastanowić się, co powinien napisać. Katalog pytań był dość długi, prawdę mówiąc, wyczerpujący. Dobrze, to pozwalało mu, powołując się na ograniczone miejsce i najwyraźniej zachodzącą potrzebę obszernych wyjaśnień, zaproponować osobiste spotkanie. A póki nie były ustalone szczegóły, oczywiście nie mógł też podać konkretnej ceny. Dopiero teraz odkrył, że ta firma ma swoją stronę internetową. Jej adres, jak to obecnie było już w zwyczaju, podano drobnym drukiem w nagłówku listu: http://www.video-HYPERLINK "http://world.com/"world.com. Interesujące. Może dowie się tam czegoś więcej o ewentualnym kliencie. Co nie byłoby nieprzydatne przy pisaniu oferty, która przecież powinna odegrać rolę wabika. Zawsze dobrze jest mieć pojęcie o tym, co partner w interesach może uznać za zachęcające.

Stephen ponownie podłączył komórkę, uruchomił przeglądarkę internetową i wystukał podany adres. Zobaczył wykonaną bardzo starannie i profesjonalnie homepage, lecz wszystkim, czego dowiedział się z niej o Video World Dispatcher było zdjęcie siedziby firmy. Poza tym oferowano katalog z aktualną ofertą, zawierający ceny i możliwość złożenia zamówienia bezpośrednio przez internet. Akceptowane były wszelkie karty kredytowe, również rozmaite formy cyfrowej gotówki, jakże by inaczej. Katalog można było przeglądać według rodzaju produktu — kino domowe, profesjonalny sprzęt wideo, zintegrowane audio i wideo i szereg innych pojęć fachowych — lub też według producenta. Stephen wybrał drugą możliwość i kliknął na SONY. Pojawiło się firmowe logo japońskiego koncernu, po czym jeszcze raz trzeba było przejść przez mękę wyboru. Zwykłe kamery. Cyfrowe kamery.

Można było także — Stephenowi zaparło dech w gardle — składać zamówienia na mającą wejść na rynek za trzy lata serię MR.

Nie do wiary. Dlaczego nie powiedział mu o tym ten typ z SONY, z którym rozmawiał? Zachowywał się tak, jakby MR-01 była tajemnicą państwową. Ani słowa o tym, że ten sprzęt można już zamawiać.

Stephen kliknął na odpowiednim linku i w napięciu wstrzymał oddech, gdy ładowała się wywołana strona.

Najpierw pojawił się napis, że Video World Dispatcher jest jedyną firmą na świecie, która przyjmuje już teraz zamówienia na oparte na rewolucyjnej technologii kamery MR firmy SONY, gwarantując pierwszeństwo dostaw po wprowadzeniu produktu na rynek.

Pewnie chwyt reklamowy. Stephen nie był w stanie wyobrazić sobie, że gigantyczny japoński koncern udzielił jakiejś firmie wysyłkowej na amerykańskim wschodnim wybrzeżu specjalnych uprawnień.

Przewinął stronę do miejsca, gdzie przedstawiano produkty wchodzące w skład serii. Interesujące.

Nareszcie będzie mógł zobaczyć, czego właściwie szuka.

Pierwszy pojawił się MR-S, domowy odtwarzacz. Na malutkim zdjęciu można było zobaczyć płaską czarną skrzynkę, wyglądającą całkiem tak, jak wyglądają wszystkie odtwarzacze wideo. Tylko że ten miał kosztować okrągłe pięć tysięcy dolarów.

Gdy Stephen przewijał stronę dalej, do następnego zdjęcia, po plecach przebiegło mu osobliwe mrowienie. To, jak niezbicie informował podpis pod ilustracją, jest MR-01. Stephen pochylił się w przód.

Raczej niepozorna, poręcznie wyglądająca kamera z dużym wysuwanym obiektywem, nad którym ukośnie umieszczono mikrofon i rząd rozmaitych przycisków. Nic podniecającego. Za słuszną sumkę sześciu tysięcy dolarów.

To jednak jeszcze nie był koniec strony. Stephen przewinął dalej w dół i doświadczył tego zadziwiającego uczucia, jak to jest, gdy wszystkie myśli znienacka i gwałtownie zamierają w bezruchu.

Było tam jeszcze jedno zdjęcie. Ta sama kamera, tylko obiektyw nieco większy, kilka dodatkowych elementów obsługi. Cena — siedem tysięcy dolarów.

MR-02.

Загрузка...