17

Sender: Donald_Frey@aus.new.com

To: John_Kaun@ny.new.com

Message-ld: 4127900A.70D.OOC10@newsrv041.new.com

Subject: Pertraktacje Melbourne Mime-Version: 1.0

Content-Type: text/plain; charset=iso-8859-1


John,

Odwołanie spotkania w środę poważnie zagroziło wynikom pertraktacji. Kontaktowałem się telefonicznie z Pańskim sekretariatem; Susan Miller powiedziała mi, że jest Pan w Izraelu??? Proszę o pilny kontakt.

Pozdrawiam serdecznie,

Don


Papier prezentował się naprawdę kiepsko. Stephen poczuł, jak oblewa się zimnym potem. Niech to cholera! Nie wyglądał tak marnie, kiedy wyjmował go ze skrzynki i wkładał między dwa metalowe talerze.

Czyżby uszkodził się tak teraz, podczas transportu? Setki drobniutkich, szarych strzępków ukruszyły się na krawędziach, a pozostała część wydawała się tak wyblakła i wysuszona na wiór, jakby miała w każdej chwili rozsypać się w proch.

Rzucił szybkie spojrzenie na Yehoshuę. Zdawało się, że nie robi to na nim wielkiego wrażenia. Być może był przyzwyczajony do takich widoków. Zwoje papirusu z pewnością nie wyglądały o wiele lepiej, gdy otrzymywał je zaraz potem, jak przez kilka tysiącleci pleśniały w jakichś glinianych dzbanach.

Jednak dokładnie w tym momencie, gdy znów zaczął się w nim budzić cień nadziei, Yehoshuah westchnął ciężko i stwierdził zagadkowo:

— Tak…

Nie wdając się w wyjaśnienia, co chce przez to powiedzieć, przystąpił do rozmaitego rodzaju przygotowań, układał w zasięgu ręki lupy i pesety, ustawił w rzędzie jedną przy drugiej płaskie plastykowe kuwety i wyregulował ostrość obiektywu aparatu fotograficznego, przykręconego śrubami do specjalnego statywu w taki sposób, by można było robić nim zdjęcia pionowo w dół.

Jakie to wszystko ma teraz znaczenie? Stephen spoglądał na nieszczęsny zwitek pylistego papieru, leżący na pogniecionym blaszanym talerzu i na pierwszy rzut oka nadający się jedynie do wyrzucenia do śmieci. I to najprawdopodobniej z jego winy. Nie okazał się ani o włos lepszy od złoczyńcy, który podpalił bibliotekę aleksandryjską.

Mimo że w pomieszczeniach laboratorium panował chłód, Stephen był cały mokry od potu. Przyczyną, jak nagle to sobie uświadomił, był strach, od wielu lat nie bał się tak przeraźliwie. Czy uda mu się jakoś wyplątać z tej matni? Zawsze przecież znajdował sposoby na wydostanie się z podbramkowych sytuacji.

Przede wszystkim zawsze miał na tyle sprytu, by nie dać się wpędzić w podbramkową sytuację. Dość sprytu, by na długo przed końcem zwąchać, co się święci, właściwie zinterpretować sygnały ostrzegawcze i w porę zaciągnąć hamulec lub skręcić w inną drogę.

— Jak to wygląda? — zdobył się w końcu na zadanie pytania. Jego głos zabrzmiał nisko i chrypliwie. Yehoshuah przyciągnął uchwyt jednej z podświetlanych soczewek i zamocował ją nad znaleziskiem. Studiował je dokładnie przez chwilę, nim odpowiedział. Stephenowi zdawało się, że minęły całe godziny.

— Trudno ocenić. Są tu dwa arkusze papieru, ktoś zgiął je kiedyś, potem wsunął jeden w drugi i ponownie złożył na pół. Zobacz sam.

Pchnął okular w stronę Stephena. W powiększeniu wszystko wyglądało jeszcze koszmarniej — mnóstwo miejsc usianych dziurkami, wokół nich papier rozsypywał się w proch, postrzępione, kruche krawędzie, oderwane od nich małe i malutkie skraweczki.

— Wygląda na to, że na tych kartkach nikt nigdy nic nie napisał.

— To tylko tak się wydaje.

Na drugim końcu stołu laboratoryjnego Judith siedziała okrakiem na odwróconym oparciem do przodu krześle, głowę oparła zniechęconym gestem na ułożonych jedna na drugiej dłoniach. Gdy Stephen zaproponował jej, by spojrzała w mikroskop; odmówiła, kręcąc głową. Wyglądało na to, że dobrze zna całe to otoczenie; pewnie już wcześniej zdarzało się jej dotrzymywać tu bratu towarzystwa. Yehoshuah przyciągnął znów okular ku sobie, wziął w dłoń pęsetę i chwycił nią jeden z najdrobniejszych kawałeczków papieru, by umieścić go w ceramicznej miseczce.

— Może uda nam się ustalić, jaki to rodzaj papieru — stwierdził i zdjął z półki kilka butelek z chemikaliami.

Stephen wpadł na pewien pomysł.

— Masz linijkę?

— Jasne. W szafce przed tobą. Górna szuflada. Wyjęta linijka była solidnie wykonana z ciężkiej stali, na jednej krawędzi opatrzono ją skalą metryczną, na drugiej umieszczono podziałkę w calach. Stephen pochylił się z nią nad badanym obiektem.

— Co chcesz zrobić? — dopytywał się Yehoshuah.

— Ma prawie cztery i ćwierć cala szerokości i… — ostrożnie przełożył linijkę w inną pozycję — …pięć i pół cala wysokości.

— Tak, i co z tego?

— Gdyby rozłożyć arkusze, miałyby dwa razy większą wysokość i szerokość, a więc jedenaście na osiem i pół cala — odparł Stephen i odłożył linijkę na bok.

— Logiczne.

Wciąż nie rozumieli. A przecież to wprost rzucało się w oczy. Stephen spojrzał na dwoje przyjaciół i wyjaśnił:

— To standardowy format amerykańskiego papieru listowego.


* * *

„Kościół Chrystusa Siewcy” był mały, niemal jak kaplica, zaś jego znaczenie było równie mizerne, co wygląd. Rzucało się w oczy, że nie jest to żadne z tych świętych miejsc i historycznych zakątków, w które tak obfituje Jerozolima. Jego nazwa wzięła się prawdopodobnie z owej przypowieści przytoczonej w Ewangelii św. Marka, w której mowa o tym, jak siewca traci jedną część ziarna, wydziobaną przez ptaki, drugą omyłkowo rzuca na skaliste podłoże, gdzie skiełkowane rośliny nie wytrzymują słonecznego skwaru, zaś trzecią część ostatecznie marnuje, rozsypując ją wśród ciernistych krzewów niepozwalających im wyrosnąć. Tylko jedna część nasion pada na żyzną glebę, a przecież to właśnie one mnożą się, stukrotnie wynagradzając wszelkie straty. Było jednak pewne, że tej przypowieści Jezus nie opowiedział tutaj, lecz na północy Galilei, prawdopodobnie w Kafarnaum. Kościół zbudowano przed około dwustu laty w jednej z dzielnic graniczących ze Starym Miastem, i w zasadzie nikt naprawdę nie wiedział, dlaczego w ogóle go wzniesiono i z jakiego właściwie powodu stoi tu, gdzie stoi. Sprawiający raczej posępne i przygnębiające wrażenie, wznosił się dokładnie na skrzyżowaniu dwóch o wiele za wąskich uliczek, na których panował intensywny ruch, gdyż miejscowi zwykli używać ich jako objazdów omijając korki na głównych ulicach. Okna kościoła były szare od kurzu i spalin, nawet dźwięk dzwonu rozbrzmiewającego w każde południe na niewysokiej wieży zdawał się być jakby przytłumiony kurzem. Co zresztą było bez znaczenia, jako że od pewnego czasu w tej dzielnicy mieszkali głównie muzułmanie.

Wieczór szabatu był jedynym wieczorem, kiedy na uliczkach panował spokój. Ojciec Łukasz, mnich franciszkanin, przy pomocy dwóch innych braci utrzymujący przy życiu ów mizerny, mały kościółek, zwykł był rozkoszować się tą nieczęstą tutaj ciszą. Gdy pożegnał ostatniego gościa jadłodajni, nie zamknął za nim jak zwykle bramy dziedzińca, lecz przysiadł na zewnątrz na wytartym gzymsie okalającym kościelną wieżę, by wypalić swego jedynego w tygodniu papierosa i przez chwilę nic nie robić. To właśnie tu robili: każdego wieczora odprawiali mszę św. dla chorych, ułomnych i potrzebujących, a po niej karmili głodnych. Drogę do kościółka znało wielu biedaków, najmniej wśród nich było katolików. O to jednak nikt nie pytał.

Pomoc nędzarzom sprawiła, że zyskali uznanie także w oczach swych muzułmańskich sąsiadów. Na przykład szewc z warsztatu dokładnie naprzeciw bramy kościoła. Pobożny człowiek, odprawiający każdego dnia wszystkie przepisane modlitwy, nie zważając na kuriozalny fakt, że swój modlitewny dywanik zmuszony był rozkładać w kierunku chrześcijańskiego kościoła, który na skutek geograficznego trafu stał dokładnie między nim a Mekką. Gdy ojciec Łukasz zasiadał w szabasowy wieczór ze swym papierosem, szewc zwykle akurat zamykał sklepik, po czym pozdrawiał go z respektem i zamieniali przez uliczkę kilka przyjaznych słów.

Tego wieczora, gdy ojciec Łukasz wyszedł z szerokiej bramy, krata naprzeciw była już opuszczona. Zapadł zmrok. Cóż, czasem to wszystko przeciągało się naprawdę do późna. W porządku, jeżeli przyczyną był ktoś pragnący otworzyć serce przed zakonnikiem. Dziś jednak doszło do kłótni między dwoma stołownikami, którą zdołał wreszcie zażegnać, choć z wielkim trudem.

Kapłan wzdychając ciężko zapalił papierosa i oparł się plecami o nierówny mur kościelnej wieży. Co za dzień! Zwykle udawało mu się całkowicie zatracić w tym, co robił, i nie pytać o sens. Lecz w dni takie jak dzisiejszy opadały go wątpliwości. Zdradzieckie, bolesne pytania, co on tu właściwie robi, czy osiąga tym jakikolwiek skutek i czy nie mógłby swego życia wykorzystać lepiej, niż wstępując do zakonu i spędzając potem całe dnie na żebraninie w supermarketach, hotelach i hurtowniach o żywność, rozdzielaną wieczorami między kłótliwych niedołęgów.

Zaciągnął się jeszcze raz i czekał, aż te myśli odpłyną, jak działo się z nimi zawsze, gdy dostatecznie długo nie zwracał na nie uwagi. Był to jego sposób na ból głowy, pomocny także na zwątpienie.

Jego spojrzenie padło na chudą, żałosną postać, z trudem wlokącą się w dół uliczki. Odruchowo zaczął się zastanawiać, czy w kuchni znalazłoby się jeszcze coś na wypadek, gdyby ten człowiek… Ciemne włosy, smagła cera… Może Palestyńczyk.

— Przepraszam — zawołał Palestyńczyk, jego angielski brzmiał po amerykańsku i miał hiszpański akcent — szukam postoju taksówek.

Ojciec Łukasz uniósł ramiona w geście bezradności.

— Tutaj nie ma — odkrzyknął.

— Cholera — wyrwało się ciemnowłosemu mężczyźnie. Gdy podszedł bliżej, nie wyglądał jednak na Palestyńczyka. Już prędzej Meksykanin na krótko przed śmiercią głodową. Gdy dostrzegł habit ojca Łukasza, zmieszał się i powiedział:

— O, przepraszam, ojcze, nie wiedziałem, że pan… że… zamilkł. Powędrował spojrzeniem w górę muru, przy którym siedział mnich, dojrzał otwory dzwonnicy i krzyż na szczycie.

— Pan nietutejszy, prawda?

— Nie, nie. Pochodzę z Bozeman w Montanie. Stany Zjednoczone Ameryki. Przyjechałem dopiero dziś rano i jestem pierwszy raz w Jerozolimie…

— Dziś wieczorem miał pan raczej pecha. W szabat wszystko pozamykane.

— O, przeciwnie, miałem wiele szczęścia. Proszę mi wierzyć, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Muszę tylko jeszcze wrócić do obozu, potem… Nie, naprawdę. Wie ojciec, jutro będę może musiał już wracać. To wspaniale, że miałem taką możliwość…

Kapłan upuścił niedopałek i rozgniótł go stopą.

— O jakim obozie pan mówi?

Mężczyzna jakby go nie słyszał. Nie spuszczał oczu ze szczytu kościelnej wieży, a na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech.

— Proszę mi powiedzieć, ojcze — spytał powoli — czy myśli ksiądz, że mógłby mnie na chwilkę wpuścić do kościoła?

— Właściwie jest już zamknięty.

— Tak, wiem, wiem, przepraszam. Pomyślałem tylko, że może… Moja matka tak bardzo by się ucieszyła, gdybym jej powiedział, że modliłem się w Jerozolimie. Tylko kilka minutek? Jedną minutę. Proszę…! Ojciec Łukasz uśmiechnął się. Zwykle musieli nęcić darmowym jedzeniem, by choć jako tako wypełnić kościół. Nie może przecież bronić wstępu komuś, kto chce wejść z własnej woli. Sięgnął po pęk kluczy i wstał.

— Ile tylko pan zechce, przyjacielu. A potem przywołam taksówkę.

— To kiepski papier — oznajmił Yehoshuah, podniósłszy się po długim wpatrywaniu w mikroskop. — Po prostu nędzny, mówiąc dokładniej.

Stephen wzruszył ramionami.

— Nie bądź taki wymagający. Ma dwa tysiące lat.

— Nie o to chodzi. Miałem na myśli, że to nie jest gatunek papieru, jakiego należało użyć do tego zadania — Yehoshuah przesunął stojak z maluteńką próbką papieru pod obiektywem. — Ktokolwiek napisał tę wiadomość, nie znał się na papierze albo nie miał wielkiego wyboru.

— Czy to znaczy, że nic z tego nie będzie? — dopytywał się Stephen. — Wszystko na nic?

— Nie, skąd. To i owo uda nam się na pewno odczytać, trzeba tylko czasu. Ale wiele fragmentów rozpadło się dosłownie na proch, nic z nich nie da się uratować. Może to naprawdę tania amerykańska papeteria, kto wie.

Stephen wyglądał zapewne na dość skonsternowanego, gdyż Judith wybuchnęła nagle drwiącym śmiechem.

— Yoshi, chyba musisz mu wyjaśnić, że nie masz antyamerykańskich uprzedzeń.

— Co? Ach, tak — poderwał się speszony Yehoshuah.

— Chciałem tylko powiedzieć, że obecnie produkuje się mnóstwo papieru złej jakości. Oszczędza się po prostu na wszystkim, na wypełniaczach, na klejach, na surowcach — efektem jest papier, który sam się rozpuszcza, zżera go zawarty w nim kwas, same takie historie. Najgorszy jest papier ekologiczny. W Europie są urzędy skarbowe, w których zeznania podatkowe wydrukowane na papierze ekologicznym zaczynają rozpadać się jeszcze przed upływem ich ustawowego okresu przechowywania.

— Ale to przecież nie jest papier ekologiczny, prawda? — wyglądał podejrzanie szaro, gdy leżał tak na pogiętym metalowym talerzu.

— Nie, inaczej nic by z niego już nie zostało. Ale nie jest to też jakiś szczególnie trwały papier. — Wzrok Yehoshui zapłonął znów tym nieobecnym blaskiem, nadającym mu wygląd prawdziwego naukowca. — To nawet potwierdza twoją teorię, Stephen. Tak kiepskiego papieru dawniej wcale nie produkowano.

— Żartujesz.

— Nie. Stary, ręcznie czerpany szmaciany papier jest dziś w równie dobrym stanie jak w czternastym lub piętnastym stuleciu.

— Twierdzisz, że w dzisiejszych czasach nie produkuje się papieru, który pod względem trwałości dorównywałby papierowi z czternastego wieku?

— Skąd, naturalnie jest taki papier. Nasz nieznajomy po prostu nie pomyślał o tym, żeby go użyć. Powstaje pytanie, dlaczego — stwierdził w zadumie Yehoshuah, wziął do ręki talerz z kruchymi pozostałościami znalezionego w grobowcu listu i ostrożnie zaniósł go w drugi koniec laboratorium, do czegoś, co wyglądało jak kuchenka mikrofalowa, na dodatek własnej roboty. Troskliwie umieścił talerz w środku, zamknął szklane drzwiczki, po czym nacisnął duży zielony guzik. W niewidocznej tylniej części aparatury jakiś element zaczął hałasować jak zepsuta suszarka do włosów, tak głośno, że Stephenowi zdawało się, iż z pewnością słychać to w całym budynku. We wnętrzu dało się dostrzec delikatną mgiełkę.

— Nawilżacz — wyjaśnił Yehoshuah.

— Aha — mruknął Stephen. Po chwili, gdy przyjaciel najwyraźniej nie miał zamiaru wyjaśnić bliżej, co robi, zapytał: — A po co?

Na twarzy Yehoshui pojawił się zmieszany uśmiech. Kiedyś w przyszłości będzie wspaniałym okazem roztargnionego profesora.

— W skład papieru wchodzi celuloza. Celuloza to spolimeryzowany polisacharyd. W procesie starzenia spada stopień polimeryzacji, co prowadzi do kruchości. Równocześnie papier ma własności higroskopijne, dlatego przez ostrożne doprowadzanie wody można w pewnym stopniu przywrócić mu elastyczność.

— I potem będziemy mogli przeczytać, co jest na nim napisane.

— Jeszcze nie. Ale przynajmniej będziemy mogli rozłożyć kartki.

— Ach, tak.

Zabójczy dla nerwów odgłos dyszy wwiercał się w uszy, w czaszkę, zdawało się, że szarpie korzenie zębów.

— Nie słychać tego w całym budynku?

— Nie.

Stephen spojrzał ku Judith, która obdarowała go współczującym uśmiechem. Yehoshuah zdawał się nie dostrzegać nic poza wnętrzem nawilżacza.

— A jakiego gatunku papieru ty użyłbyś na jego miejscu? — zainteresował się Stephen. — To znaczy, gdybyś chciał napisać list, który miałby przetrwać dwa tysiące lat?

Yehoshuah nie spuszczał oka z kruchego obiektu, który momentami sprawiał wrażenie, jakby dosłownie wsysał rzadką mgiełkę.

— Ja w ogóle nie wziąłbym papieru — odpowiedział.

— Ale? — zdziwił się Stephen.

— Folię plastykową. Dobrą, starą, niezniszczalną plastykową folię, z której kiedyś robiono reklamówki, nim okazało się, że jest wielkim problemem na wysypiskach śmieci. Cokolwiek napiszesz na takiej folii, przetrwa nie tylko dwa, ale spokojnie dwadzieścia tysięcy lat albo więcej.


* * *

Taksówka zatrzymała się. George zobaczył pięć połyskujących srebrno kontenerów mieszkalnych, za nimi rzędy namiotów, i odetchnął. W jego mniemaniu graniczyło to z cudem, chociaż kierowca, mrukliwy stary Arab, chyba z tysiąc razy powtórzył no problem. Wdzięczny, zapłacił ustaloną przed podróżą, zapierającą dech w piersiach cenę — praktycznie wszystkie amerykańskie dolary, jakie miał przy sobie. Jeszcze raz zapewnił mężczyznę o twarzy oszpeconej przez dwie tajemnicze, biegnące w poprzek nosa blizny, który teraz skoncentrowany był całkowicie na identyfikacji i przeliczaniu zielonych banknotów, że doskonale zna okolicę, i wysiadł, gdy tamten w końcu skończył liczyć pieniądze i mamrocząc coś, skinął głową. Poczekał jeszcze, aż znikną z pola widzenia czerwone światła pozycyjne pojazdu, po czym zaczął wspinać się ku obozowi.

Noc była ciepła i spokojna. Co za dzień — rozmyślał George Martinez z Bozeman w Montanie — pamiętny, na pewno na zawsze zachowam go w pamięci. Gdyby ktoś zapytał, jak się czuje, mógłby odpowiedzieć tylko jedno: spełniony. Wszystko było doskonałe. Wszystko było takie, jakie być powinno. Jeden z wartowników zbliżył się do niego, zażądał pokazania dokumentów. George wyciągnął do niego papier, który wręczono mu rano, i w duchu modlił się za tego mężczyznę.

— Ach, George — powiedział krępy strażnik, zza którego ramienia wystawał pistolet maszynowy. — Rozmawialiśmy dziś rano. Był pan w Jerozolimie?

George zmrużył oczy. Teraz rozpoznał rozmówcę. — Tak, byłem. Przypominam sobie, Gideon, prawda? Wciąż jeszcze na służbie?

— Nie, znowu! — Mężczyzna, na którego ciemnych, kręconych włosach połyskiwało światło gwiazd, wyglądał na ucieszonego. Wydobył pudełko papierosów. — Przy okazji, teraz mogę się zrewanżować. Jak się panu udała wycieczka?

— Było wspaniale. — Właściwie George wcale nie miał ochoty zdewaluować gadaniem swoich przeżyć, na papierosa też nigdy nie miał mniejszego apetytu niż teraz. Ale przecież nie mógł tak zbyć Izraelczyka, wziął więc jednego i stali razem, kopcąc.

— Dość spokojnie, co? — stwierdził George po jakimś czasie, nie chcąc, by rozmowa zeszła na jego wyprawę.

— Zupełnie. Tak zasuwają po całych dniach, że wieczorem są chyba półmartwi.

— Tak. Wyobrażam sobie.

Znów przez parę milczących chwil stali i przyglądali się obłoczkom dymu, rozpraszającym się srebrno na tle nocnego nieba.

— Na pana miejscu byłbym bardziej ostrożny — znienacka, na pół mimochodem, na pół ostrzegawczo oznajmił Gideon, wyraźnie ściszając przy tym głos. — Jeśli chodzi o pańskich zleceniodawców. George otwarł szeroko oczy.

— Co pan ma na myśli?

— A nic, tylko tak. Niech pan dopilnuje, żeby dostał swoje pieniądze, nim będzie za późno.

— Z tym i tak nie mam nic wspólnego. Pieniądze dostanie Uniwersytet Montana. Ale o co chodzi, co się dzieje?

Gideon upuścił na pół wypalonego papierosa i zadeptał go, nieufnie rozejrzał się we wszystkie strony, wreszcie wyszeptał:

— Ci ludzie powariowali. Kompletnie im odbiło.

— Naprawdę? Ale dlaczego?

— Słyszało się co nieco tu i tam… No, tak naprawdę, to podsłuchiwałem. Pewno nie było mi wolno, nie mam pojęcia. W każdym razie wiem, co jest w tym białym namiocie nad sektorem czternastym.

— Ach.

Gideon z zawziętością przytaknął.

— Sam nie widziałem, to fakt. Ale słyszałem wszystko, co mówili temu nowemu, który przyjechał dziś wieczorem. Miałem wartę przy namiocie. A oni myślą, że nie znam angielskiego.

— Rozumiem.

— Kompletnie im odbiło, mówię panu. Chce pan wiedzieć, co oni myślą, że znaleźli? George skinął głową.

— Jasne.


* * *

Judith zasnęła, ułożywszy głowę na skrzyżowanych ramionach. Stephenowi też tylko z wielkim trudem udawało się utrzymać oczy otwarte, całe jego ciało domagało się snu, każde włókno żebrało o odpoczynek i odprężenie. Nie zdoła już przełknąć ani łyka więcej tej żałosnej kawy z automatu piętro wyżej. Właściwie, stoły laboratoryjne nie wyglądały wcale na aż tak niewygodne, gdyby tylko odsunąć stojące na nich przyrządy, zwinąć się w kłębek i zdrzemnąć się choć trochę… Nawilżacz wciąż huczał. Już od wielu godzin.

Tylko Yehoshuah jakby nie wiedział co to zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu nie targał przez cały dzień po rozżarzonej słońcem pustyni koszy pełnych kamieni, gruzu i ziemi. Stephen ociężale przyglądał się, jak brat Judith miesza rozmaite mikstury z chemikaliów stojących na półkach nad stołami, jak ustawia płaskie plastykowe kuwety i miseczki pełne kłębków waty. Jego wyjaśnień, w których było coś o wiązaniach wodorowych i rozpuszczalności, alkaliczności i inhibitorach, o atramentach żelazo-garbnikowych, odkwaszaniu, neutralizacji i buforowaniu, Stephen od dawna już nie rozumiał. Wreszcie Yehoshuah naciągnął parę cienkich plastykowych rękawiczek i wyłączył nawilżacz. Nagła cisza oszołomiła ich jak cios obuchem. Judith ocknęła się, poderwała, przez kilka chwil rozglądała się całkowicie zdezorientowana, aż w końcu westchnęła, gdy dotarło do niej, gdzie się znajduje. Yehoshuah tymczasem otworzył szklane drzwiczki i wyjął blaszany talerz. Leżący na nim papier był teraz miękki i lepki, jakby zapadł się w siebie. W oczach Stephena wyglądał jak bezpowrotnie zniszczona, szara papierowa masa. Yehoshuah jednak dotknął jej tak ostrożnie, jakby miał przed sobą delikatną pajęczynę i mruknął zadowolony:

— Wspaniale.

— A mogłam teraz spać sobie błogo w moim namiocie — z tyłu dobiegło kapryśne mamrotanie Judith.

— Co mnie podkusiło, żeby dziś wieczorem oddalać się od obozu choćby o krok? O, nie — to przecież już czwarta! Czwarta rano! Czyście poszaleli?

— Pst! — uciszył ją brat. Stephen próbował mruganiem wypędzić z oczu senność, przyglądając się zafascynowany, jak Yehoshuah jednym gwałtownym obrotem talerza, od którego niemal stanęło mu serce, wyrzucił papierową masę do płaskiej kuwety, po czym, posługując się pęsetą i drewnianym zgarniaczem, przystąpił do rozkładania prastarych arkuszy.

— Czwarta — powtórzyła markotnie Judith, człapiąc w ich kierunku. — Minęła czwarta! Gdybym wiedziała, że to tak długo potrwa…

Dopiero teraz Stephen zauważył, że Yehoshuah wyłożył dno kuwety arkuszem niezmiernie cienkiego, przezroczystego papieru.

— Japoński papier — wyjaśnił, dostrzegając spojrzenie Stephena. — Na nim umieścimy poszczególne kawałki we właściwym miejscu.

Stephen przytaknął.

— Jasne — mruknął zmęczony. — Umieścimy.

W końcu ich oczom ukazały się dwie kartki, rozłożone w dwu płaskich plastykowych wanienkach na wilgotnym japońskim papierze. Yehoshuah studiował ich powierzchnię przez lupę zegarmistrzowską, którą umieścił sobie w oku.

— Hm — mruknął w końcu. — Oczywiście pojawia się tu problem, przed jakim prawdopodobnie nie stał jeszcze nigdy nikt. Przywrócić czytelność tekstu, napisanego przed dwoma tysiącami lat długopisem.

— Miejmy nadzieję, że przynajmniej był trwały! — spróbował zażartować Stephen. Ale Yehoshuah tylko przytaknął.

— To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem. W przeciwnym razie atrament rozpłynąłby się w nawilżaczu.

— Och — wyrwało się Stephenowi. O tym wcale nie pomyślał. Pochylił się nad puzzlami z szarych, pełnych dziur strzępków papieru. — Skąd wiesz, że on użył długopisu? Ja wcale nie jestem pewny, czy tu w ogóle jest coś napisane.

— W suchym stanie dobrze widać było odciśnięte ślady. Teraz też je trochę widać, ale raczej trzeba najpierw wyczuć, gdzie szukać. Po tak długim czasie należało się tego spodziewać.

— I co teraz?

Yehoshuah wziął do ręki szklaną probówkę, w której uprzednio zmieszał jakieś chemikalia.

— Dziś po południu zrobiłem rozpoznanie co do składu współczesnych atramentów długopisowych. Ten roztwór powinien nam pomóc go zobaczyć, przynajmniej pod lampą ultrafioletową.

Przesunął jeden z pojemników pod płaską, czarną świetlówkę. Gdy ją włączył, w lampie coś donośnie zarzęziło i zatrzeszczało, potrzebowała kilku prób, nim w końcu rozbłysła osobliwym, fioletowym migotaniem.

— Osiągnęła już wiek emerytalny — skomentował Yehoshuah. Jego paznokcie zajaśniały, gdy ustawiał kuwetę we właściwej pozycji, a kilka niteczek na koszuli przybrało w świetle ultrafioletu upiornie jasną barwę.

Stephen nieufnie przyglądał się cieczy, jeszcze przed chwilą przejrzystej niczym woda, teraz pod lampą ultrafioletową błyszczącej widmowo. Pachniała raczej przenikliwie. Mniej więcej tak, jakby dentysta otworzył gabinet na terenie garbarni.

— Jesteś pewien, że to po prostu nie zeżre wszystkiego?

— Wypróbujemy najpierw na krawędzi — odparł Yehoshuah. Wziął kłębek waty i zanurzył go do probówki, gdzie ten natychmiast nasiąkł cieczą. Potem muskał nim wystrzępione miejsce na brzegu kartki, tak lekko i powoli, jakby mył skrzydło motyla.

— Ależ to niesamowicie śmierdzi — poskarżyła się Judith wstając. — Sama włączę wentylację, skoro wy jesteście na to za leniwi.

— Nie, proszę — wtrącił Yehoshuah. — Jeżeli włączysz wentylację, na pulpicie strażnika zaświeci się czerwona lampka. Zaraz przyjdzie zobaczyć, co się dzieje.

Judith westchnęła i siadła z powrotem.

— Jeszcze to.

W ultrafioletowym świetle jarzeniówki kilka punktów zaczęło świecić mocniej niż reszta. Yehoshuah powtórzył procedurę, potem hałaśliwie wciągnął powietrze między zębami, wstał i pośpiesznie wlewał jakieś inne chemikalia do drugiej probówki. Z tym tajemniczym roztworem wrócił, wziął drugi tampon i dopełnił podobnych, imitujących mycie gestów, które tym razem jednak sprawiły, że dotykane miejsca przestały jaśnieć w całości. Jasne pozostały tylko owe malutkie punkty rozbłysłe przed chwilą.

— Mozolna robota — oznajmił Yehoshuah. Judith odwróciła się z jękiem.

— Ja chcę do łóżka! Dosyć tego!

Brat jakby w ogóle jej nie słyszał, zaś Stephen był zbyt zmęczony, żeby zwracać na nią uwagę.

Przyglądał się, jak Yehoshuah dotyka jednego miejsca na kartce wacikami nasączonymi na przemian to jednym, to drugim roztworem, i nagle spostrzegł, że wstrzymuje oddech. I to nie tylko dlatego, że również druga ciecz wydzielała gryzący odór, od którego w ułamku sekundy można było dostać migreny.

Po kilku minutach zauważył, że jaśniejące punkty zaczynają układać się we wzór.

W słowo never — To działa — bez tchu wyszeptał Stephen, czując, jak narasta w nim uczucie dzikiego tryumfu. — Zrobiłeś to, Yehoshuah!

never Młody archeolog siedział wyraźnie przejęty przed czerwoną plastykową kuwetą, trzymając w obu uniesionych dłoniach po kłębku waty, i wpatrywał się w efekt swej pracy.

— Nie do wiary — zdołał w końcu wykrztusić osobliwie brzmiącym głosem. — Naprawdę angielskie słowo. Na dokumencie starym jak zwoje z Qumran.

never Nawet Judith jakby na chwilę zapomniała o zmęczeniu, może nawet o złym humorze.

Never — przeczytała. — Nigdy. Jakie to symboliczne, że na to słowo natknęliśmy się jako pierwsze, nie uważacie?

Świetlówka zamigotała, dość szybko jednak wróciła do formy.

— Rób dalej — naciskał Stephen. — To naprawdę jest to. To naprawdę list podróżnika w czasie. Naprawdę napisał list do przyszłości. List w butelce dryfującej przez czas, a my go znaleźliśmy.

Czuł, że całe jego ciało pulsuje podnieceniem, to było nawet lepsze od seksu. Właśnie dla takich chwil warto żyć. To dzieje się właśnie tu i teraz. Ta scena znajdzie się kiedyś w podręcznikach historii, będzie pobudzać wyobraźnię malarzy i pisarzy, podobnie, jak stało się z otwarciem grobu Tutenchamona przez Cartera. A on przy tym jest. I to nie tylko po prostu jest — jest głównym bohaterem. Yehoshuah obmywał dalej, szukał poprzedniego słowa w zdaniu. Po kilku wlokących się w nieskończoność minutach zajaśniało przed ich oczami kolejne słowo. has never — Kto? — zapytał Stephen. — Kto czegoś nigdy nie zrobił — cokolwiek by to było? Judith potrząsnęła głową.

— Kto nigdy nie — co?

— Uspokójcie się — mruknął Yehoshuah. — Wszystko w swoim czasie.

Jednak najpierw skupił się na początkowym fragmencie zdania. Przecieranie pierwszym roztworem.

Potem drugim. Zawartość drugiej probówki z wolna też zaczęła jaśnieć, lecz Stephen dostrzegał to jedynie kątem oka. Nawet na jedno bicie serca na odrywał wzroku od działań Yehoshui.

Mimowolnie jęknął, gdy rozpoznał właśnie wyłaniające się słowo. Zdobyli główną nagrodę!

Jesus has never Nawet Judith była pod wrażeniem.

— Nie wierzyłam — przyznała się. — Miałeś rację.

— Spotkał Jezusa! — wykrzyknął triumfująco Stephen, wyciągając palec wskazujący niczym floret i przyjmując postawę szermierza. — Przeniósł się w przeszłość i spotkał Jezusa z Nazaretu. Wędrował z nim. Szedł za nim. Słuchał go — przerwał i spojrzał na przyjaciół. — Rozumiecie, co to znaczy? Rozumiecie, że te dwie kartki to dokument, bardziej wiarygodny i aktualny niż wszystkie ewangelie? Judith odetchnęła głośno. Yehoshuah obrzucił ją szybkim spojrzeniem, potem zwrócił się do Stephena.

— Stephen, nie jestem zbytnio pobożnym Żydem — oznajmił — ale jednak Żydem. — Patrzył w dół na żarzący się magicznie fragment tekstu jak na straszliwe zwierzę, mogące w każdej chwili kogoś ugryźć. — Prawdę mówiąc, boję się tego, co może być w tym liście.

— A czy to zniknie dlatego, że ty się boisz? — spytał wyzywająco Stephen. Potrząsnął głową. — Bzdura. Jedynym, kto może bać się tego listu, jest papież. Róbmy dalej.

Judith zrobiła ramionami kilka ćwiczeń rozciągających.

— Lepiej najpierw sfotografuj to, co już masz — poradziła postękując.

— Na to będzie jeszcze czas — Stephen potrząsnął głową.

— Najpierw dokończmy to zdanie.

Yehoshuah posłusznie chwycił waciki i wrócił do pracy, Judith wydała donośny dźwięk, podobny do gniewnego grzmotu.

— Stephen Foxx — spytała ostro — tak przy okazji, czy ty z zasady ignorujesz zawsze wszystko, co doradzi ci kobieta?

— Nie robię żadnych różnic, ani co do rasy, pochodzenia, ani co do płci — wyśmiał ją Stephen. — Z zasady ignoruję wszystko, co ktokolwiek mi radzi.

— Bo i tak wiesz lepiej.

— Właśnie.

Z jękiem odchyliła głowę na kark i pozostała w tej pozycji.

Jarzeniówka znów zamigotała, tym razem nieco dłużej.

Yehoshuah pocierał, pocierał i pocierał. Wyglądało na to, że miejsce, nad którym teraz pracował, stawia większy opór.

— No — rzucił, gdy lampa po chwili ponownie zaczęła trzaskać i światło przez moment wibrowało — przecież nie wyzionie ducha akurat teraz. Gwarantuję, że w całym budynku nie ma zapasowej. Stephen uniósł brwi. Judith wciąż siedziała z twarzą wzniesioną ku sufitowi.

— To może jednak powinniśmy najpierw zrobić zdjęcie — stwierdził.

— Zaraz będę gotowy — odpowiedział Yehoshuah.

Na nowym fragmencie świetliste punkty zdawały się być rozrzucone całkowicie przypadkowo, uparcie nie chciały ułożyć się w kreski i linie, nie mówiąc o całym słowie. Yehoshuah zamruczał, nasączył mocniej watę, nacisnął mocniej. Jego oczy łzawiły od unoszących się oparów.

— Patrz! — powiedział unosząc kłębki waty. — Możesz się doczytać? Stephen sięgnął po stojak z aparatem fotograficznym.

— Chodź, sfotografujemy to, co już mamy.

— Zaraz, zaraz. Popatrz tylko…

— Tak, patrzę przecież — Stephen pochylił się nad kartką. Prawie upuścił stojak. — O, Boże…

W tym momencie lampa ultrafioletowa zgasła. Nie wydając żadnego dźwięku, bez widocznego powodu. Po prostu zgasła, a wraz z nią oznaczony chemicznie tekst na wilgotnym papierze.

— To przecież nie może być… — Yehoshuah gniewnie nacisnął włącznik, wyłączył lampę, znów włączył, wszystko na nic. Ani drgnęła. — Cholera.

— Ty też to przeczytałeś, prawda? — zapytał Stephen.

— Akurat teraz — złościł się Yehoshuah, poderwał się, podszedł do szafy w drugim końcu laboratorium i wyciągał po kolei wszystkie szuflady, zatrzaskując je z powrotem. — Nie mówiłem? Ani śladu zapasowej lampy.

— Yehoshuah — powtórzył pytanie Stephen. — Przeczytałeś to?

— To typowe w tej graciarni — mówił dalej młody naukowiec, ogarnięty wściekłością. — Bałagan, gdziekolwiek zajrzeć.

Każdy coś bierze, ale nikt nie pomyśli o uzupełnieniu zapasów. A teraz jest szabat! Skąd wytrzasnę zapasową lampę? Stephen odstawił stojak aparatu na stół z wyraźnie słyszalnym łomotem.

— Yehoshuah!

Przyjaciel zatrzymał się, zapomniał o złości. Spojrzał na Stephena i skinął głową.

— Tak. Przeczytałem.

— A więc też widziałeś? — Tak.

Judith wyprostowała się i zmęczonym wzrokiem ogarnęła obu mężczyzn.

— O co chodzi? Wyglądacie jak upiory. Jakie jest następne słowo?

Stephen pochylił się nad płaską kuwetą, podparł się na wyprostowanych ramionach, jakby jego tułów zaczął nagle ważyć kilka ton i patrzył w dół na szary, pełen dziur papier. Gdy tak się w niego długo wpatrywał, wyobrażał sobie, że koszmarny napis pojawia się ponownie.

Lived — powiedział. Następne słowo brzmi lived.

Загрузка...