Stratum 12-B stanowi warstwę przejściową. Powierzchnia przejścia zaznaczona jest grubą warstwą popiołu. Ponad nią znaleziono liczne ozdoby — szczególnie warta wzmianki jest figurka siedzącej kobiety (patrz rys. II-67) — i ceramikę z okresu herodiańskiego.
— Signore Kaun — Enrico Basso, adwokat i pełnomocnik Kaun Enterprises Inc. na Włochy, kolejny raz warknął w słuchawkę swego staroświeckiego telefonu, z trudem powstrzymując gniew — per favore… Dzwonił pan do mnie wczoraj rano. Nieco ponad dwadzieścia cztery godziny temu. I proszę mi wierzyć, nie zmarnowałem ani minuty. Nie spałem i nie jadłem, przez cały czas pracowałem dla pana. Dowiedziałem się wszystkiego, czego można dowiedzieć się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie była to cała prawda. W nocy — musiało być krótko przed trzecią — zdrzemnął się chwilę. O czwartej obudził się, gdyż głowa zsunęła mu się ze stosu akt i uderzyła w blat stołu. Wziął wtedy zimny prysznic i ugotował sobie dwa dzbanki czarnej kawy. A gdy wstała jego żona, co godzinę przynosiła mu kanapkę, z westchnieniem obrzucając wzrokiem jego gabinet.
— Si. Si. Si. — potakiwał Basso. Któregoś dnia niecierpliwość tego amerykańskiego milionera przyprawi go o utratę zmysłow, porco dio! — Proszę wziąć pod uwagę, że mamy tu do czynienia z, jakby to powiedzieć, najstarszą firmą świata. Tu nie chodzi o małą, ledwie zipiącą stację radiową ani o zadłużoną gazetę, to potężny, bogaty, wielonarodowy koncern. Mówimy o miliardach dolarów. O zawikłanych udziałach, udziałach w udziałach, powiernictwach, potajemnych lokatach. Tak, naturalnie, że jestem specjalistą od prawa gospodarczego. Potrzebowałby pan całej armii radców prawnych, żeby rozwikłać to wszystko, i mieliby co robić przez kilka lat.
Dolał sobie kawy czarnej jak noc i mocnej jak trucizna, napił się. Najprawdopodobniej wyglądał koszmarnie. Nieogolony, po nieprzespanej nocy, jak zwykle podkrążone oczy, cienie na dolnych powiekach pojawiały się nawet wtedy, gdy czasem zdarzyło mu się oglądać nocny program w telewizji. Jego gabinet wyglądał równie koszmarnie. Jakby ktoś wysypał do niego całą ciężarówkę makulatury. Akta, akta, akta, prastare, zakurzone i pożółkłe. Pod ścianą stosami wznosiły się te, których jeszcze nie przeczytał. Na dywanie podzielone na hałdy według tematów leżały te, które zdołał posegregować. I gdyby biurko nie pochodziło jeszcze z czasów, kiedy panował zwyczaj robienia mebli zdolnych przetrwać wieki, jego blat dawno ugiąłby się pod ciężarem leżących na nim zwałów papieru.
— Czy mogę teraz po prostu zdać panu raport, panie Kaun? Dziękuję. Zatem — po pierwsze mamy oficjalne komunikaty. Watykan publikuje sprawozdania gospodarcze, według nich jest to naprawdę kościół ubogich. Budżet Watykanu wynosi okrągłe dwieście milionów dolarów rocznie, co naprawdę nie znaczy wiele w przypadku centrali zarządzania organizacją o światowym zasięgu, z tysiącami oddziałów. Jeśli rzucić hasło „skarby Watykanu”, z miejsca wybucha wielki lament. Owe skarby, powiada się wtedy, to dzieła sztuki, których wartości w istocie nie można oszacować, lecz trzeba je przechować dla ludzkości jako dobro powszechne, co znów jest niezwykle kosztowne i nie przynosi niemal żadnego dochodu. W przeciwnym razie trzeba by zlicytować Pietę Michała Anioła, przeznaczyć Bazylikę Św. Piotra na wynajem lub coś w tym rodzaju.
Poprzedniego dnia, od razu po rozmowie z medialnym carem zaczął dzwonić, zaprzągł do pracy wszystkich pomocników i współpracowników, których zdołał złapać. Była to dobrze naoliwiona machina do zdobywania informacji o firmach, z którymi Amerykanin prowadził we Włoszech interesy, i już niejednokrotnie zdarzyło im się przedstawić dowody, że ten czy ów z partnerów biznesowych od dawna nie jest w tak dobrej kondycji, jak można by sądzić po pozorach, lub odwrotnie, pozorny słabeusz w rzeczywistości stanowi tykającą finansową bombę zegarową.
— Tak więc oficjalnie wszystko wygląda klarownie i jasno — kontynuował. — Zarządzanie papieskim majątkiem znajduje się w rękach Kamery Apostolskiej, i to już od jedenastego wieku. W dawnym państwie kościelnym był to po prostu urząd podatkowy o uprawnieniach sądowych, a jej dzisiejsze znaczenie oddaje może fakt, że to właśnie kamerling jest kardynałem odpowiedzialnym za oficjalne stwierdzenie śmierci papieża.
Jak zwykle, tak i tym razem rzucili się na archiwa państwowe i gazetowe, udali do urzędów, przegrzebali biblioteki i księgi wieczyste, by w ten sposób zgromadzić wszystkie legalnie dostępne informacje. Basso zaś przez cały piątek nieustannie telefonował, kontaktował się ze swymi informatorami w bankach, rozmawiał z zaufanymi ludźmi w ministerstwach, docierał do źródeł w kręgach kościelnych, w lożach wolnomularskich, w świecie podziemnym, chcąc zdobyć dane nieosiągalne na legalnej drodze.
— Jeżeli jednak przyjrzeć się dokładniej, można stwierdzić, że w oficjalnych raportach mowa jest zawsze tylko o budżecie centralnej administracji Kurii Rzymskiej. Gdzieś ginie informacja, że poza tym istnieje jeszcze majątek państwa watykańskiego. W skład tego wchodzą na przykład nieruchomości o łącznej powierzchni piętnastu milionów metrów kwadratowych w samych tylko granicach Rzymu. A już naprawdę ciekawie robi się, gdy stwierdzić, jaki majątek de facto kontroluje Stolica Apostolska. Wlicza się weń nie tylko majątek samego papieża, lecz także zasoby rozmaitych podlegających mu zakonów — na czele z Jezuitami. Są mężowie zaufania, przechowujący olbrzymie majątki. Pieniądze Watykanu są zainwestowane we francuskie spółki naftowe, w argentyńskie zakłady gazowe, boliwijskie kopalnie cyny, brazylijskie fabryki gumy. Watykan spekuluje na giełdzie i pobiera dywidendy z domów gry. Nie pominięto niemal żadnej gałęzi gospodarki. Inaczej mówiąc, w porównaniu z kurią General Electric wypada jak niewielki kramik na targowisku. Wyjął kartkę z wytartego biurowego segregatora.
— W USA silne wpływy w przemyśle stalowym. Duże pakiety akcji w powiernictwach General Motors, McDonnel Douglas, AT T, Prudential Life. Bank Of America, największy prywatny bank świata, w pięćdziesięciu jeden procentach znajduje się w rękach jezuitów. We Włoszech udziały w niemal wszystkich elektrowniach, licznych spółkach telekomunikacyjnych, kilku towarzystwach kolejowych. Bezpośrednia lub pośrednia kontrola nad Kommerzbank, Bankiem Rzymskim, Bankiem Rolniczym, Centralnym Instytutem Kredytowym, Rzymskim Instytutem Kredytowym, Banco Santo Spirito — nazwa nie jest przypadkowa. Udziały w Alitalia, we Fiacie i całej liście towarzystw ubezpieczeniowych i spółek budowlanych. Całkowity kapitał Immobbiliare, największego włoskiego przedsiębiorstwa zajmującego się gruntami i budownictwem, jednego z największych takich przedsiębiorstw na świecie, jest w rękach Watykanu. I znów stal — liczne powiązania z Finsider, kontrolującym osiemdziesiąt procent włoskiego rynku stali.
Wolną ręką przeczesał włosy, słuchając głosu po drugiej stronie kabla. Spojrzał potem na dłoń z obrzydzeniem, tak była tłusta i brudna.
— Trudno wyrazić to w liczbach bezwzględnych — oznajmił potem. — Mam tu liczbę dotyczącą nominalnego stanu posiadania akcji i udziałów kapitałowych Stolicy Apostolskiej w samych tylko Włoszech, wynosi ona sześć miliardów dolarów. To wartość nominalna, chciałbym zauważyć, nie zwaloryzowana, do tego uwzględnia tylko bezpośredni majątek kurii.
I to według danych sprzed kilku lat. Na całym świecie szacuje się go na ponad pięćdziesiąt miliardów dolarów.
To powinno wybić mu z głowy głupoty, pomyślał Basso. Kościół katolicki, wielkie nieba!
— Około trzydzieści pięć procent przychodów pochodzi z USA. Około piętnaście procent z Niemiec. Tam wprowadzono nawet podatek kościelny. Nie, to znaczy, że państwo zbiera podatki dla kościoła. Dobrowolne datki wpływają także niezależnie od tego. Poza tym państwo często dofinansowuje budowy prowadzone przez Kościół. — Basso po głosie swego zleceniodawcy wyraźnie czuł, jakie zaskoczenie musi malować się na twarzy tamtego i nie mógł powstrzymać uśmieszku. — Si, signore, firma o bardzo solidnych podstawach. Cash flow, o jakim inni mogą tylko pomarzyć.
Nie mówiąc o tym, że w administracji Kościoła Katolickiego już od stuleci wzorcowo wprowadzano w życie niemal wszystkie, jakoby nowoczesne, korporacyjne metody zarządzania. Wysoki poziom motywacji pracowników, a na wypadek, gdyby jednak wykazywali zbyt mały entuzjazm, przewidziano ścisłe wytyczne, którym musieli się podporządkować. Dodatkowo, daleko idąca rezygnacja z życia rodzinnego pozwalała im całkowicie koncentrować się na pracy i osiągać doskonałe wyniki. Zaś jeśli chodzi o Lean Management, Kościół zadowalał się o wiele bardziej płaską hierarchią niż większość przedsiębiorstw średniej wielkości.
Milioner na drugim końcu kodowanej linii telefonicznej milczał. Prawdopodobnie zastanawia się teraz, i prawdopodobnie za chwilę podziękuje mu, oznajmi, że niniejszym sprawa została zakończona, zaś on, Enrico Basso, nareszcie będzie mógł powlec się do swej sypialni, zamknie okna, zaciągnie kotary i przez resztę weekendu będzie spał, nic, tylko spał… Tymczasem John Kaun powiedział:
— Proszę zorganizować mi spotkanie z tym kamerlingiem.
— Och — wykrztusił Basso. — Z samym Camerlengo — to nie będzie łatwe…
— Dziś wieczorem.
— Dziś wieczorem? Signore Kaun, per favore — jest sobota…!
— I proszę, żeby nie planował nic na resztę weekendu.
George Martinez chwycił na próbę kierownicę, jednak nie mógł zdecydować się na zamknięcie drzwi i uruchomienie silnika.
— Bob, nic z tego nie będzie. Jakby to miało się odbyć? Nie możesz zrobić tomografii Wzgórza Świątynnego. Potrzebujemy przecież zwartej, zamkniętej działki na terenie o możliwie jednorodnym podłożu i o jak najbardziej homogenicznej strukturze. Najlepiej nadawałoby się wzniesienie, na którym mógłbyś postawić thumper i równomiernie rozmieścić czujniki. A jak chciałbyś to zrobić w świętym miejscu?
To był europejski wóz, nieznanej mu marki, dość wygodny i wyposażony w klimatyzację, oczywiście teraz jeszcze nie włączoną. Ku niezadowoleniu Boba Richardsa, siedzącego na fotelu pasażera i nie ustającego w naleganiach.
— George, jesteś świetnym fachowcem, doskonale znasz Sotom, nie ulega wątpliwości. Ja też myślę, że to niewykonalne. Ale Kaun nie to chce usłyszeć, rozumiesz? On nie oczekuje od nas, że pojedziemy do miasta, obejrzymy sobie pagórek, wrócimy i powiemy: „To niemożliwe”. Mamy wrócić i powiedzieć: „Nie będzie łatwo, nie jesteśmy pewni, czy się uda — ale mamy pewien pomysł, moglibyśmy go wypróbować”. I dlatego właśnie tak zrobimy.
— Ale to się nie uda. Mogę ci to powiedzieć już teraz.
— George — czy ty mnie słuchasz? Mówię ci właśnie, co zrobimy. Pojedziemy teraz do Jerozolimy. Wysadzisz mnie gdzieś, skąd będę mógł zatelefonować. Muszę powiedzieć w domu, że jeszcze tu zostaniemy. A ty przyjrzysz się Wzgórzu Świątynnemu i wymyślisz, co można by tam zrobić.
— Ale co to miałoby być? Czy ty uważasz, że mamy prawo bombardować świętą ziemię naszymi ołowianymi kulami? A tam każdy kawałek ziemi jest święty!
— To dla mnie jasne. Ale coś musimy wymyślić. Powiedzmy, że moglibyśmy ustawić thumper w namiocie obok Świątynnego Wzgórza i wyjątkowo mierzyć fale wtórne.
George patrzył na niego jak na szaleńca. Tu chyba wszyscy poszaleli.
— I co to miałoby dać?
— Och, George… — Bob westchnął. — Słuchaj: Kaun płaci za wynajęcie Sotoma-2 wraz z obsługą sto tysięcy dolarów za dzień. W tym roku nie jesteśmy aż tak zawaleni zleceniami, co z pewnością zauważyłeś. Zatem, jeżeli będziemy tu jeszcze jutro wieczorem, to mamy naprawiony dach sali gimnastycznej. Jeżeli zdołamy prowadzić próby przez cały tydzień, to dodatkowo uratujemy program stypendialny, zdobędziemy dla stołówki nowy automat do kawy, a biblioteka będzie mogła wznowić prenumeraty czasopism, które trzeba było odwołać w zeszłym miesiącu ze względu na brak funduszy. Oto cała prawda.
George pomyślał o poszukiwanej metalowej skrzynce i o tym, co John Kaun spodziewa się w niej znaleźć. Co, być może, naprawdę w niej jest. I co zamierza z tym zrobić. Pieniądze. Zawsze tylko pieniądze. Nagle wiedział, jak powinien postąpić.
— Okay — powiedział, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik. — W porządku.
Peter Eisenhardt tylko pobieżnie przysłuchiwał się rozmowom prowadzonym przez pozostałych w czasie, gdy John Kaun wyszedł na zewnątrz do telefonu. Był niespokojny. To przez tę myśl, snującą się tuż pod powierzchnią jego świadomości, tak blisko, że niemal mógł dosłyszeć jej szyderczy chichot, lecz nie był w stanie jej pochwycić. Jakiś strzęp myśli, który w półśnie przemknął mu przez głowę i zniknął, nim zdołał go przyjąć do wiadomości. Pozostało jedynie uczucie zaniepokojenia. Była to myśl z rodzaju takich, na jakie Kaun z pewnością sobie nie pozwalał. Nic dziwnego, że nie chciała wrócić.
A może niepokój brał się jedynie z nie dającego się odegnać poczucia, że siedzi tu tylko i kosztuje dużo pieniędzy, nie przynosząc żadnego pożytku? Wśród pozostałych czuł się jak outsider. Nie był akademikiem. Nie znał się na archeologii ani historii. Zgrywał się tylko.
Drzwi otwarły się, wrócił John Kaun. Zdawał się jeszcze przebywać myślami gdzie indziej, gdy składał telefon komórkowy i wsuwał go do kieszeni, lecz w następnym momencie znów był w pełni obecny, ogarnął wzrokiem zebranych, wpatrzonych w niego wyczekująco, i spytał:
— Co pozostało do omówienia, panowie?
Bar-Lev, zastępca profesora Wilforda-Smitha, uniósł dłoń. Ci dwaj przez cały czas naradzali się szeptem, lecz Eisenhardt z ich rozmowy nie zrozumiał ani słowa.
— Chciałbym jeszcze wrócić do sprawy Świątynnego Wzgórza, panie Kaun. Bardzo mi przykro. Kierując się jedynie brawurowymi przypuszczeniami — jego spojrzenie powędrowało mimowolnie w kierunku Goutiere’a i Eisenhardta — chce pan wdać się tam w przygodę, której ryzykownych skutków nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Natomiast nie zrobił pan rzeczy najprostszej.
Kaun wysunął naprzód dolną szczękę przybierając zgryźliwy wygląd.
— Cóż to miałoby być?
— Podejmujemy wszelkie możliwe działania. Fantazjujemy na ten temat. Próbujemy wczuć się w myśli podróżnika w czasie. Prześwietlamy historię Palestyny. Tymczasem jedyna rzecz, która prawie na pewno mogłaby dostarczyć nam rzeczywistych, wartościowych wskazówek, leży wciąż nietknięta tam, gdzieśmy ją znaleźli.
Kaun patrzył na niego w milczeniu.
— Mam na myśli worek z instrukcją — uzupełnił Bar-Lev.
— I szkielet.
Kanadyjski profesor historii wyprostował się, parskając.
— Słucham? Czy to ma znaczyć, że te obiekty jeszcze w ogóle nie zostały zbadane? Profesor Wilford-Smith zwrócił się teraz bezpośrednio do Kauna, ignorując wybuch Goutiere’a:
— Laboratorium Muzeum Rockefellera jest wyśmienicie wyposażone. Współpracujemy z nimi od lat. Mogę zebrać zespół badawczy, za którego dyskrecję ręczę głową.
— Wykopaliście te rzeczy i po prostu zostawiliście? — powtórzył Goutiere głosem, w którym dały się słyszeć piskliwie wysokie tony.
— To ja tak zarządziłem — surowo objaśnił Kaun. — Wysłaliśmy próbkę papieru z instrukcji do pewnego instytutu w USA, żeby ustalili jego wiek metodą radiowęglową. Wiemy też, że w zębach występuje kilka nowoczesnych wypełnień. Dalsze badania na razie przesunięto na później.
— Ale dlaczego, na miłość boską?
— Każdą kobietę można rozdziewiczyć tylko jeden raz — odparł przemysłowiec. — Jedno stanowisko wykopaliskowe można opróżnić też tylko jeden raz. Chciałem przez jakiś czas mieć do dyspozycji nietknięty zabytek, żeby móc pokazać go różnym ludziom. Na przykład panu.
— Czy to znaczy, że oczekuje pan jeszcze kogoś? — spokojnie zapytał profesor Wilford-Smith. Kaun wystukał palcami kilka taktów muzyki marszowej na blacie stołu, przy którym stał.
— Dziś po południu lecę do Rzymu, przeprowadzę tam kilka rozmów. Planuję wrócić jutro rano, zamierzam też przywieźć z sobą kogoś, kto powinien obejrzeć znalezisko. Potem wyślemy wszystko do laboratorium.
Bar-Lev skrzywił twarz w zawziętym grymasie:
— Wolno spytać, kogo zamierza pan przywieźć?
Kaun spojrzał na niego uśmiechając się tajemniczo niby Sfinks:
— Pewnego kardynała — powiedział.
Przyszła z dwoma filiżankami kawy. Choć tłumaczyła sama sobie, że po minionej nocy kawa przyda się im obojgu, był jeszcze jeden, ukryty powód — nadzieja, że dzięki temu nie będzie mógł jej od razu wyrzucić z namiotu. Gorąca kawa parzyła jej palce, gdy niosła ją ostrożnie w górę ku namiotom po skalistym gruncie, daremnie starając się nie rozlewać, lecz uznała to za sprawiedliwą karę. W końcu, mówiąc szczerze, to ona wszczęła kłótnię, choć nie umiałaby powiedzieć, dlaczego. Może to przez to, że wciąż jeszcze czuła się jak przekręcona przez maszynkę do mięsa.
Gdy weszła do namiotu, Stephen siedział przed laptopem z rękami złożonymi na podołku. Obrzucił ją tylko przelotnym spojrzeniem, jakby go w ogóle nie dziwiło, że przyszła. On też wyglądał dość marnie.
— I co? Napisałeś ofertę? — Ach, cholera! To znów zabrzmiało złośliwie. Jakby przyszła się dalej kłócić. Przytaknął, nie odrywając wzroku od monitora.
— Właśnie ją faksuję.
Podała mu filiżankę. Tę pełniejszą.
— Proszę. Na przeprosiny, że tak na ciebie napadłam. Przykro mi.
— Dziękuję. — Skwapliwie wziął kawę i spojrzał na nią badawczo. — Więc zgoda?
— Zgoda.
Komputer zapiszczał, co miało pewnie znaczyć, że faks dotarł do miejsca przeznaczenia. Stephen odłączył komórkę i wyłączył go.
— Co wiesz o Jezusie? — zapytał raptownie.
Judith zaskoczona siadła na niepościelonym polowym łóżku.
— Obawiam się, że niewiele.
— Sprawdziłem wcześniej kilka adresów internetowych na ten temat, ale wygląda na to, że oprócz Biblii — to znaczy Nowego Testamentu — brak jest praktycznie wskazówek, że rzeczywiście kiedyś żył.
— To dziwne. Został przecież skazany. Czy to nie musiało być gdzieś zapisane? W jakimś protokole sądowym?
— Tak można by się spodziewać. Według Ewangelii egzekucja odbyła się za czasów Poncjusza Piłata, a o nim wiadomo, że żył naprawdę. Od roku dwudziestego szóstego do trzydziestego szóstego był rzymskim prokuratorem Judei, zasłynął okrutnym sprawowaniem rządów. W roku trzydziestym piątym rozkazał napaść i wybić Samarytan, za co rządca Syrii, ojciec późniejszego cesarza Witeliusza, odesłał go do Rzymu, by tam poniósł karę. Został pozbawiony urzędu i na rozkaz cesarza musiał odebrać sobie życie.
Judith w zamyśleniu kiwnęła głową.
— To stało się na górze Garizim. Napaść na Samarytan. Coś sobie przypominam. Dziś jest tam nawet jakiś pomnik, tak mi się zdaje.
— Jesteś dość dobrze zorientowana.
— Ach, to przez mego ojca. Przez całe dzieciństwo tak nas dręczył swoją pobożnością, że na skutek tego jestem po wsze czasy stracona dla wszelkiej religii. Jednak judaizm tak ściśle splata się z historią Izraela, że to i owo zostało mi w pamięci.
— Dziwne, prawda? Wygląda na to, że chrześcijaństwo radzi sobie zupełnie bez historii. Pomijając życiorys Chrystusa — nacisnął kilka klawiszy na komputerze. Na ekranie otworzył się jakiś dokument. — Na jego temat istnieją względnie dokładne dane. Zastanawiam się, skąd je właściwie wzięto. Jezus urodził się w roku siódmym lub szóstym przed naszą erą — w średniowieczu jakiś mnich pomylił się w obliczeniach, gdy wprowadzano rachubę czasu opartą na dacie narodzin Jezusa. Około roku dwudziestego siódmego rozpoczyna się jego publiczna działalność w Galilei — musiał więc mieć trzydzieści trzy albo trzydzieści cztery lata. Najdokładniej znana jest chyba data jego śmierci: piątek, siódmego kwietnia roku trzydziestego.
Judith wzięła małego łyka kawy. Jej aromat tłumił zaduch cuchnący kurzem, potem i niepraną bielizną, który panował we wszystkich namiotach, tylko dziś trudniej przychodziło jej go znosić.
— Ciekawe — wymamrotała do wnętrza kubka.
— Dziwne, prawda? Oto jakiś człowiek wędruje przez trzy lata po Palestynie, głosi kazania do tłumów ludzi, czyni cuda, budzi do życia zmarłych, wyobraź sobie tylko! Jednak współczesne mu piśmiennictwo historyczne zdaje się tego nie zauważać. Doprowadza niemal do wybuchu ludowego powstania — przynajmniej o tym powinien wspomnieć rzymski raport. Lecz brak jakiegokolwiek śladu. A najdziwniejsze jest to, że nawet jego wyznawcy pozwolili, by minęło pół wieku, nim zaczęli przenosić na papier albo na papirus historie o nim i o tym, co miał powiedzieć.
— Naprawdę?
— Najstarszym dokumentem jest Ewangelia św. Marka, pochodząca najwcześniej z roku siedemdziesiątego. Starsze są jedynie listy świętego Pawła, pisał je około roku pięćdziesiątego, lecz Paweł nigdy nie spotkał Jezusa za jego życia, nie pisze więc nic o jego życiu.
— Inaczej mówiąc, myślisz, że list mówi prawdę. Że Jezus nigdy nie żył.
— W każdym razie wydaje się, że nie można udowodnić twierdzenia przeciwnego.
— Hm — mruknęła Judith. — Wygląda na to, że jeszcze może przejdziemy tu do historii, czy co? Przez chwilę Stephen zatopiony w myślach wpatrywał się w ekran komputera i nie odpowiadał.
— To nie wszystko — powiedział wreszcie. Judith czekała.
— Poza tym znalazłem w internecie opis kamery — dodał Stephen. — SONY MR-01.
— Myślałam, że jeszcze jej nie ma.
— Ma wejść na rynek dopiero za trzy lata, ale już teraz można ją zamówić. Judith poczuła, że po plecach przebiega jej dreszcz.
— Horror.
— Tak. Ale dowcip polega na tym, że będzie też model MR-02, o tysiąc dolarów droższy, ale też o odpowiednio lepszych parametrach. No i zadaję sobie teraz pytanie, dlaczego nasz podróżnik nie zabrał w przeszłość właśnie tego modelu — Judith wytrzeszczyła oczy.
— Słucham?
— Popatrz, zapisałem to tutaj — przywołał na ekran odpowiedni tekst wraz z ilustracjami. — Widzisz, tu podają dane techniczne. MR-02 będzie miała większy obiektyw, a zatem lepszą jasność. Zoom dwadzieścia cztery zamiast dwudziestu w MR-01. I co wydaje mi się najbardziej interesujące: będzie miała obudowę ze stopu magnezu, a MR-01 tylko plastykową.
Ryan wszedł trzymając w dłoni kartkę. Eisenhardt ukradkiem obserwował tego mężczyznę o zimnych, szarych oczach. U jego pasa wisiał długi nóż, co prawda w skórzanej pochwie, lecz właśnie taka archaiczna broń jak nóż, a nie pistolet, w niepokojący sposób rozsiewała atmosferę przemocy. Podobnie jak sam Ryan, choć potrafił być również usłużnym. Jak teraz, gdy podawał kartkę Kaunowi. Eisenhardtowi przywodził na myśl postać Igora, służącego Frankensteina. Tylko że Ryan nie był garbaty ani brzydki, przypominał raczej aryjskiego oficera SS. Stał niemal na baczność, nim Kaun w końcu skinieniem głowy pozwolił mu odejść.
— Dziwią się — stwierdził Kaun po przeczytaniu wiadomości. — To oczywiście można zrozumieć. Czy ktoś przypadkiem wie, kiedy właściwie wynaleziono papier?
— W roku sto piątym — powiedział Eisenhardt. Była to jedna z rzeczy, jakie sprawdził w leksykonach podczas swoich badań. — Wynalazł go pewien urzędnik na dworze chińskiego cesarza Ho-Ti, człowiek imieniem Ts’ai Lun.
Kaun podniósł w górę mały kawałek papieru.
— To wiadomość z laboratorium w Stanach Zjednoczonych, do którego wysłaliśmy próbkę. Piszą, że nie rozumieją i zaniechali szukania wyjaśnienia. Chemiczna analiza wykazała, że próbka jest skrawkiem papieru kredowego wysokiej jakości. Natomiast analiza metodą radiowęgla wskazuje na to, że jej wiek wynosi dwa tysiące lat.