Poniższy rozdział zajmuje się obszernie zabytkami z sektora 14/F.31, a mianowicie szkieletem i jego wyposażeniem grobowym. Na wstępie należy zaznaczyć, że wśród hipotez wysuniętych w celu wytłumaczenia owych znalezisk, wiele aż do granic wytrzymałości nadużywa właściwego naukowcom braku uprzedzeń, w niektórych przypadkach zgoła je przekraczając.
Stephen wbijał wzrok w Yehoshuę, nie widząc go. Czuł się tak, jakby ktoś nasadził mu na głowę ogromny dzwon i uderzył weń największym sercem świata, jakby nie istniało nic poza jego dźwięcznym, grzmiącym dzwonieniem. Ściana Płaczu! Wprost genialnie! Wprost nie do wiary! Dlaczego nie wpadli na to sami? Podróżnik w czasie ukrył kamerę w największej świętości Żydów od czasu ich wypędzenia z Ziemi Świętej, tam przetrwała minione dwa tysiące lat. Ściana Płaczu, która nie jest przecież niczym innym jak określonym fragmentem zachodniej ściany ogromnej herodiańskiej świątyni — tej właśnie świątyni, o której jest mowa w Biblii, w Nowym Testamencie — ma dwie zalety, czyniące z niej w tym przypadku wprost idealny schowek. Po pierwsze dzięki temu, że jest odkopana i przebadana oraz udokumentowana dosłownie centymetr kwadratowy po centymetrze, można było dokładnie ustalić, które jej fragmenty będą istniały jeszcze po dwóch tysiącach lat. Po drugie nikt nie waży się jej tknąć bez specjalnego upoważnienia.
I to właśnie było fatalnie jasne. Mieli do czynienia ze schowkiem, który był nie tylko absolutnie pewny, lecz równocześnie absolutnie niedostępny.
Judith tymczasem podeszła do brata, przyłożyła mu dłoń do czoła. Był blady i wydawał się bardzo osłabiony, niemal chory.
— Nie wyglądasz dobrze — orzekła. — Co ci jest? Martwiliśmy się o ciebie, gdy nie odpowiadałeś na telefon. Spróbował zdobyć się na słaby uśmiech i potrząsnął głową.
— Już w porządku… Czuję się… no cóż, powiedzieć, że dobrze, byłoby przesadą. Prawdopodobnie wyglądam na dość zmęczonego, co?
— Nie — odpowiedziała mu siostra. — Wyglądasz po prostu makabrycznie. Gdzie byłeś przez ten czas?
— Spałem. U góry, w pokoju asystentów. Na kanapie. Właściwie chciałem pracować, ale… Obudziło mnie przed chwilą jakieś skrzypienie, całkiem ciche i bardzo dalekie. To byliście wy, prawda? Te wielkie drzwi do holu. — Nabrał głęboko powietrza, wciąż jeszcze wyglądał na kogoś walczącego z odurzeniem.
— A właściwie jak weszliście bez kluczy?
— Głupie pytanie — mruknął niechętnie Stephen. Dźwięk dzwonu zrozumienia przebrzmiał, muzyka sfer ucichła, laboratorium na powrót zmieniło się w chłodne piwniczne pomieszczenie z topornymi murami ścian i trzeźwym światłem neonówek na betonowym suficie, jakim było przez cały czas. On zaś deptał po piętach największej tajemnicy ludzkości, bliżej, niż kiedykolwiek przedtem. Wskazał na kuwetę z drugim listem.
— Dlaczego to przed nami ukryłeś?
Yehoshuah zbliżył się powoli. Spojrzał na niego, potem na starożytny papier i żarzące się na nim nierealnie fragmenty pisma, potem znów na Stephena.
— Nie rozumiesz? — zapytał cicho.
— Nie.
— Nie mogłem. Odkąd przeczytałem to wczoraj po południu, nieustannie tkwiło mi to w głowie. Miałem już przed oczyma młoty pneumatyczne rozkuwające ścianę… kamienie, przed którymi jako dziecko modliłem się do Boga! — Drzwi laboratorium zatrzasnęły się z brzękiem. Yehoshuah przerwał, powoli kręcił głową. Wyglądał naprawdę niepokojąco, jak ktoś, kto powinien położyć się do łóżk a na co najmniej dwa tygodnie. — Ale… dziś sam już tego nie rozumiem. Nie czuję tego, co czułem wczoraj. Wiem tylko, że nie byłem w stanie tego zrobić — nie tak po prostu. Potrzebowałem czasu, żeby to przemyśleć. Zastanawiałem się nawet, czy nie zniszczyć listu, możesz to sobie wyobrazić? Stephen wykrzywił usta.
— O rany, zawsze podejrzewałem, że siedzi w tobie religijny fanatyk.
— Ja, ja… wydaje mi się, że nawet za bardzo się nie mylisz — odpowiedział Yehoshuah, nie podchwytując swobodnego tonu.
Stephen patrzył na niego zaniepokojony, w końcu jednak nic nie powiedział, tylko wyłączył lampę ultrafioletową nad oboma częściami listu. Tak, jakby mógł w ten sposób uchronić dokumenty przed zagrażającym im niebezpieczeństwem.
Trzy ciężkie samochody z wyłączonymi światłami wtoczyły się na parking przed Muzeum Rockefellera. Przeciągłe trzeszczenie ich powoli obracających się opon było głośniejsze niż szum silników. Dwa samochody zatrzymały się po prawej i lewej stronie małego auta, stojącego do tej pory samotnie na rozległym placu, trzeci wyhamował w pewnej odległości.
Ryan, spoglądając na odbiornik sygnałów radiowych spoczywający na jego kolanach, pozwolił sobie na lekki, tryumfujący uśmiech. Jasny punkt świetlny wskazywał niepodważalnie i niedwuznacznie na samochód obok nich.
— To była słuszna decyzja, żeby zaczekać, aż przyjadą tutaj — powiedział półgłosem do kierowcy swego samochodu. — Gdybyśmy capnęli ich wcześniej, dowiedzielibyśmy się tylko, w której knajpie jedli i przez jakie palestyńskie wioski przejechali. Za to teraz, kiedy są tutaj, robi się interesująco. Bardzo jestem ciekaw, czego tu szukają.
To właśnie rozkazał swoim ludziom w obozie wczoraj po południu: najpierw sprawdzić, czy nadajnik jeszcze wysyła sygnały. Dopiero gdy to ustalono, polecił im wytropić Stephena Foxxa. Wyłączył odbiornik i dał znak do wysiadania.
— Dwóch ludzi zostaje przy głównym wejściu — przyciszonym głosem wydawał instrukcje mężczyznom zebranym wokół niego. — Dwóch do tylnego wejścia — chodzi o te drzwi, przez które weszliśmy dziś po południu. Jest jeszcze wejście boczne, gdzieś tam za tymi krzakami. Weźmiecie je wy dwaj. Reszta ze mną.
— To by przecież znaczyło — odezwała się od drzwi Judith — że w murze musi być pusty kamień czy coś w tym rodzaju. Jak mógłby go tam umieścić? Wszyscy równocześnie, jakby się umówili, skierowali spłoszony wzrok na szkielet podróżnika w czasie.
— Może pracował przy budowie świątyni? — zaproponował Stephen.
— To nawet możliwe — pokiwał głową Yehoshuah. — Świątynię wybudowano za króla Heroda i jej fundamenty były gotowe już w roku 4 naszej rachuby czasu.
— Mmh. To za wcześnie — pokręcił głową Stephen.
— Dziwne — mówił dalej Yehoshuah jakby sam do siebie — staram się właśnie sobie przypomnieć, o który z kamieni w Ścianie Płaczu mogłoby chodzić… pomarańczowy kamień? Właściwie wszystkie są raczej żółte.
Nie dane mu było posunąć się dalej w tych rozważaniach. W ułamku sekundy gwałtownie otwarły się drzwi laboratorium i raptem patrzyli w lufy pistoletów, do pomieszczenia wpadli potężni mężczyźni w czarnych ubraniach, jeden z nich w mgnieniu oka otoczył ramieniem szyję Judith.
— Okay! Ręce do góry! Nie ruszać się!
Stephen i Yehoshuah odruchowo podnieśli ręce. Bezbronni niczym zahipnotyzowane króliki patrzyli, jak mężczyźni rozsuwają się, robiąc przejście dla swego komendanta: Ryana.
Gdy Stephen zobaczył tego chudego człowieka o szarych oczach, pojął, co zaszło. Miał ochotę sam siebie spoliczkować. Nadajnik radiowy! W ogóle o tym nie pomyślał. Tylko dlatego, że wczorajszego wieczoru nie zobaczyli śladu, by ich ktoś śledził, lekkomyślnie porzucił swoje podejrzenia. A przecież bez problemu mógł w wypożyczalni wymienić ten samochód na inny.
Fakt, że został przechytrzony irytował go w tym momencie bardziej, niż napad jako taki. To niezbyt rozsądne, pomyślał.
— Dobry wieczór, panie Foxx — szyderczo lodowatym głosem odezwał się Ryan i poszedł wzdłuż stołów do ustawionych w tyle laboratorium statywów z kamerami i reflektorami halogenowymi. — Proszę pozwolić mi najpierw uruchomić kamery wideo, abyśmy mogli utrwalić dla potomnych pańskie niewątpliwie interesujące wyjaśnienia na temat waszej tutaj obecności. Eliaszu, włącz proszę te lampy z przodu.
Jeden z mężczyzn opuścił broń i zaczął niezdarnie grzebać w przewodach zamocowanych do umieszczonych na wysokich statywach reflektorów. Gdy pierwszy zajaśniał niemal dziennym blaskiem, mimowolnie musieli przymknąć oczy, od wielu godzin nawykłe tylko do nocy i słabego światła neonówek.
Judith z rosnącą złością czuła, jak ręka mężczyzny, który przez zaskoczenie unieruchomił ją w duszącym chwycie i teraz cuchnącym nikotyną i zepsutymi zębami oddechem dyszał jej prosto w kark, opuszcza swe pierwotne położenie i przesuwa się niżej. Spoczywała już u nasady jej prawej piersi i palce zaczęły szukać sutka.
Gdy jeszcze docisnął miednicę do jej pośladków i poczuła twardniejący członek, wezbrała w niej ślepa wściekłość. Niepowstrzymana ani jedną myślą o gotowej do strzału broni, o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, ani o niebezpieczeństwie grożącym jej i pozostałym, ślepa furia utorowała sobie drogę i rozwścieczona energia wskoczyła na tory, które podczas służby wojskowej tak długo trenowała na kursach dżiu-dżitsu, aż przekształciły się w podświadome odruchy. Chwyciła ramię mężczyzny i wydając wrzaskliwy okrzyk bojowy przerzuciła go szerokim łukiem przez ramię, jakby nie ważył ani grama. Kompletnie zaskoczony ochroniarz, który niczego nie spodziewał się mniej, niż ataku akurat tej drobnej kobiety, bezradnie poleciał w powietrze, uderzając w kant pierwszego stołu tak mocno, że złamał sobie kilka żeber, co przywiązało go na kilka następnych tygodni do szpitalnego łóżka, i trafiając przy tym swego kolegę, zajętego właśnie włączaniem drugiego reflektora, pełnym impetu ciosem prosto w krzyż. Człowiek, nazwany przez Ryana Eliaszem, raptownie upadł na kolana, szarpnięciem pociągając za sobą statyw lampy.
Stephen i Yehoshuah odruchowo uskoczyli w bok, a jaskrawo jasna, rozgrzana lampa poleciała między nimi wprost na regał z odczynnikami chemicznymi, tłukąc i strącając duże i małe butelki. Jedna z większych butli z kwasem pękła w locie i jej zawartość szerokim, siejącym zniszczenie strumieniem zalała dwie kuwety zawierające list podróżnika w czasie, w ułamku sekundy bezpowrotnie zmieniając obie kartki w bezkształtną, szarą masę.
W następnej chwili wszystko ogarnął ogień, wzniecony żarem rozgrzanej halogenowej lampy. Szybciej, niż można było nadążyć wzrokiem, płomienie rozprzestrzeniały się po ścieżkach wyznaczonych przez rozlane i rozpryśnięte ciecze, z których najwyraźniej większość była łatwopalna.
— Ręce do góry! — zabrzmiał w tym piekle krzyk Judith. Z szybkością błyskawicy chwyciła pistolet zgubiony przez swego strażnika, w mgnieniu oka odbezpieczyła go i z robiącym wrażenie profesjonalizmem kiwnęła lufą. — I rzucić broń!
Włączył się alarm przeciwpożarowy. Jego ogłuszający dźwięk słychać było chyba w całym budynku. Ryan odwrócił się do jednej z gaśnic wiszących na ścianach.
— Stać! — ryknęła Judith. — Nikt się nie rusza!
— Oszalałaś? — odkrzyknął Ryan, wskazując na szalejące płomienie. — Pali się!
— Ręce do góry i stać, albo strzelam! — wrzasnęła piskliwie Judith i spojrzała na Stephena i swego brata, którzy odsunęli się na bezpieczną odległość od ognia, ale wciąż jeszcze niezbyt rozumieli, co się dzieje.
— Co z wami? Chodźcie już! — krzyknęła do nich.
Ryan tymczasem postanowił nie zwracać uwagi na Judith. Ta szalona dziewczyna może do niego strzelić, jeśli nie będzie stał spokojnie, ale to, co zrobi z nim John Kaun, jeżeli z obawy o własną skórę dopuści do uszkodzenia zmagazynowanych tu zabytków, będzie bez porównania gorsze. Ryan wyrwał z uchwytów najbliższą gaśnicę i zaczął celnymi strzałami proszku tłumić ogień.
Judith, Stephen i Yehoshuah wybiegli z laboratorium, dalej wzdłuż korytarza i w górę po schodach. Na końcu sieni widać było niebieskie migotanie, z pewnością odblask z placu przed muzeum. Przez niezmordowane brzęczenie alarmu przebijał się dźwięk syren.
— Straż pożarna! — zadyszał Stephen. — Dalej, do głównego wejścia!
— Co? — oburzyła się Judith. — Oszalałeś? — Lecz popędziła za nim, gdy wydłużył krok i wysunął się do przodu.
Naprzeciw nich zbliżało się dwóch mężczyzn w czarnych ubraniach z wyjętymi rewolwerami, jeden przysadzisty, drugi chudy i wysoki, niewątpliwie pochodzili z tej samej stajni co tamci, których właśnie zostawili w piwnicy.
— No, świetnie — warknęła Judith, zwalniając do powolnego truchtu.
Ale Stephen biegł dalej, prosto na tamtych dwóch, zaczął nawet do nich machać ręką.
— Hej, tutaj! — wołał do nich. — Ryan potrzebuje was na dole! Wybuchł pożar, on jest ranny i…
Tamci dwaj spojrzeli na niego zbici z tropu. W ogóle wydawali się bardzo zdezorientowani. Sprawy najwyraźniej przybrały nie taki obrót, jakiego się spodziewali.
— Ryan? — powtórzył jak echo chudy.
— No jasne, że Ryan — gwałtownie przytaknął Stephen. — Na dole, w laboratorium, dalej, na co czekacie? Powiedział, że macie przyjść natychmiast!
Judith nie wierzyła własnym oczom, ale dwaj mężczyźni rzeczywiście wsunęli broń z powrotem do kabur i ruszyli biegiem.
Stephen stał jeszcze chwilkę i kiwając głową patrzył za nimi.
— Co za kretyni — stwierdził, gdy Judith i Yehoshuah go dogonili.
Gdy wyszli, na placu przed muzeum stały już dwa wozy strażackie; trzeci nadjeżdżał właśnie ulicą, migocąc niebieskim światłem i wyjąc syreną. Mężczyźni w strażackich mundurach otwierali zatrzaski obrotowych drabin, wyładowywali motowidła do wężów, odbijali pokrywy podchodnikowych hydrantów. Samochody przejeżdżające ulicą przystawały, w oknach okolicznych domów zapalały się światła. Podszedł do nich gruby, wyglądający na ważnego strażak.
— Gdzie się pali? — spytał po hebrajsku.
— W piwnicy — nie zwlekając odpowiedziała Judith. — Szybko się rozprzestrzenia.
— Są ranni?
Judith pomyślała o mężczyźnie, którego załatwiła. Wyglądał dość nieciekawie.
— Tak. Przynajmniej jeden.
— Dziękuję — skinął głową naczelnik straży, obrócił się do swoich ludzi i zaczął głośno wydawać rozkazy. Rozbito szklane portale głównego wejścia. Strażacy rozwijali w korytarzu zwoje wężów, inni podłączali je do rozdzielaczy. Dwóch biegło z noszami i aparatem tlenowym. Robiło to wrażenie precyzyjnie zorganizowanego chaosu, przemyślanego zamętu, znającego swój cel zamieszania. I nikt, a już najmniej gapie, których niewielka liczba — jak na tę późną nocną porę było ich i tak zaskakująco wielu — zebrała się na krawężniku, nikt nie zwrócił uwagi na trójkę młodych ludzi, przeciskających się powoli przez ciżbę coraz dalej, by w końcu odejść niezauważenie.