35

W napaści na klasztor brali udział zarówno członkowie stałego sztabu ochrony Johna Kauna, jak również pracownicy izraelskiej firmy ochroniarskiej, zatrudnieni pierwotnie do dozorowania terenu wykopalisk. Gdy otworzono ogień do bramy klasztornej, Izraelczycy najpierw wzbraniali się, lecz w końcu większość z nich przyłączyła się do atakujących. Gorączkowa atmosfera polowania, jaka zapanowała w grupie, sprawiła, że przekroczyli granice legalności.

„High Noon in Negev” Uri Liebermann


Opadali w dół, stale, bez końca w dół. Otwór studni dawno już zmienił się w niepozorną plamkę, ledwie widoczną wysoko nad nimi pośród czarnej jak noc ciemności, otulającej ich niczym całun. Obejmowali się i kurczowo trzymali łańcucha, trzeszczącego podejrzanie przy każdym szarpnięciu opuszczającym ich niżej. Słyszeli swoje oddechy. Hop. Hop. Hop. Od pewnego czasu czuli w dłoniach, że odcinek łańcucha nad nimi zaczyna się kołysać, coraz mocniej z każdym kolejnym metrem ich drogi w dół. Im głębiej zapadali się we wnętrze góry, tym intensywniej czuć było wilgocią, wodą i robiło się coraz zimniej. Stephena łaskotała w twarz grzywka Judith, wąchał jej zapach, mieszaninę upału i piasku z nutą perfum i jeszcze czegoś, czego nie potrafił rozpoznać. Wciąż nie pojmował, dlaczego z nim poszła. Nie rozumiał nawet, dlaczego sam zdecydował się na takie szaleństwo. Wstrzymując oddech wyprostował ramię. Judith zadrżała, gdy ją puścił i spytała drżącym głosem:

— Co robisz? — Poczuł wilgotną, grubo ciosaną skałę wokół nich, oddaloną od ich ramion najwyżej o dwie dłonie.

Niesamowite, że opadali, w nic nie uderzając. To urządzenie było zadziwiająco precyzyjne.

Łańcuch wibrował coraz mocniej, teraz wysoko z góry dobiegało skrzypienie, które z pewnością słyszeli także ci na powierzchni. Jak głęboko już dotarli? Stephenowi zdawało się, że musi to być co najmniej pół mili, lecz z pewnością się mylił. Jak wysoka jest ta góra? Próbował sobie przypomnieć, lecz miał wrażenie, jakby to jeszcze w poprzednim życiu wspinali się po zasypanym żwirem zboczu.

To piszczenie…! Jeszcze zaalarmuje prześladowców. Z pewnością w każdej chwili uda im się zbiec po schodach, a potem? Przez mózg przemykały w szalonym pędzie obrazy, oto przerywają pracę Yehoshui i mnicha, odpędzają ich od mechanizmu i cebrzyk razem z nimi w środku bezwładnie spada na samo dno. Albo przestawią blokadę, a oni będą tu wisieć przez wiele godzin, może dni, może na zawsze.

Wciągną ich z powrotem do góry. Z pewnością to zrobią, gdy Yehoshuah im powie, że mają ze sobą kamerę.

Wciąż to sobie powtarzał, lecz komórki jego ciała nie chciały w to wierzyć.

I stale opadali w dół.

Później, gdy panika dawno minęła i zaczęło być niemal nudno, gdy zdawało im się już, że przez resztę życia będą tak spadać coraz głębiej i głębiej, nagle przestrzeń wokół nich się zmieniła. Mimo iż ciągle jeszcze było ciemno choć oko wykol, to uczucie opadania wnętrzem wąskiej rury ustąpiło miejsca wrażeniu, że wokół nich otwiera się szeroka hala. Jakby przez otwór w dachu wpadli do obszernej katedralnej nawy.

— Zaświecę światło — szepnął Stephen i pusto brzmiące echo jego słów odbiło się od odległych ścian. Wyłowił latarkę, włączył ją i poświecił wokół. Ginące na czarnych ścianach otwierającej się wokół skalnej jaskini światło było raczej żałosne.

— Och, cholera! — wyrwało się Stephenowi.

— Co jest? — dopytywała się Judith.

— Tam! — promień światła, którym prędko przesuwał wokół, wydobył z ciemności uskok skalny, z pewnością wykonany ludzką ręką, wznoszący się co najmniej pięć metrów nad połyskującą czarno przepastną powierzchnią wód podziemnego jeziora. Od środka tarasu wzdłuż lejkowato zwężającej się ku górze skalnej ściany wbito rząd metalowych pierścieni z których dwa najwyższe już minęli. Następny był oddalony od nich o co najmniej dwa metry, a jeśli nie uda im się go chwycić, opadną na środek jeziora, zaś kamienny parapet, z którego, o ile w ogóle, mogła prowadzić droga na zewnątrz, znajdzie się dwadzieścia metrów od nich, do tego pięć metrów powyżej, więc nieosiągalny. — Dalej, musimy to rozhuśtać!

— Wiedziałam, że będę żałować — rzuciła Judith, lecz natychmiast przyłączyła się do niego i również zaczęła wykonywać kołyszące ruchy.

Wielkie drewniane wiadro z ociąganiem zaczęło wychylać się tam i z powrotem niczym ogromna, dziwaczna, dziecinna huśtawka — lecz jej ruchy były wolne, o wiele za wolne, wciąż nieubłaganie opadali w dół.

— Stop! — krzyknął Stephen. — Przestańcie!

Nie słyszeli go. Pewnie mdleją im już ramiona: posuwali się teraz w dół chyba nawet szybciej, niż przedtem.

— Cholera, cholera… — Stephen wsunął latarkę do kieszeni koszuli i wyciągnął się, próbując palcami dosięgnąć tego przeklętego metalowego pierścienia, nieporuszenie wiszącego na skale, brakowało już tylko dziesięciu centymetrów, gdy wahadło znów poleciało w drugą stronę. I znów opadli w dół.

— Mocniej! — Musieli chwycić jeden z tych pierścieni i potem razem z cebrzykiem przyciągnąć się do ściany, by w końcu osiąść na skalnym podeście. Czyżby już o tym nie pamiętano, czy brat Gregor nie zdążył ich uprzedzić? — Jeszcze mocniej!

Huśtali się wkładając w to całą energię. Trzeci uchwyt też już był zbyt wysoko, by jeszcze mogli go dosięgnąć, czwarty pozostał ich ostatnią deską ratunku. Tylko że był on jeszcze dalej od nich, zdawał się nieosiągalny. I wciąż opadali w dół. Muszą chwycić go w ciągu dwóch następnych wychyleń wahadła, inaczej i ta szansa zostanie zaprzepaszczona.

Pierwsze wahnięcie, daleko w bok. Stephen wyciągnął rękę, jakby chciał sobie wyrwać ramię ze stawu, przez moment poczuł na czubkach palców chłód metalu.

— Prawie! Zaraz go będę miał!

Judith wychyliła się, jakby brała na jarmarku udział w biciu rekordu szybkości huśtawki. Lecz czas wychylenia wahadła zależy tylko i wyłącznie od jego długości, a łańcuch, na którym się kołysali, był już niezmiernie długi. Zdawało im się, że minęły minuty, nim dotarli do punktu nawrotu po drugiej stronie, a potem znów nieskończenie długo trwało, nim dolecieli z powrotem.

Stephen ponownie wyciągnął dłoń. W jakiś sposób każda komórka jego ciała zdawała się wiedzieć, że teraz wszystko zależy od tego. Skalna ściana nadlatywała ku niemu niemal z gracją. Metalowy pierścień połyskiwał matowo na czarnym kamieniu. Palce wyciągały się, jakby w razie potrzeby mogły wydłużyć się o niezbędne centymetry.

— Tak! — Miał go, zaczepił palec wskazujący i środkowy i krzyczał, gdyż opadające z powrotem wahadło wyrywało mu ramię. Przed oczami tańczyły mu gwiazdy i coś rzeczywiście rwało się w jego ręce, w jego dłoni, jednak z nieludzkim, jęczącym wrzaskiem zdołał sięgnąć grubego, żelaznego pierścienia resztą palców i kciukiem i chwycił go pewnie i mocno.

— Masz go! — krzyczała Judith. Wisieli skośnie na skalnej ścianie, a znaczna część ciężaru ich dwojga i drewnianej kadzi wyrywała ze stawów ramię Stephena, Judith przewinęła się dookoła łańcucha, próbowała mu ulżyć, również sięgając do pierścienia.

Szarpnięcie. Cebrzyk opadł niżej. Stephen trzymał żelazny pierścień mocno, jakby jego dłoń była do niego przyspawana.

— Złap następny! — stęknął.

Okay. — Sięgnęła ręką w dół.

W tym momencie coś zatrzeszczało. Był to cichy, lecz groźnie brzmiący dźwięk. I wyraźnie słyszalny.

— To nie może być… — wymamrotał Stephen. Żelazny pierścień. Żelazny pierścień w jego dłoni był źródłem trzeszczących odgłosów. Czyżby się poruszył? Nie. Na pewno nie. — Chwyć następny pierścień! — wrzasnął. — Szybko!

— Jeszcze nie mogę dosięgnąć!

Znów trzeszczenie, tym razem głośniejsze, bardziej okropne. I żelazny pierścień poruszył się.

— Cholera!

Zakotwiczenie żelaznego pierścienia, przez setki lat narażone na działanie wilgotnego powietrza, skorodowało na wylot i teraz poddawało się — kolejny, jeszcze bardziej przerażający odgłos — wyślizgiwało się z trzaskiem ze skalnego podłoża, w którym je zamocowano, kruszyło w rdzawy pył. Z trudem uniknęli wypadnięcia, gdy wahadło wraz z nimi poleciało z powrotem. Równocześnie nastąpiło szarpnięcie w dół, które jeszcze trzy sekundy wcześniej tak by się im przydało, a potem następne ostatecznie sprawiło, że uchwyty znalazły się poza ich zasięgiem.

Trzymali się mocno łańcucha, kołysząc się w opadającej drewnianej niecce coraz niżej, ku czarnej, nieruchomej wodzie. Stephen uniósł żelazny pierścień ku strumieniowi światła, jaki przez materiał koszuli rzucała umieszczona w kieszeni latarka i przyjrzał mu się.

— Pewnie wszystkie są takie — zastanowił się. — Kompletnie zardzewiałe. Właściwie mogliśmy to przewidzieć.

— I co teraz zrobimy? — spytała Judith patrząc trwożliwie w dół.

— Nie mam pojęcia. — Również spojrzał w dół. Powierzchnia podziemnego jeziora wyglądała jak czarne, bezdenne błoto, nie jak woda. I była coraz bliżej. To na pewno jest woda, ale tak zimna, że zamarzną po kilku minutach, jeżeli do niej wpadną. Nie mówiąc o tym, że nie ma tu żadnego miejsca, do którego mogliby popłynąć, by się uratować. Znów wyjął latarkę i oświetlił odległy brzeg jeziora. Naprawdę, wokół tylko gładka skała.

— Muszą zatrzymać łańcuch — orzekł. — Spróbujmy. Jeśli oboje będziemy krzyczeć najgłośniej, jak się da, może nas usłyszą.

Okay.

— Na trzy. Raz — dwa…

Wrzasnęli równocześnie z wszystkich sił, aż zagrzmiało w skalnej grocie. Stephen oczekiwał już, że zerwie się lawina kamyków i poleci do jeziora, lecz nic takiego się nie zdarzyło. Jedyną odpowiedzią było to, że znów spuszczono ich o kilka obrotów korbą niżej. Byli już niżej od skalnego tarasu, do którego mieli dotrzeć. Sytuacja stała się naprawdę krytyczna. Chwileczkę. Skalny taras…

— Musimy rozkołysać się prosto na ten występ! — krzyknęła Judith, wpadając w tym samym momencie na ten sam pomysł. — To jedyna możliwość.

Znów zaczęli bujać drewnianym cebrzykiem, wspólnym, mocnym kiwaniem nadali mu ruch wahadłowy. Nareszcie zaczęło wyglądać to lepiej. Dadzą radę, bez wątpienia.

— Musimy skoczyć! — zawołał Stephen. Na gładko wykutym skalnym tarasie nie widać było nic, czego można by się przytrzymać. — Ty pierwsza!

— Nie, ty! — zaprotestowała Judith. — Ty masz kamerę.

— Pieprzę kamerę! Skaczesz pierwsza! Uwaga… Niecka osiągnęła maksymalne wychylenie, nisko nad tarasem.

— Teraz!

Judith skoczyła, wylądowała, jak się wydawało, nie robiąc sobie krzywdy, na cztery łapy i była bezpieczna.

Wahadło ociężale rozpoczęło ruch powrotny. Stephen pod pachą przesunął worek z kamerą z piersi na plecy. Na wszelki wypadek. Spoglądał przy tym niespokojnie na łańcuch, którego trzymał się drugą ręką.

Gdy Judith skoczyła, wyczuł w łańcuchu ostre szarpnięcie — inne niż dotychczasowy ruch w dół.

Niepokojąco inne.

Zamaszysty lot poprzez ciemną katedrę o posadzce z wody zdawał się nie mieć końca. Stephen wstrzymał oddech. Teraz łańcuch w jego dłoni zaczął drżeć zupełnie niezdrowo. Niedobrze. Był pewien, że to absolutnie niedobrze.

Ruch powrotny. Łańcuch skrzypiał, występ skalny był coraz bliżej. Judith już podniosła się, stała, czekała na niego. Przygotował się.

Łańcuch zerwał się o ułamek sekundy wcześniej, nim skoczył, akurat w porę, by spod stóp umknął mu twardy punkt odbicia. Stephen krzyknął, sięgnął ręką w pustkę i w następnym momencie z ogromnym impetem uderzył klatką piersiową o coś twardego, twardego jak kafar, co wypchnęło mu z płuc całe powietrze. Nie widział, co to, gdyż latarka przepadła gdzieś i wokół panowała mroczna noc, lecz bolało go i ześlizgiwał się, czuł to przerażony, a palce, nerwowo macające wokół nie znajdowały nic, czego mógłby się chwycić. Wisiał nad przepaścią i ześlizgiwał się.

Wtedy chwyciła go dłoń, stalowa dłoń, złapała za przegub i zdawała się być zdecydowana nigdy więcej go nie wypuścić. Judith. Nie do wiary, jak jest silna. Powietrze wciąż jeszcze nie odnalazło drogi powrotnej do jego płuc, dlatego nie mógł nic mówić, nic zawołać, nawet nie mógł jęknąć.

Za nim drewniana kadź z hukiem wpadła do jeziora. Przysłowiowe najsłabsze ogniwo, które pękło w łańcuchu, musiało być dość daleko w górze, gdyż ogłuszający brzęk spadającego łańcucha wydawał się trwać bez końca. Stephen wisiał na krawędzi skały, walczył o powietrze, a za jego plecami brzęczało i łoskotało, jakby waliło się niebo. Druga dłoń wczepiła się w jego koszulę, chwyciła za ramię. Stephen próbował zarzucić nogę na skalny gzyms, którego krawędź musiała kryć się w ciemności gdzieś obok niego. Na filmach wydawało się to zawsze takie łatwe, on jednak potrzebował pięciu prób. Wtedy, nareszcie, udało mu się z pomocą Judith przetoczyć w bezpieczne miejsce, dokładnie w chwili, gdy koniec łańcucha spadł i z ostatnim pluskiem zatonął w wodzie, po czym zapanowała cisza.

Sprawdził ręką skórzany worek na plecach. Zawartość chyba nie jest uszkodzona. Potem usiadł prosto, macając, gdzie kończy się skalny występ. Jego latarka wpadła do wody i żarzyła się teraz jak małe, żółte oko upiora w głębinach jeziora.

— Miejmy nadzieję, że ten tajny korytarz naprawdę istnieje — powiedział Stephen, gdy mógł znów normalnie oddychać. Jego piersi to z pewnością jedna wielka niebieska plama, czuł się, jakby go pobiła banda opryszków.

— Istnieje — odparła Judith. Nadal trzymała go mocno, jakby się bała, że może znów polecieć w przepaść.

— Siedzimy dokładnie przed nim.

— Dobrze. — Zastanowił się chwilę, czy zostało tu jeszcze coś do zrobienia. Raczej nie. Ich cały bagaż składał się z jednej komórki, która, gdy sięgnął do kieszeni, w dotyku wydała mu się popękana, i z ubrań, które mieli na sobie. A na zewnątrz czekała pustynia — naprawdę super. — W takim razie miejmy nadzieję, że naprawdę prowadzi na zewnątrz.

Korytarz naprawdę prowadził na zewnątrz. Ciągnął się bez końca, nie mogli pozbyć się wrażenia, że w końcu wyjdą w Jordanii, lecz pewnie brało się to stąd, iż drogę naprzód musieli wymacywać stopami w całkowitych ciemnościach. Krok za krokiem. To było koszmarne. Raz po raz zatrzymywali się przestraszeni, a tuż obok nich coś szeleściło, syczało, wydawało groźnie brzmiące dźwięki. Czasem zdarzało im się nastąpić na coś miękkiego, wilgotnego albo pełzającego, wtedy z krzykiem cofali się raptownie. Niejeden raz zahaczali głowami o wystające kamienie, potykali o niespodziewane dziury w ziemi lub walili goleniem w twardą przeszkodę. Lecz korytarz prowadził wciąż naprzód, czasem dziwnie zakręcał, aż wreszcie powietrze zaczęło być cieplejsze i miało inny zapach.

Powoli, bez dostrzegalnego przejścia, między ich doznania wróciło także światło. Najpierw zaledwie lekkie świtanie, w którym nie da się osądzić, skąd dobywa się światło ani czym jest właściwie to, co się widzi. Lecz można było cokolwiek rozróżnić. Później cienie wyłuskały się z rozproszonej nicości, znów mogli dostrzec własne dłonie, jak suną po pełnej szczelin ścianie i wreszcie, za ostatnim zakrętem, zobaczyli na końcu tunelu jaskrawo jasny otwór: wyjście.

Tuż za niepokojąco małym otworem leżał zwinięty w kłębek długi, cienki wąż. Stephen starał się nie myśleć o tym, ile podobnych, niebezpiecznych stworzeń minęli dziś człapiąc wzdłuż korytarza, nie podejrzewając nawet ich obecności. Tupnął kilka razy mocno w ziemię, wąż zwrócił na niego uwagę, uniósł łeb i sycząc spojrzał na nich podejrzliwie. Stephen wymachiwał rękami, cisnął w jego kierunku kilka kamieni i trochę piasku, aż w końcu gad uznał, że lepiej będzie odpełznąć.

Wyjście było ciasne jak otwór lisiej nory; worek z kamerą Stephen musiał wysunąć przodem, żeby w ogóle zdołać się przecisnąć. Na zewnątrz jak cios młota uderzył go bezlitosny upał, musiał na chwilę usiąść przy otworze, gdyż zrobiło mu się po prostu niedobrze. Pomógł Judith wydostać się na wolność i potem siedzieli oboje dysząc, nic nie mówili, rozglądali się tylko.

Cicha pustka, rozciągająca się przed nimi, przeraziła go. Potrzebował chwili, by zrozumieć, dlaczego: aż do samego klasztoru poruszali się po szosach, drogach, choćby koleinach. Teraz jednak były tylko kamienie, żwir, jak okiem sięgnąć ciągnęła się szaroczarna, piaszczysta jednostajność, od której nie odcinało się nic charakterystycznego.

Czuli to oboje. Wyczuł to po sposobie, w jaki Judith spytała:

— I co teraz? Dokąd idziemy? Właśnie. To było to pytanie.

Obłąkanie jasna kula słonecznego żaru wisiała nisko nad horyzontem. Tam więc był zachód. W tym kierunku leżało Morze Śródziemne, Egipt i Synaj. Słońce wkrótce zajdzie, jego światło już teraz rzuca długie, dziwne cienie. Wiał ustawiczny, równomierny wiatr, bezustannie ciskający o skórę ziarenkami piasku.

— Chciałbym mieć mapę — powiedział Stephen, przywiązując znów sobie skórzany worek, tym razem nie aż tak mocno.

Judith zastanowiła się chwilę.

— Przyjrzałam się jej dość dokładnie. Ale wszystkiego nie zapamiętałam. — Jej spojrzenie powędrowało w kierunku słońca. — Jest taka droga, wzdłuż granicy z Synajem. Taka dość prosta kreska od Morza Śródziemnego do północnego wybrzeża Morza Czerwonego. Jeśli dotrzemy do niej…

— Jak to daleko?

— Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Coś koło tego, tak mi się zdaje.

— Hm. — Stephen wczuł się w uczucie zmęczenia, wywołane samym tylko siedzeniem tutaj. Droga, to znaczy, że kiedyś przejedzie nią samochód. — To brzmi, jakbyśmy musieli dać radę. — Absolutny obłęd, tak to brzmi. Pod tą kulą ognia, wiszącą nisko na niebie niby rozżarzony kawałek żelaza, można było spodziewać się majaczących niewyraźnie masywów górskich i wąwozów. Dwadzieścia kilometrów w linii prostej, w rzeczywistości najprawdopodobniej oznaczało wielokrotne dłuższy, wielodniowy forsowny marsz. A nie mieli z sobą nawet wody.

Wstał, rozejrzał się po najbliższym otoczeniu, ogarnął wzrokiem te wszystkie głazy, szczeliny i smugi piasku, wszystko tak przytulne, jak nie przymierzając księżycowy krajobraz. Czy jednak nie powinni raczej spróbować dostać się do samochodu…?

W tym momencie w ich uszy wdarł się dźwięk. Zdawał się dobiegać zewsząd i znikąd i przez zatrważającą sekundę nie wiedział, co oznacza.

Startujące helikoptery!

Judith również zerwała się na nogi. Jeśli helikoptery startują, to w najgorszym wypadku może to oznaczać, że ich prześladowcy wiedzą i ruszają, by ich odszukać. Cholera, jakby sama ucieczka przez pustynię nie była wystarczająco rozpaczliwa!

— Musimy się schować — powiedział Stephen, rozglądając się. Było sporo cienia, z uwagi na późny wieczór. Szczelina skalna albo jaskinia byłaby jeszcze lepsza, na wypadek, gdyby załoga śmigłowca miała na pokładzie noktowizor, choć o tego rodzaju sprzęcie Stephen wiedział tylko tyle, ile można się dowiedzieć z filmów akcji. Może działały tylko w nocy.

— Moglibyśmy wrócić do jaskini — stwierdziła drętwo Judith. Najwyraźniej nie miała na to wielkiej ochoty.

— Jeśli w klasztorze był gdzieś plan podziemnego korytarza, to znajdziemy się tam w pułapce.

Hałas był coraz większy i już jeden z helikopterów wychylał się zza zbocza góry, wielki, czarny i groźny. Wyglądało to rzeczywiście na akcję poszukiwawczą.

Stephen wskazał mroczne, pogrążone w cieniu zagłębienie terenu, leżące w pewnej odległości od nich. — Tam!

— Nie po piasku! — gwałtownie zatrzymała go Judith, nim zdążył wystartować do sprintu. — Ślady na piasku znakomicie widać z powietrza. Tamtędy, po skale.

Skoczyła pierwsza, a Stephen ruszył za nią, starając się stąpać dokładnie po tych samych miejscach, gdzie stawiała stopy ona. W ułamku sekundy zalał się potem, pociekł mu szerokimi strumieniami po plecach i piersiach. Nie miał najlepszej kondycji.

Rzucił okiem w tył. Zadrżał od nagłego przerażenia, gdy przez moment zdawało mu się, że helikopter odkrył ich i leci wprost na nich. Lecz był to tylko przypadek; natychmiast potem wielki ciemny ptak poszybował w innym kierunku. Stephen dotarł do zapadliny leżącej w cieniu wielkiego głazu, gdzie Judith już na niego czekała. Zadyszani, ostrożnie zerkali w górę w kierunku klasztoru.

W akcji poszukiwawczej brały udział dwa śmigłowce. Przelatywały w kółko nad bezpośrednim otoczeniem klasztoru, niczym gniewne czarne szerszenie, ich manewry zdawały się osobliwie chaotyczne, co trudno było pojąć. Jakby tak naprawdę nie wierzyli, że mogą kogoś znaleźć. Jakby jedynie czuli się zobowiązani tego popróbować, by nie można im było później nic zarzucić.

Stephen potrząsnął głową. Wszystko wyglądało tak nierealnie, gdy obserwował to ze swej kryjówki.

Właściwie czuł się bardziej tak, jakby oglądał film z Jamesem Bondem, wyświetlany na niezwykle dużym ekranie.

W niezwykle dobrze ogrzewanym kinie.

— W którą stronę mogą spodziewać się, że będziemy uciekać? — zastanawiał się głośno.

Judith myślała chwilę. Najwyraźniej jeszcze nie przemyślała problemu z takiego punktu widzenia.

— Prawdopodobnie, że będziemy próbowali opuścić pustynię najkrótszą drogą.

— Czyli?

— Powrót tą samą drogą, którą przyjechaliśmy tu samochodem.

Stephen uniósł brwi. Tej samej drogi użyli również ludzie Kauna i wcześniej czy później pojadą nią znów w odwrotnym kierunku. Mówiąc po prostu: nie wchodziła ona w rachubę.

— Albo, że spróbujemy najkrótszą drogą dotrzeć do szosy na Synaj — kontynuowała Judith. — Na zachód.

— Tak — westchnął Stephen. Wynikały z tego wnioski, które mu się wcale, ale to wcale nie podobały. — Tego by oczekiwano.

Przyglądali się zachodowi słońca. Trwał zaledwie kilka minut, od momentu, gdy słońce dotknęło grzebienia górskiego do chwili, gdy za nim znikło. Czegoś takiego jak zmierzch na Pustyni chyba nie znano: raptem zrobiło się całkiem ciemno. I chłodniej, gdyż bezpośrednie promienie słońca już nie paliły.

Stephen dotknął dłonią twarzy. Szczypała go trochę. W domu, będąc na basenie, szedł potem zwykle na chwilę do solarium i gdy po upływie nastawionego czasu lampy ultrafioletowe wyłączały się, twarz kłuła go podobnie jak teraz.

Wiatr ustał niemal równocześnie z zachodem słońca. Powietrze było jeszcze ciepłe, czuło się skwar, zakumulowany w ciągu dnia w kamieniach i teraz przez nie oddawany, lecz było to niemal przyjemne.

Widać było gwiazdy. Ze zbytkownym przepychem wypełniały niebo coraz gęściej, jak nie widuje się na terenach zamieszkałych. Sierp rosnącego księżyca pośrodku gwiezdnej ciżby rzucał łagodne, magiczne światło.

Noc. Muszą wykorzystać noc na marsz!

Helikoptery zaniechały poszukiwań. Włączyły reflektory, widać było, że wracają do klasztoru.

— Chodźmy na południe — powiedział Stephen.

— Nie wiesz, co mówisz. Tam jest Negew. Prawdziwa pustynia!

— Widzisz tę śliczną gwiazdkę? W jej kierunku pójdziemy.

Ciepła zakumulowanego w kamieniach i glebie nie wystarczyło na całą noc. W pewnej chwili skończył się upał, a nieco później zrobiło się zimno. Prócz tego bolały ich stopy, mięśnie, każda pojedyncza komórka ciała. Ich ciała wołały o odpoczynek, o sen. I o wodę. Pragnienie dokuczało im coraz natarczywiej.

Znaleźli szczelinę między dwiema skałami, promieniującymi jeszcze resztką przyjemnego ciepła, przez nieustannie wiejący tu wiatr wyszlifowanymi tak gładko jak dwa ogromne krzemienie. Dobrze było siedzieć, choćby tylko na kamieniu. Księżyc zatapiał ich swym chłodnym, bladym światłem, a pełen gwiazd firmament promieniał, jakby był kolekcją diamentów największego jubilera wszechświata. Judith odchyliła głowę w tył, na skałę, o którą oparła plecy i patrzyła w górę.

— Każdy świetlny punkcik to słońce, takie jak nasze — wyszeptała cicho po chwili — też może pali skwarem jakąś pustynię. Kto wie, czy ktoś akurat teraz po niej nie wędruje.

Stephen otworzył skórzany worek i wyjął miękko otulone zawiniątko. Zamyślony ważył je w dłoni. Niesamowicie lekkie. Na pewno mniej niż tysiąc gram. Czyżby stało się lżejsze w miarę upływu lat?

— Myślę, że teraz powinienem zobaczyć, co jest w środku — stwierdził.

— Co? — głowa Judith podskoczyła.

— Jeszcze się w końcu okaże, że taszczymy tu z sobą tylko kilka kości — powiedział Stephen i zaczął ostrożnie rozwiązywać rzemienie.

Gdy już rozsupłał przetykane złotem sznury, wziął się za odwijanie zdobionych zwojów brokatu. W niektórych miejscach kolejne warstwy zszyto kilkoma wkłuciami igły: te nici po prostu zrywał. Miał w ręku przedziwną belę miękkiej tkaniny, dającą się zwyczajnie rozwijać.

Stephen próbował wyobrazić sobie, jak musiały przebiegać ceremonie, gdy mnisi, raz na sto lat, wyjmowali swą świętość i uwalniali z ochronnej otuliny, by jeden spośród nich, wybraniec, mógł rzucić krótkie spojrzenie w okular. Na pewno pościli wiele dni, modlili się wiele nocy, na pewno stworzyli wspaniały rytuał, zawierający szczegółowe wskazówki co do każdego pojedynczego ruchu dłoni. Być może również sposób, w jaki nałożono zwoje materiału, ornament splotów i szwów same w sobie także miały wysoce symboliczne znaczenie. A teraz on po prostu siedział i ściągał otulinę, warstwa po warstwie.

Pod brokatem dał się dostrzec skrawek czegoś, co wyglądało na workowe płótno i było całkowicie zaklejone żywiczną masą o nieprzyjemnym zapachu. Nie można tego było po prostu zdjąć. Stephen pomacał wkoło siebie i znalazł kamień o ostrych krawędziach, zabrał się za zdzieranie nim kleistej skorupy.

— Dość pracochłonne, co? — spytała Judith.

— O tak. Może dlatego otwierali to tylko co sto lat. Przyjrzała się zawiniątku, które w dłoniach Stephena robiło się coraz mniejsze.

— I w tym ma być jeszcze kamera wideo?

— Trudno uwierzyć, co? — odparł Stephen. To pytanie zadawał sobie już od kilku minut. Właściwie urządzenie mogłoby już dawno się pokazać, a przynajmniej powinny zaznaczyć się zupełnie inne kontury, jeśli kierować się wizerunkiem MR-01, który widział w internecie.

Palce kleiły mu się coraz bardziej. Z wysiłkiem opanowywał się, by nie zacząć się śpieszyć i czegoś przy tym nie uszkodzić. Palce jednej dłoni wytarł do czysta o powierzchnię skały, trzymając osobliwą relikwię w drugiej. Całkiem spokojnie. Mieli teraz czas, wszelki istniejący na świecie czas.

Czas. Wszystko obracało się wokół tego magicznego pojęcia. Kamera przetrwała dwa tysiące lat w ukryciu, lecz właściwie w ogóle jej jeszcze nie wyprodukowano. Co nastąpi, jeśli powiedzą ludziom o tej kamerze, urządzeniu, wypełnionym po same brzegi technologią, nad którą właśnie dopiero pracuje się w pewnym japońskim laboratorium?

Czas. Wszystko się zawikłało.

A co będzie, jeśli to wcale nie jest kamera? Starał się nie dopuszczać do siebie tej myśli.

W końcu udało mu się wywiercić w grubej tkaninie otwór. Teraz go powiększał. Darł płótno, wyrywał skrawki, postępował absolutnie niearcheologicznie. W końcu rozerwana do połowy otulina dała się zdjąć. Stephen postanowił nie żałować czasu, starannie zebrał wszystkie klejące strzępki materiału i włożył je do środka pustej skorupy.

W dłoni trzymał teraz worek, w dotyku miękki jak poduszka, w świetle księżyca wydawał się jasnoszary.

Na jednym boku związano go taśmą. Stephen zastanowił się, czy sposób, w jaki kamera — o ile to była ona — została zapakowana i owinięta, wymyślili założyciele zakonu mnichów, czy może pochodzi od samego podróżnika w czasie. Też przecież musiał jakoś pierwotnie opakować kamerę, nim powierzył ją skrytce, w której miała przetrwać tysiąclecia.

Rozwiązał supeł. We wnętrzu worka ukazała się najpierw dziwnie pachnąca, waciana substancja, coś jakby bawełna, tylko że to musiało być coś innego. Ten miękki materiał upchnięto wokół twardego przedmiotu, tkwiącego w samym środku worka. Stephen wsunął palce pod watę i poczuł — plastyk.

— Bingo — mruknął.

Z jakiegoś powodu wyglądała inaczej niż na zdjęciach, które widział. Lecz to była kamera. Pomijając kilka zarysowań plastykowa obudowa lśniła jak nowa, a na boku czarnymi literami wydrukowano nazwę firmy: SONY. A poniżej mniejszą, rozstrzeloną czcionką: MR-01.

Ma ją. Trzyma ją w dłoniach, jest dokładnie tak, jak wyobrażał to sobie przez cały czas, jak przez cały czas przeczuwał.

Czas. Znów czas.

Wypełniło go uczucie dzikiego tryumfu.

Spojrzał w górę, w oczy Judith. Dojrzał w nich tajemne migotanie, czy tylko tak mu się wydaje?

— To ona — powiedział, prawie zaklinał ją szeptem. — Kamera podróżnika w czasie. Nagrany na wideo Jezus Chrystus.

Ostrożnie dotknęła urządzenia czubkami palców.

— Wciąż nie mogę uwierzyć…

Bo to było nie do wiary! Czuli się tak, jakby trzymali w dłoniach Świętego Graala.

Wszystkie widoczne metalowe części kamery okazały się dotkliwie skorodowane, gdy przyjrzeli im się dokładniej. Obiektywu nie dało się przekręcić, z przycisków pod dotykiem opuszków palców odpadała płatami farba nadruków. Obrócił obudowę. Klapki, za którą musiała tkwić kaseta z nagraniem, również nie można było otworzyć. Nie dał się nawet poruszyć stosowny przycisk. Wsunął paznokieć między pokrywę a obudowę i podważył plastyk na kilka milimetrów. Tak, w środku coś jest. Kaseta, przy odrobinie wyobraźni. Przy dziennym świetle jeszcze raz rzuci okiem, może uda mu się zobaczyć więcej. Do wypróbowania pozostała już tylko jedna rzecz. Stephen nabrał głęboko powietrza i spojrzał na Judith.

— On mówił, że za sześćdziesiąt pięć lat znów nadejdzie ta chwila. Inaczej mówiąc, baterie odpoczywały przez trzydzieści pięć lat.

Wytrzeszczyła oczy.

— Myślisz, że to wystarczy?

— Nie mam pojęcia. Zaraz się przekonamy.

Przyłożył okular do oka, spokojnie odetchnął, położył palec na przycisku odtwarzania. Pewnie nic się nie wydarzy, mówił sobie, ale jego puls chyba w to nie uwierzył. Odetchnął jeszcze raz i przycisnął guzik. Przycisk stuknął, klik. Nic nie nastąpiło.

Загрузка...